Piątkowa prasa przeważnie oznacza, że jest dobrze. I dziś też jest. Wywiady z Jarosławem Niezgodą, Domagojem Antoliciem, Lukasem Klemenzem, sylwetki Tymoteusza Puchacza i Damiana Michalskiego, opowieść o dwóch latach Kosty Runjaica w Szczecinie. Jest co czytać.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Domagoj Antolić uważa, że to jego najlepszy czas w Legii.
Początek roku był jeszcze gorszy. U Ricardo Sa Pinto grał pan bardzo mało.
To był dla mnie najtrudniejszy czas w Legii. Gdy przyszedłem, przeżyłem piękne chwile. Zdobyliśmy podwójną koronę. Potem zaczęły się problemy z mięśniami, z przepukliną. Nie występowałem u Sa Pinto, zawsze jednak w siebie wierzyłem. Teraz czuję się lepiej. Podoba mi się nasza filozofia futbolu. Staramy się grać piłką, a to bliższe mojemu stylowi. Poprzedni trener preferował bardziej agresywny futbol i grę jeden na jednego. Mamy wystarczająco dużo jakości, by prezentować styl taki jak obecnie.
Podobny do Dinama Zagrzeb?
Tak.
Przyszedł pan z tego klubu, miał za sobą występy w reprezentacji Chorwacji. Wobec takiego piłkarza muszą być duże oczekiwania. Zgadza się pan, że długo ich nie spełniał?
Z pierwszych sześciu miesięcy byłem zadowolony – w rundzie wiosennej sezonu 2017/18 byłem podstawowym zawodnikiem drużyny, która zdobyła dwa trofea. Potem, między innymi z tych powodów, które wymieniłem, było mi trudniej i nie mogę powiedzieć, że to był mój dobry czas.
To najtrudniejszy okres w karierze?
Myślę, że tak. Za to teraz jest najlepszy czas w Legii.
Bartosz Bida jest jednym z wygranych przepisu o młodzieżowcu. 18-latek trafi ł do składu Jagiellonii i strzelił dla niej dwa gole.
Ustawili dwie piłki na połowie boiska. Akurat byli po treningu, a Michał Probierz poprosił, żeby zostali. Mieli po 16 lat, piątka jagiellońskich talentów. Pogorzałki, gdzie trenowali białostoczanie, to miejsce, gdzie teoretycznie nie powinno być ekstraklasowego zespołu. Przebierali się w dawnym magazynie, który próbował udawać szatnię, a zaraz obok boiska była szkoła. Zdarzało się, że odprawę trenerów przerywał dzwonek na lekcję i koncentracja wszystkich ulatywała niczym dżin z butelki. Lekcję – choć z daleka od szkolnych ławek, a na zielonym boisku – dostał też Bartosz Bida i inni młodzi gracze. Srogim nauczycielem okazał się Probierz.
Szkoleniowiec postawił przed nimi zadanie: uderzyć raz prawą, a raz lewą nogą. Piłka nie mogła dotknąć ziemi i musiała wpaść do bramki. W Pogorzałkach boisko było krótsze od normalnego, więc zadanie wydawało się nieco łatwiejsze. Ale nikomu nie udało się pokonać przeszkody. Trafiali raz albo w ogóle. Probierz mógł przybrać pozę, która bardzo mu odpowiadała. – Jak wy chcecie grać w piłkę, skoro widać tak dużo braków?! Jeżeli nie macie podstaw, skupcie się na tym, żeby ćwiczyć najprostsze rzeczy. Jak później możecie myśleć, żeby coś osiągnąć? – podniósł głos. Być może za tym szorstkim tonem kryła się troska, żeby pierwsze sukcesiki nie zawróciły im w głowach, tylko zdali sobie sprawę, ile roboty przed nimi. Być może w ten sposób próbował czegoś nauczyć tych kandydatów na piłkarzy. Bida akurat dobrze zapamiętał lekcję z Pogorzałek.
W środę minęły dwa lata Kosty Runjaica na stanowisku trenera Pogoni. Sprawnie łączy role złego i dobrego policjanta.
