Ile znaczy talent, skoro Jakub Łabojko nie był nawet najlepszy w swoim bloku, a doszedł do PKO Bank Polski Ekstraklasy? Niewiele. Droga ta nie była usłana różami. Wiodła przez Piast, który nie dał pomocnikowi żadnej szansy, codzienne dodatkowe treningi o 6 rano, półtoraroczną kontuzję w pierwszej klasie liceum, rehabilitację trwającą osiem godzin dziennie i kubły wody wylewane na głowę przez Marka Papszuna.
Dlaczego lepiej tonować nastroje wokół Śląska? Jak spamiętać 140 stałych fragmentów? Czemu na treningi Rakowa najlepiej przychodzić z zeszytem? Czy rocznik 1997 cierpi na przepisie o młodzieżowcu? Po co ligowy piłkarz jeździ na warsztaty skautingowe? Jak Patryk Dziczek zapewnił sobie wyjazd do Włoch? Dlaczego warto wstawać codziennie o 4:20, nawet jeśli przez Weszło jest się nazwanym członkiem składu węgla i papy? Zapraszamy na wywiad z Jakubem Łabojko ze Śląska Wrocław.
***
– Pierwsze boisko znajdowało się przed blokiem. Dwa kamienie, dwa plecaki, ja jako młody na bramce. Jak podrosłem, zaczęli mnie puszczać w pole. Klasyka. Gdy miałem siedem lat, chłopaki zapisali się do dzielnicowego klubu ŁTS Łabędy, więc poszedłem za nimi. Pierwszy trening: 1 września 2004. Pamiętam doskonale. Z dwoma kolegami z Łabęd trafiliśmy później do Piasta, spędziliśmy razem szkołę podstawową, gimnazjum i liceum.
Kibicowaliście za dzieciaka Piastowi czy Górnikowi?
Piastowi. Miałem problemy, bo Łabędy były związane z Górnikiem. Zdarzało się, że trzeba było uciekać. Gdy wracało się z meczu, chowało się koszulki albo zakładało kurtkę.
Bywało, że dogonili?
Nie, ale miałem dwie takie kryzysowe sytuacje. Raz kibice Górnika rozpoznali nas kąpielisku. Uciekaliśmy na boso przez las. Na boso, bo poszliśmy tam w samych klapkach. Powbijały się w stopy kamienie, jeżyny, jakieś kolce. Nie było nam do śmiechu, ale z perspektywy czasu miło to wspomnieć.
Pojawiałeś się na trybunach?
Zdarzało się. Pierwszy mecz to Puchar Ekstraklasy w 2008 roku. Pamiętam, że bramkę strzelił Piotr Prędota. Podawałem też piłki. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że podawałem je swoim kolegom, jak na przykład Marcinowi Robakowi.
Czujesz się wyrzutem sumienia Piasta? Patrząc na to, gdzie jesteś teraz i ile szans dostałeś w Piaście – czytaj: zero – można uznać, że się na tobie nie poznali.
Nie, nie mam żadnego żalu. Taka miała być moja droga, widocznie miałem posmakować tego, że nie dostałem szansy i mam powalczyć o nią gdzieś indziej. W Gliwicach jest ciężko wychowankom. Teraz przez przepis o młodzieżowcu będzie może łatwiej, ale wystarczy spojrzeć, ilu piłkarzy się przebija. Radek Murawski – rocznik 1994. Patryk Dziczek – 1998. Wcześniej jeszcze tylko Tomek Podgórski. Rozbieżności rocznikowe są duże. Jeden wychowanek na kilka lat to maksimum.
Po wieku juniora dostałem propozycję zostania w rezerwach, ale wolałem iść do czwartej ligi do Ruchu Radzionków. W rezerwach dalej trenujesz z chłopakami, z którymi trenowałeś w juniorach, z piłką seniorską stykasz się raz w tygodniu, na meczu. Trenując z rówieśnikami nie czujesz różnicy. W szatni seniorskiej poczułem klimat. Był Piotrek Rocki, Marcin Dziewulski, Marcin Trzcionka, którzy mieli już obycie w pierwszej lidze i Ekstraklasie. Ale do Piasta nie mam żalu. Nie stawiano na wychowanków i trzeba było się z tym pogodzić.
I tak odejście do Radzionkowa było dość nieoczywistym ruchem. Mogłeś przepaść.