Dwie role, jeden człowiek. Runjaic łączy w sobie dobrego i złego policjanta. W Szczecinie doskonale balansuje między jednym i drugim. Czasy jednego z poprzednich szkoleniowców. Pogoń przegrała, a że nie pierwszy, drugi czy choćby trzeci raz, kibice mieli dosyć. Fani spotkali się z ówczesnym trenerem, który… narzekał im na piłkarzy. Że słabe wyniki to nie jego wina, tylko zespołu. Że on chce dobrze…
Kadencja Runjaica, nowi zawodnicy dostali zgodę na zorganizowanie wkupnego. Wiadomo, były procenty, a one wywołały chęć na tańce. Szczecin to trzecie miasto Polski pod względem powierzchni, ale i tak za małe, by ukryć się nocą. Kilku piłkarzy rozpoznali fani. Akurat za dwa dni wypadało zaplanowane spotkanie Niemca z kibicami. Pojawił się temat wyjścia do dyskoteki. Szkoleniowiec postawił sprawę jasno – była zgoda od niego, wszelkie ewentualne konsekwencje bierze na siebie. Zawodnicy nic złego nie zrobili. Zresztą 48-latek cieszy się, gdy drużyna spotyka się poza klubem. Sam do tego zachęca, bo według niego to ją scala. Już na samym początku pracy przypomniał drużynie, że piłkarz też człowiek. Jeden z pierwszych meczów w Szczecinie, ekipa jak zwykle nocowała w hotelu, wieczorem zebrała się w restauracji na parterze. Runjaic dał zgodę na piwo i wino, oczywiście po jednym lub jednej lampce. W końcu nazajutrz robota do wykonania. Niemiec zapytał, gdzie chcą usiąść. Łukasz Zwoliński zaproponował, że może lepiej gdzieś dalej od okien wychodzących na ulicę, w końcu to centrum miasta. Szkoleniowiec najpierw się zdziwił, czego napastnik się boi, a potem do końca występów atakującego w Portowcach podczas większości wyjazdów żartował: – Dawajcie dalej od okien, żeby „Zwolak” się dobrze czuł.
Od małego miał marzenie – zagrać w koszulce Lecha. Udało się, ale teraz Tymoteusz Puchacz chce więcej.
Dziś jest dokładnie w tym miejscu, w którym zapragnął być, gdy tata po raz pierwszy zabrał go na mecz przy Bułgarskiej. Lech ograł wtedy Polonię Warszawa 2:0, a oba gole strzelił Hernan Rengifo. – Gdy zobaczyłem, jak to wygląda, wiedziałem już, że mam w życiu cel. Był nim występ na tym stadionie w barwach Lecha – wspomina Puchacz. Na początku lipca wreszcie dopiął swego, chociaż wcześniej musiał przejść dość krętą drogę.
Wszystko zaczęło się 20 lat temu w malutkiej wsi Chociule. To właśnie tam, w cieniu górującego nad całą okolicą pomnika Jezusa ze Świebodzina, wychował się piłkarz Kolejorza. I od małego kopał piłkę, a robił to z nie byle kim, bo partnerem dziecięcych zabaw był podstawowy dziś obrońca reprezentacji Tomasz Kędziora. – Znamy się od małego. Mój tata i ojciec Tomka występowali razem w jednej drużynie. Mam nawet zdjęcia, jak miałem może 5 lat i graliśmy razem w piłkę w ogródku. On był też dla mnie przykładem, gdzie w futbolu mogę dojść. Jest kilka lat starszy i gdy zaczął grać w młodzieżowych reprezentacjach, zrozumiałem, że też mogę się tam dostać, bo przecież dopiero co kopałem z nim piłkę na przydomowym trawniku – opowiada Puchacz.
Młody obrońca Damian Michalski jest jednym z objawień sezonu w Wiśle Płock. Zamierza się uczyć na błędach brata Seweryna.
Obaj są wychowankami GKS Bełchatów. Damian jest o cztery lata młodszy i przed obecnymi rozgrywkami został zawodnikiem Wisły Płock. Pierwszy raz, odkąd zaczął grać w dorosłej piłce, występuje w wyższej lidze niż brat. Seweryn jest stoperem I-ligowej Chojniczanki. W przeszłości grał w Bełchatowie, belgijskim Mechelen, Jagiellonii Białystok i Chrobrym Głogów. Ma 17 występów w ekstraklasie. Zapewne niedługo Damian będzie miał więcej meczów na tym poziomie od brata.
– Występy Seweryna zawsze były dla mnie motywacją. Nigdy nie traktowałem tych porównań z nim jako rywalizacji. Kiedy zaczynał grać w ekstraklasie czy później, gdy trafił do Mechelen, cieszyłem się. Nie byłem zazdrosny. Pierwszy raz jest tak, że gram wyżej od niego. Seweryn na pewno ma możliwości i umiejętności, żeby występować w ekstraklasie – podkreśla Damian. Kariera brata jest dla młodszego z Michalskich lekcją, z której chce wyciągać wnioski. – Z tego, co spotkało Seweryna, wynika przede wszystkim, że bardzo ważna jest nauka języków obcych. To była jedna z głównych przyczyn, że nie wyszło mu w Belgii. Wyjechał jako młody chłopak i z nikim tak na dobrą sprawę nie mógł się dogadać. Było mu trudno. Próbuję nie popełnić jego błędów – dodaje zawodnik Wisły.
Obrońca Wisły Kraków, Lukas Klemenz staje w obronie trenera Macieja Stolarczyka.
Macie poczucie, że gracie także o posadę trenera? Po meczu z Legią Maciej Stolarczyk dostał szansę na wyprowadzenie drużyny z kryzysu w starciach z Rakowem i Arką. W Bełchatowie jedna szansa już minęła.
Przegraliśmy po pechowym stałym fragmencie gry. To nie wina trenera, że straciliśmy gola. On wybiera, kto jest najlepszy na daną pozycję, ale to my odpowiadamy na boisku. Wcześniej popełnialiśmy dużo indywidualnych błędów. Dlatego wydaje mi się, że nie może być tak, że sobotni mecz zadecyduje o jego dalszej pracy. Powinien dostać większą szansę. Był w Wiśle, gdy jej nie szło. Zrobił z tą drużyną coś, czego wielu trenerów by nie dokonało. Teraz powinien dostać duży kredyt zaufania. Wiadomo, że wyniki nie są najlepsze, ale jeśli ktoś ma nas wyciągnąć z tego bagna, to tylko on.
Wisła zaczęła sezon od straty tylko dwóch bramek w pierwszych pięciu kolejkach. Z czego wynika, że po czternastu macie najwięcej straconych goli w lidze?
Kryzysowy moment przyszedł, gdy trzeba było zacząć zmieniać skład defensywy. David Niepsuj wypadł przed meczem z Wisłą Płock i pojawił się problem. Łukasz Burliga też się leczył i musiałem zagrać na prawej obronie, choć to nie jest moja pozycja. Defensywa składała się w zasadzie z czterech stoperów. Prawa strona w ofensywie była praktycznie odcięta, bo David daje dużo jakości z przodu, robi przewagę na boku, a ja jestem typowo defensywny i mam problem z wrzutkami. W piłce nie przez przypadek, gdy nie trzeba, rzadko zmienia się bramkarza i parę stoperów. Przed problemami kadrowymi funkcjonowało to bardzo dobrze i mam nadzieję, że teraz do tego wrócimy. Liczymy, że za chwilę dojdzie do nas Kuba Błaszczykowski. Mam nadzieję, że Vullnet Basha będzie gotowy na Arkę. Lekarze walczą też o Pawła Brożka i Michała Maka. Najważniejsze, by spokojnie przepracować tydzień.
Napastnik Legii, Jarosław Niezgoda mówi o sobie, swoich kontuzjach, problemach relacyjnych.
Dzieciństwo w Wólce Kolczyńskiej pozbawiało większych możliwości? Brakowało ci atrakcji miasta?