Nie miałem innej opcji. Byłem na testach w III lidze w Turzy Śląskiej, ale trener nawet nie wiedział, kim jestem, więc uznałem, że bez sensu iść tam, gdzie mnie nie chcą. Trenerem Ruchu był Damian Galeja, teraz jest koordynatorem w Śląskim ZPN-ie. Widział mnie na meczach juniorów, więc podpisałem umowę. Zostałem tam pół roku. Z perspektywy czasu – bardzo dobry ruch. Tylko dwóch moich kolegów, którzy zostali w Piaście, doszło do drugiej ligi.
O miejsce rywalizowałeś z Patrykiem Dziczkiem?
Często graliśmy w jednej drużynie. Wtedy ustawiano mnie na lewej i prawej obronie, byłem rzucany. Śmieję się, że gdyby nie Patryk, teraz to ja grałbym we Włoszech! Pojechaliśmy razem z moim bratem i jego tatą na boisko. Patryk dośrodkował z rogu boiska, ja wystawiłem nogę, piłka spadła mi na koniec palców i… skręciła mi kolano. Poczułem ból, ale nie wiedziałem, co on oznacza. Wyszło tak, że 1,5 roku się rehabilitowałem. Miałem naderwane bądź zerwane więzadła, żaden z lekarzy nie potrafił ocenić. Między pierwszą i drugą liceum w ogóle nie trenowałem. Wyszły jeszcze inne kontuzje: kostka, kolano. Śmieszna historia, bo Patryk zasługuje na miejsce, w którym się znalazł, ale zawsze powtarzam, że wszystko przez to dośrodkowanie. Wyautował mnie i teraz jest we Włoszech!
Co ma w głowie 16-letni chłopak, któremu kontuzja, której lekarze nie potrafią do końca zdiagnozować, przerywa grę w piłkę na 1,5 roku? Zakładałeś w ogóle, że kariera piłkarska może się powieść?
Różne myśli przechodziły przez głowę: żeby to zostawić, żeby zająć się czymś innym, może spróbować, ale już nie z wielką wiarą. Spotkałem na swojej drodze trenera Paruyra Tovmasyana, który zaszczepił we mnie myślenie, że ciężka praca odda wszystko. Prowadził dla nas codziennie o szóstej rano dodatkowe treningi na orliku. Pobudka o 4:30, autobus 5:20. Był analitykiem przy roczniku 1995 w Piaście, liczył statystyki na meczach juniorów. Pochodzi z Armenii, jego rodzice emigrowali do Polski podczas wojny o Karabach. Szacunek, że mu się chciało, bo nie miał z tego nic. Dziś pracuje w Piaście przy niższych rocznikach.
Jechało się z bratem czy kolegami. Z Piotrem Kwaśniewskim, który grał w Wigrach, dzieliła nas ściana, z innym kolegą dwa piętra. Wydaje mi się, że ja z bratem byliśmy najbardziej wytrwali. Odsypiało się w szkole, bo organizm nie wytrzymywał, a jeszcze po szkole był trening w klubie. Po szkole zacząłem studia na AWF-ie w Katowicach, kierunek – wychowanie fizyczne. Zrezygnowałem, gdy mój menedżer Łukasz Krupa zorganizował mi testy u Marka Papszuna w Rakowie, który był wtedy jeszcze w drugiej lidze. Udało się przejść je pomyślnie. Wtedy postawiłem wszystko na jedną kartę, bo ciężko byłoby dojeżdżać z Częstochowy do Katowic. Studia można zawsze zrobić, kariery piłkarskiej się już nie cofnie. Chciałbym rozpocząć je teraz we Wrocławiu.
Widziałbyś siebie jako nauczyciel WF?
Myślałem bardziej pod kątem trenerki. Całe życie interesowała mnie tylko piłka, nic innego. Ktoś pyta: hobby? Piłka. A coś innego? Tylko piłka. Zeszła na bok tylko w czasie kontuzji. Wcześniej notorycznie oglądałem mecze, po urazie nagle mi obrzydła. Nie mogłem na nią patrzeć. Uciekałem w siłownię, ciężary. To też dało mi do myślenia, że nie widzę siebie w niczym innym.
Był w takcie gry w Gliwicach taki moment, w którym poczułeś, że możesz przebić się w pierwszej drużynie?