Ale ja nie wiedziałem, co istnieje na świecie, co się dzieje w takiej Warszawie. Nie czułem, że czegoś mi brakuje, nie mogłem tak czuć, bo nie miałem żadnego porównania. Miałem swoją rzeczywistość: boisko, piłkę. Zbieraliśmy się u nas na podwórku: graliśmy dwóch na dwóch, trzech na trzech. Gdy nie miałem już z kim grać, tata stawał na bramce, bronił moje uderzenia. Myślę, że dzięki temu potrafię dziś grać obiema nogami, bo za dzieciaka strzelałem cały czas tą słabszą. To były naprawdę fajne czasy. Wólka liczy 150, może dwustu mieszkańców. Lubiłem ten klimat wsi.
Czego dotyczy twoje pierwsze wspomnienie w życiu?
Bardzo nie chciałem iść do przedszkola. Bałem się ludzi. Początek był trudny. Czyli tak samo, jak początki w późniejszych latach.
Byłeś strachliwym dzieckiem?
Zdecydowanie. Miałem problem w nawiązywaniu relacji z innymi. Ta cecha pozostała mi do dziś. Jestem raczej zamknięty, szczególnie, gdy znajduję się w otoczeniu większej liczby osób. Co innego rozmawiać w małej grupie, w dużej raczej siedzę cicho. Kontakt z rówieśnikami łapałem przez boisko.
Jaki chłopak trafiał do Puław?
Raczej chłopaczek, nie chłopak. Skromny, zamknięty w sobie, małomówny. Nawiązywanie kontaktów szło mi topornie. Było jak zawsze: gdy zaczynałem grać w piłkę, wszystko stawało się prostsze. Na boisku każdy jest równy, na murawie nie czuję, żebym miał się czegoś obawiać.
Kiedy do Puław przyjechał Marek Citko, zastanawiałeś się, czy podpisać z nim umowę?
Wcześniej nie rozmawiałem z żadnym agentem, Marek był pierwszy. Zaufałem mu i jak widać, była to dobra decyzja.
SPORT
Edward Socha był piłkarzem i działaczem Górnika Zabrze, działał także w Legii i Odrze Wodzisław. Dziennik “SPORT” odkurzył go przed meczem Legia – Górnik i zapowiedzą 15. kolejki Ekstraklasy.
Czego w takim razie najbardziej w tej chwili brakuje Górnikowi, by był jednym z czołowych zespołów ekstraklasy?
– Siły uderzeniowej. Za mało jest też akcji skrzydłami, które kiedyś były atutem Górnika. Po takich akcjach zabrzanie mieli dużo groźnych sytuacji pod bramką przeciwnika. Widoczny jest też brak kreatywnego pomocnika, jakim był Rafał Kurzawa. Groźny był nie tylko jako wykonawca stałych fragmentów gry, ale doskonale „rozrzucał” piłki do kolegów. No i jeden chyba z największych mankamentów w grze Górnika – robią za dużo błędów w obronie.
W meczu Piasta z Jagiellonią ma pan faworyta?
– Z Górnikiem Piast zagrał zbyt ostrożnie, asekuracyjnie. Gdyby bardzo chciał wygrać, zgarnąłby trzy punkty. Na własnym boisku mistrz Polski na pewno zagra odważniej, chociaż Jagiellonia w ostatnim meczu z ŁKS-em też pokazała się z dobrej strony. Piast ma jednak więcej atutów, jak chociażby Piotra Parzyszka, który w Zabrzu długimi fragmentami był niewidoczny, ale jak już dostał piłkę, to ogłaszano alarm pod bramką Górnika. Różnicę robi także Tomasz Jodłowiec, dla którego nie ma straconych piłek, fajnie włączają się do akcji ofensywnych boczni obrońcy. Stawiam na wygraną Piasta.
Czasem każdy z nas zastanawia się, co pokaże i co opowie wnukom. Jakub Szmatuła takiego problemu nie ma, bo będzie to mecz z Jagiellonią, gdy w samej końcówce obronił rzut karny Jesusa Imaza i znacznie przybliżył Piasta do mistrzostwa Polski.