Swój dorobek w Piaście zakończyłem na wyjeździe na mecz pucharu do Stalowej Woli. Zwolnili trenera Garcię, przyszedł trener Latal, Piast przegrał 2:3, ale kilka treningów z pierwszą drużyną zaliczyłem. Wtedy też ukazał się o mnie pierwszy artykuł na Weszło. Pisaliście, że Piast przegrał, bo w składzie znaleźli się rezerwowi, a na ławce to już w ogóle tylko skład węgla i papy. Mam gdzieś jeszcze nawet screen tego artykułu. Zacząłem mocno, ale poziom chyba trzymam, bo ostatnio też sobie śmieszkujecie!
Co ci utkwiło w głowie?
Paweł Paczul powiedział w Lidze Minus, że odpuściłem Buksę i Śląskowi nie przystoi takie zagranie. Nie zgodzę się z tym, z perspektywy boiska wyglądało to zupełnie inaczej. W tej sytuacji zabrakło komunikacji.
Czytasz noty po meczach?
Oczywiście, tego się nie uniknie. Traktuję je z przymrużeniem oka, bo nie tak, że najważniejsza ocena to ta na Weszło. Trener decyduje, czy mecz był dobry czy słaby.
Ale mam wrażenie, że się nie przejmujesz szyderką.
No jasne, przecież trzeba podchodzić do życia na luzie. W tamtym sezonie „sfaulowałem” swojego kolegę z zespołu, Augusto, musiał zejść z boiska. Po meczu rozdawaliście prezenty i wręczyliście mi kwiaty dla Augusto. Szkoda, że byliśmy w strefie spadkowej, bo w innym momencie chętnie bym mu je przekazał. Chłopak potem długo męczył się z tą kostką.
Jesteś pracusiem? Uparty na treningach?
Tak. Chcę się jak najlepiej przygotować do zawodu, bo wiem, że trwa tylko kilkanaście lat. Zdarzają się wyjątki, które grają do czterdziestki, ale to naprawdę wyjątki. Chciałbym jak najlepiej spożytkować czas, który mi został i zarobić na dalsze życie, nie musieć martwić się o przyszłość.
Gdzie wykuł się charakter?
Kontuzje, słabsze momenty. Gdy wracałem po kontuzji, treningi i praca podczas rehabilitacji były katorżnicze – dwa razy dziennie po trzy-cztery godziny, łącznie osiem godzin harówki. Zdarzyło się czasami zwymiotować.
Szkoła ciężkiej pracy od najmłodszych lat.
Zakorzeniła się we mnie. Do wszystkiego dochodziłem pracą, talentu miałem niewiele. Wielu kolegów potrafiło więcej z piłką, strzelało bramki, trafiało do jedynki, a dziś ich już nie ma w piłce. Zachłysnęli się tym, dużo jest takich sytuacji, że chłopak jest dobry piłkarsko, ale głowa nie dojeżdża.
Byłeś najlepszy na własnym podwórku?
Nie.
A chociaż w bloku?
Też nie, kolega zza ściany był zdecydowanie lepszy. Dostawał powołania do reprezentacji, zaczął na U-15, skończył na U-20. Często mu zazdrościłem, bo do mnie wtedy z żadnej kadry nie dzwonili. Gdy po awansie z Rakowem dostałem powołanie do U-20, spełniły się marzenia. Z zazdrością się czekało na to powołanie przez pięć lat.
Skoro nie byłeś najlepszy nawet we własnym bloku, to najlepszy dowód na to, że talent w porównaniu do pracy nie ma większego znaczenia.
Też mi się tak wydaje. Ciężka praca przepycha talent na wyższy poziom.
Masz jak Kamil Glik, który wychodząc na mecz musi się zameldować?
Aż tak to nie. Nie chciałbym robić nikomu krzywdy. Rzadko się teraz ktoś komuś melduje, panuje większa kultura gry, ale w niższych ligach meldunek był na porządku dzielnym, obrońca od razu ładował się w napastnika by pokazać, że to on będzie królem. Zawodnicy grający z brzuszkiem raczej nie byli demonami szybkości, ciągnęli za koszulki, kopali po nogach. Ja może tego aż tak nie przeżyłem, bo jako defensywny pomocnik sam musiałem robić to samo. Taki styl mieliśmy, musiałem gasić akcje w zarodku.
Jesteś fanem wślizgu?