Doświadczonego bramkarza pytamy, ile razy oglądał skrót tamtego meczu. – Ojej… bardzo często to robiłem; i nadal robię! To najlepszy sposób na poprawę nastroju. Gdy mam gorszy dzień albo jestem zmęczony, wystarczy że puszczę sobie końcówkę meczu z Jagiellonią – uśmiecha się Jakub Szmatuła. 38-letni bramkarz ma świadomość, że taki mecz z jego udziałem już więcej może się nie powtórzyć. – Choć… nigdy nie mów nigdy. Faktycznie, dla mnie, czy dla Tomka Jodłowca, to był niezwykły wieczór i niesamowite emocje – dodaje rezerwowy aktualnie bramkarz Piasta.
W poprzednim sezonie Szmatuła najpierw grał, potem stracił miejsce na rzecz Frantiska Placha, by wejść do gry w decydujących meczach, gdy Słowak borykał się z kłopotami zdrowotnymi. Teraz znów jest rezerwowym, jak na razie zagrał tylko w meczu o Superpuchar Polski i w Pucharze Polski. – Sytuacja jest trochę podobna do poprzedniego sezonu, ale nie do końca. Jak sobie z tym radzę, że nie gram? Nie jestem już młodym bramkarzem, więc podchodzę do tego z dużym spokojem. Ja już nie muszę nikomu niczego udowadniać. Wszystko, co robię, robię dla siebie. Cieszę się z możliwości trenowania, cieszę się, gdy wstaję z łóżka i nic mnie nie boli – śmieje się Kuba i dodaje: – To nie jest jednak tak, że już odpuściłem. Jestem gotowy i jak trzeba będzie, to pomogę drużynie. Dopóki zdrowie dopisuje nie myślę o emeryturze – zapewnia, choć pewne kroki ku życiu po grze w piłkę już poczynił.
Rozmowa z prezydentem Opola, Arkadiuszem Wiśniewskim. Głównym tematem Odra i nowy stadion.
Ma pan zastrzeżenia do działań władz klubu?
– Rozmawiamy w czasie, kiedy sportowo klub jest „w dołku”. Pamiętajmy jednak o szerszej perspektywie. Cztery lata temu Odra grała w III lidze i mierzyła się, przy całym szacunku do nich, z ekipami z Bełku, Piotrówki czy Czańca. Teraz jest w I lidze pośród uznanych polskich klubów. W sporcie tak jest, że po bardzo dobrym czasie, a Odra taki bez wątpienia miała zaliczając dwa awanse rok po roku, przychodzi gorszy. Proszę nie wiązać tego, co mówiłem o małej odpowiedzialności władz stowarzyszenia, z tym, co się dzieje lub działo w Odrze. To ogólne zagrożenie i cieszę się, że nie miało ono miejsca w Odrze. Pod względem finansowym władze klubu przez 10 lat, czyli od momentu, gdy klub reaktywowany po bankructwie zaczął grać od IV ligi, działały bardzo odpowiedzialnie. Nie wydawały więcej pieniędzy niż miały. Budżet klubu był zawsze zbilansowany.
Czy słabe wyniki zespołu stawiają pod znakiem zapytania budowę nowego stadionu?
– Nie budujemy stadionu na sezon. To będzie duma i wizytówka Opola i całego regionu, która posłuży mieszkańcom przez kilkadziesiąt lat. Odra to klub z bogatą tradycją, sukcesami, za nim 22 sezony w krajowej elicie, medal mistrzostw Polski, Puchar Ligi, gra w europejskich pucharach, a futbol to najpopularniejsza dyscyplina w kraju.