Dobry wślizg nie jest zły, zwłaszcza poprawnie wykonany. Wiadomo, że chciałoby się odbierać wszystko bez wślizgu, ale czasami sytuacja zmusza. Podpatruję wślizgi od Mariusza Pawelca, jest w nich mistrzem, mam się od kogo uczyć!
W jaki sposób trener Papszun zmienił twoje myślenie?
Uświadomił mi, że kariera piłkarza nie trwa trzydzieści lat, więc trzeba wykorzystać każdy moment, zawsze być gotowym. Często powtarzał, że pociąg ucieka i my musimy do niego wskoczyć. Wydaje mi się, że do tego prowadzonego przez trenera Papszuna wskoczyłem na czas. Dostałem swoją szansę i dzięki temu poszedłem do Ekstraklasy. Trenerowi się to zwróciło, byłem pewny, że z taką pracą i zaangażowaniem wszystkich w Częstochowie Raków awansuje. To po prostu musiało nastąpić.
Marek Papszun, zwłaszcza w poprzednich latach, znany był z bezkompromisowego podejścia do młodych piłkarzy. Zdarzało się, że na głowę wylał się kubeł zimnej wody?
Trener miał mnie wtedy za inteligentnego zawodnika, ale nie do końca obytego w piłce nożnej. Wiele rzeczy musiał mi wyjaśnić. Regeneracja, odnowa, trening dodatkowy, mentalny, dieta. Poświęcił mi na to dużo rozmów. Pamiętam pierwszą sytuację podczas obozu w Kleszczowie. Biegaliśmy dokoła boiska. Trening regeneracyjny, tętno spoczynkowe, trener powiedział, że mamy się skupić tylko na tym. Podczas biegu słuchałem, jak starsi koledzy rozmawiają i dołożyłem dwa-trzy słowa. Trener zatrzymał bieg i zjechał od góry do dołu za to, że nie wykonujemy jego poleceń.
Potem zawołał do mnie: – Ty z czwartej ligi, gdzie jesteś? Chodź tu.
Wytłumaczył mi, że w trakcie biegu regeneracyjnego nie można rozmawiać, bo wpływa to na podniesienie tętna. Od tego momentu starałem się pilnować. Później zdarzyło się, że wróciliśmy z kadry z Mateuszem Lisem spóźnieni i dostaliśmy sporą karę.
Odpięliście wrotki?
Nie, nie balowaliśmy. Chcieliśmy tylko ominąć jeden trening i usprawiedliwić się pociągami. Z Wronek do Częstochowy jechało się 11 godzin. Trener sprawdził połączenia i okazało się, że był też poranny pociąg, którym zdążylibyśmy na 14. Dojechaliśmy na 18, więc już jadąc do Częstochowy oblały nas poty, gdy dowiedzieliśmy się, że będzie zjebka. I była. Trener wytłumaczył nam, w jakim miejscu jesteśmy i że jak tak dalej będzie, daleko nie zajedziemy. Gdy patrzę na to teraz, wydaje mi się, że byłem nieobyty w profesjonalnej piłce. Wśród młodych panowała duża rotacja. Przychodziło dziesięciu, odchodziło dziesięciu. Na porządku dziennym rywalizacja o to, by dalej być w Rakowie.
Co masz na myśli mówiąc, że byłeś nieobyty?
Nie podchodziłem do piłki profesjonalnie pod kątem diety, podejścia do treningu, snu. Trener zwracał uwagę na wszystko. Przykład – jadłem smażone rzeczy. Raz się zatrułem i przed meczem wymiotowałem w nocy.
Trener od razu wziął na rozmowę: – Od czego to? Jak to, jadłeś smażone? A dlaczego nie grillowane albo gotowane?
I od razu mieliśmy pogadankę o diecie. Innym razem dzień przed meczem z Chrobrym pojechałem do domu. W dniu meczowym jechałem autem z Gliwic do Częstochowy. W 37. minucie trener zdjął mnie z boiska. Wiedziałem, gdzie popełniłem błąd, trener też mi nakreślił, z czego wziął się ten słabszy występ. Trzeba dbać o regenerację, w dzień skupić tylko na meczu. Po jednym z treningów regeneracyjnych chciałem szybko się zawinąć i nie zrobiłem pełnej odnowy biologicznej, nie wszedłem do zimnej i ciepłej wody. Trener się o tym dowiedział i na następnym treningu znów miałem rozmowę indywidualną pod kątem regeneracji. Odczułem też po własnej kieszeni. Na samym początku w Rakowie koledzy śmiali się, że na treningi powinienem przychodzić z zeszytem, bo tyle trener ma do mnie uwag. Podczas jednej gierki potrafił przerwać zajęcia cztery razy, żeby mnie na coś uczulić. Na boisku jest ci głupio, ale jak to analizujesz dochodzisz do wniosku, że trener ma rację.
Dużo było historii. Jeśli jakiś piłkarz ma problem z profesjonalnym prowadzeniem się, Częstochowa jest dla niego idealnym miejscem. Od czasu mojego odejścia sztab rozrósł się podwójnie. Teraz mają już nawet własnego kucharza. Od trenera Papszuna profesjonalizm bił w każdym momencie. Przyjeżdżałem do klubu o ósmej – trener był. Przejeżdżałem obok o dwudziestej – widziałem, że u trenera jeszcze się świeci. Wiedziałem, że chce osiągnąć duży sukces. I osiągnął, jest w Ekstraklasie, zrobił dwa awanse w trzy lata.
Dobry obraz trenera Papszuna kreuje się z twoich słów: ostry, wymagający, ale to nie jechanie z młodym dla samego jechania, a wytłumaczenie mu, jak powinien się zachowywać.
Jak zrobiłeś raz coś źle, drugi raz musiałeś być na baczności, bo trener nie wybaczał. Jeśli ktoś podchodził profesjonalnie, tak też go traktował. A jeśli nie, nie zamierzał się użerać i robić sobie problemów. Cała drużyna potrzebuje uwagi, jednej osobie nie można poświęcać większości czasu. Albo ktoś zrozumie, albo wyjazd. Jak przychodziłem do Rakowa, na siłowni rozgrzewało się przed treningiem trzech-czterech zawodników. Jak odchodziłem, w szatni zostawała tylko jedna osoba. Pozostali byli na siłowni, bo wiedzieli, że trener zwraca na to uwagę.
Jak spamiętać 140 stałych fragmentów?
To prawda, sztab ma ich tak wiele zapisanych, ale to wszystko po to, aby później było łatwiej zaskoczyć przeciwnika. Przed meczem dostawałem do ręki książkę A4 i miałem za zadanie rozwieszać stałe fragmenty na ścianie. Czasami brakowało miejsca, by to wszystko pomieścić. Auty, wolne z 20, 30, z połowy, stałe fragmenty z boku – tak dużo, że czasami nie szło spamiętać. Ja miałem za zadanie stać przed polem karnym, więc za wiele nie musiałem pamiętać, ale zawodnicy wbiegający w pole karne musieli, bo wszystkie ruchy były analizowane. Jeśli ktoś o czymś zapomniał, zwracano mu na to uwagę.
Jak wyglądało przygotowanie się? Kucie na pamięć?
Dwa dni przed meczem już zaczynaliśmy stałe fragmenty, trwało to około pół godziny pod koniec treningu. To nie jest tak, że na każdy mecz obowiązywało 140 wariantów. Ta gama jest tak szeroka, że trener mógł sobie wybierać. Trener zawsze szukał słabego punktu u rywala, by wykorzystać błąd który zawsze popełnia. Nie jest niczym dziwnym, że Raków zdobywa tyle bramek po stałych fragmentach.
Teraz będziesz służył trenerowi Laviczce za bank informacji.
Nie ma mnie już w Rakowie 1,5 roku, ale wydaje mi się, że schematy się aż tak bardzo nie zmieniły. Wiele z nich pamiętam, bo po meczach zbierałem te kartki ze stałymi fragmentami. Mam ich kilka w domu, więc przed meczem z Rakowem zajrzę do notesu i coś podpowiem trenerowi Laviczce.
Co sądzisz o przepisie o młodzieżowcu?
Jestem jednym z tych, którym pomógł. Trener Papszun szukał młodzieżowców na środek pola, był grany temat Sebastiana Milewskiego, ale ten wybrał Zagłębie Sosnowiec. Spodobałem się, zobaczył we mnie potencjał i tak się potoczyło, że zagrałem większość meczów od początku. W pierwszej lidze również byłem młodzieżowcem wraz z Mateuszem Lisem, wtedy pojawiło się powołanie do reprezentacji. Mieliśmy trzecie miejsce po rundzie jesiennej, mówiło się już o awansie, a to na pewno przyciągnęło Śląsk, choć oferty z innych klubów też były.