Pan jednak chyba tych sukcesów nie pamięta…
– Mam 41 lat. Rzeczywiście, nie pamiętam Odry w ekstraklasie. Zresztą całe moje pokolenie nie pamięta, nie mówiąc już o młodszym. Wiem też jednak, jak duża jest tęsknota w Opolu i całym regionie za klubem piłkarskim w najwyższej lidze. Odra ma potencjalnie wielu kibiców. Ludzie chcą się czuć dumni z tego, co mają, ze swojej małej ojczyzny. Mamy w Opolu Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki, świetnie rozwijające się miasto, wiele inwestycji, dużo zieleni, parków, zakładów pracy. Wielkim wyrazem dumy mieszkańców może być też klub sportowy.
W tym miesiącu ma być gotowy projekt nowego stadionu. Będzie?
– Poczekamy do stycznia. Chcemy, żeby projekt był jak najlepszy, więc taka niewielka zwłoka będzie tylko z korzyścią dla jakości projektu.
No i coś historycznego, tym razem o początkach piłkarskiej centrali. Pierwszym sternikiem Polskiego Związku Piłki Nożnej był ginekolog, dr Edward Cetnarowski.
Pierwszym prezesem PZPN został doktor Edward Cetnarowski. „Wielka, legendarna postać w dziejach Cracovii, twórca jej potęgi w niepodległej Rzeczypospolitej” – pisze w swoim opracowaniu „Mistrzostwa Polski. Ludzie, fakty, 1918-1939” znany piłkarski historyk Andrzej Gowarzewski. W tamtym czasie przy piłce była faktyczna narodowa elita, doktorzy, profesorowie, a nie męty, których niestety po stu latach w naszym futbolu nie brakuje. To też było wytłumaczeniem szybkiego i prężnego rozwoju tej dyscypliny w II RP. W 1920 roku liczba zarejestrowanych klubów wynosiła 36. Rok później było ich już 126. Rosła też liczba zrzeszonych w związku zawodników. O ile na początku w kartotekach związku figurowała liczba 485 piłkarzy, o tyle w 1921 roku było ich już prawie 2,4 tys.
Wróćmy do pierwszego prezesa PZPN. Edward Cetnarowski urodził się 3 października 1877 roku w Rzeszowie. Zdobył wykształcenie medyczne, był ginekologiem. Był asystentem samego Henryka Jordana, też ginekologa, społecznika i pioniera wychowania fizycznego na ziemiach polskich, który znany jest do dzisiaj ze słynnych ogrodów Jordanowskich, gdzie dzieci i młodzież do woli może się nie tylko bawić, ale też ćwiczyć i uprawiać sport. To dziełem dr Jordana było założenie na krakowskich Błoniach, na wzór amerykański, pierwszego w Europie publicznego ogrodu zabaw i gier ruchowych dla dzieci do lat 15. Cetnarowski od swojego mentora połknął sportowy haczyk. Związał się z Cracovią, której w 1919 roku został prezesem i funkcję tę sprawował przez trzynaście lat. To dzięki jego zabiegom udało się polskiej reprezentacji rozegrać pierwszy międzypaństwowy mecz.
SUPER EXPRESS
Bartosz Bida i Patryk Klimala to nie jedyne talenty z Jagiellonii.
Kolejni gracze z rocznika 2001 – Karol Struski, Mikołaj Wasilewski i Mikołaj Nawrocki także znajdują się już w kadrze pierwszego zespołu. Skrzydłowy Wasilewski w finale MP 2018 z Pogonią Szczecin (4:0) strzelił gola. Imponuje podejściem do pracy i dobrą motoryką. Przydomek Duracell, bo ma niespożyte siły i energię. Minus: w niektórych sytuacjach brakuje mu chłodnej głowy. W tym sezonie w ekstraklasie: dwa występy (każdy po minucie). Debiut zaliczył także środkowy pomocnik Mikołaj Nawrocki (jego atuty to wszechstronność i wyszkolenie techniczne). Natomiast ofensywny pomocnik Karol Struski (duża inteligencja w grze, umiejętność przewidywania i… dobre oceny w nauce) wciąż czeka na szansę.
GAZETA WYBORCZA
Tylko co nieco o wojnie w Napoli między właścicielem a piłkarzami, o czym już pisaliśmy.
Fot. Jakub Gruca/400mm.pl