Z drugiej strony twój rocznik, 1997, cierpi na efekt uboczny tego przepisu – tylko sześciu piłkarzy grywa w miarę regularnie w Ekstraklasie, tych z rocznika 1998 jest cztery razy więcej. Kluby w ogóle nie myślą o pozyskaniu chłopaka z rocznika 1997, skoro mogą mieć młodzieżowca na zbliżonym poziomie.
Wydaje mi się, że ci najzdolniejsi – Kownacki, Żurkowski, Jagiełło – już po prostu wyjechali. Rocznik 1997 niby jest jeszcze dość młody, ale praktycznie to już seniorzy. Nie mają ochrony przepisu, więc trzeba od nich wymagać więcej. Ci z rocznika 1998 popełnią jeden błąd, drugi, a i tak będą grali. Jest większa odpowiedzialność. Zawodnicy z mojego rocznika nie byli potrzebni, odbili się, nie są na takim samym poziomie jak doświadczeni zawodnicy. Zostały niedobitki. Cieszę się, że jestem jednym z tych nielicznych. Nas też zaraz już może nie być, albo się odbijemy, albo powyjeżdżamy. Lisek i Wietes mieli już opcje. Taka piłka, raz na wozie, raz pod wozem.
A ty? Narzucasz sobie presję wyjazdu?
Nie. Jakbym za pół roku zerwał więzadła, z planów byłyby nici. Długofalowy cel wyjazdu jest, ale to na razie pisane palcem po wodzie. Wiadomo, że nasza liga nie jest już na takim poziomie jak wtedy, gdy walczyliśmy w pucharach jak równy z równym. Większość zawodników jak najszybciej ucieka, nawet do Kazachstanu czy krajów, które kuszą pieniędzmi. Widzą, że tutaj ciężko jest zaistnieć, szukają innej drogi rozwoju.
Ty byś poleciał do Kazachstanu?
Chyba narzeczona by się nie zgodziła, żeby tam zamieszkać, więc raczej nie. Chcielibyśmy patrzeć raczej w kierunku zachodnim, ale tak jak mówiłem, jest na to jeszcze za wcześnie.
Po co piłkarz Ekstraklasy jedzie na warsztaty skautingowe?
Może nie grałem w Football Managera, ale zawsze ciekawiła mnie obserwacja. Nie wiem, czy właśnie to chciałbym robić po karierze, ale nie widzę się w niczym innym niż piłka. Swoje pomysły mam. Jak jeżdżę na mecze brata, podpatruję też innych zawodników. Potem mówię do menedżera, by pojechał go zobaczyć i tak już kilku chłopaków zostało podpisanych, więc mogę czuć się współautorem tych kontraktów! Ostatnio też wypatrzyłem ciekawego chłopaka, zobaczymy, jak potoczą się jego losy. Jeśli się jest w piłce, wiele się już wie. Chciałem dowiedzieć się na kursie, jak skaut patrzy na piłkarza.
Może się przydać pod kątem przyszłych ofert.
Oczywiście, że tak. Organizujący kurs Emil Kot był skautem West Hamu, więc wie, czego skauci w Anglii chcą od piłkarzy. Zaskoczyło mnie, jak ważne dla skautów jest to, jak zawodnik reaguje po stracie – czy goni przeciwnika, czy zwiesza głowę i truchta. Tym można zmierzyć charakter. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jest to istotne dla skautów. Ostatnio czytałem wywiad z Rafałem Gikiewiczem, w którym opowiadał, że skauci obserwując go oceniali to, jak rzucał butelką. Podawał ją z szacunkiem. Ja bidonem rzucam, więc ocena byłaby negatywna.
Zamierzasz to zmienić?
Czasami nie ma czasu podać go masażyście, sędzia już gwiżdże i musisz rzucić, biec szybko na pozycję. Staram się nabrać szerszego spojrzenia na to, jak funkcjonuje piłka. Wiele nauczyłem się od Rafała Figiela, z którym spotkałem się w Rakowie. Wpoił mi, że podczas kariery można się też uczyć, a nie tylko skupiać na piłce. Gra w Podbeskidziu i sam szkoli się w kierunku trenera przygotowania motorycznego. Prowadzi też własnego bloga, a że jestem zawodnikiem, który lubi więcej pracować, to mogę liczyć na jego pomoc. Jestem bardzo zadowolony z naszej współpracy. Podoba mi się to podejście, bo działamy holistycznie. Badamy krew pod kątem różnych parametrów, witamin, zmęczenia. Dochodzą do tego wspólne treningi, rozmowy…
“Spotykam się z kolegą, by zbadać krew”, brzmi trochę śmiesznie, a jednak świetnie pokazuje, jak dzisiejsze pokolenie piłkarzy różni się od tych z lat 90.
Mając takiego człowieka wiem, że jestem w stu procentach przygotowany do meczu. A reszta to moja głowa i nogi. Staram się od każdego coś wynieść, a nawet jak od kogoś nie jestem w stanie, to przynajmniej wiem, czego nie robić. Zacząłem też kurs UEFA B i chciałbym przy okazji zrozumieć drugą stronę, z czego wynikają niektóre decyzje trenera, jak ciężka jest to praca.
Czego nauczył cię poprzedni sezon w Śląsku?
Tego, że nigdy więcej nie chciałbym grać o utrzymanie. W tym sezonie wiemy, że musimy w każdy mecz wejść na sto procent, by do takiej sytuacji już nie doprowadzić. Pamiętamy, jak było ciężko i nerwowo. Rzucamy się pod nogi rywalom, jak pod koniec tamtego sezonu. Determinacja by się utrzymać była bardzo wysoka. Może nie wiązało się to z dobrą grą w piłkę, ale utrzymaliśmy się przede wszystkim zaangażowaniem.
Co takiego traumatycznego jest w walce o utrzymanie? Już zanim zacząłem nagrywać, wspominałeś końcówkę sezonu jako coś, do czego już nigdy nie będziesz chciał doprowadzić.
Mieszkam we Wrocławiu jeszcze sam, narzeczona studiowała w Bytomiu dietetykę, nie widzieliśmy się tak często. Przychodziłem do pustego mieszkania ze świadomością, że jesteśmy w strefie spadkowej i zaraz przygoda z Ekstraklasą może się skończyć. Dopiero co dostałem szansę, a zaraz mogę wrócić na poziom pierwszej ligi. Kluby nie sięgają tak chętnie po piłkarzy, którzy mają spadek w CV, nie odkopują się. Wiem, jaka jest różnica pod kątem otoczki i samej gry. Do tego widziałem idący do Ekstraklasy Raków i myślałem sobie, że mogę wyjść na tym jak Zabłocki na mydle. Cztery puste ściany, siedzisz i myślisz, nie było fajne. Do tego nie zawsze grałem, więc nie mogłem pomóc na boisku. Bezsilność, że nie możesz nic zrobić, była najgorsza.
No i jak radziłeś sobie z tymi czterema ścianami? W co uciekałeś?
Uciekałem w internet, żeby odseparować się od piłki, na chwilę rozluźnić. Jeszcze bardziej polubiłem wtedy stand-up. Teraz we Wrocławiu będzie Abelard Giza i już kupiliśmy z fizjoterapeutą bilety.
Kto jest twoim ulubionym stand-uperem?
Rafał Pacześ. Dość chamski, ale jego żarty mnie bawią.
Narzeczona przeprowadza się do ciebie?
Będzie składać papiery na studia we Wrocławiu. Jeśli się dostanie, będzie ze mną mieszkać. Ja nic jej nie narzucam, chcę by robiła to, co lubi. Czy będziemy mieszkać razem, zobaczymy. Mamy zaplanowany ślub za dwa lata, więc wtedy na pewno zamieszkamy już razem.
Skoro studiuje dietetykę, zakładam, że zaraziła cię sprawami żywieniowymi.
Nie do końca, studiowała dietetykę kliniczną, bardziej pod kątem chorób. Cieszy mnie to, że bardzo dobrze gotuje. Robi ciekawe desery bez cukru, czasami dobrze przyjść do domu i mieć gotowy zdrowy obiad. Tylko cieszyć się, że mam taką narzeczoną. Inni mogą zazdrościć!
Czujesz że rozpaliliście oczekiwania? Jadąc tutaj kolega z Wrocławia napisał mi: przekaż, że gramy o mistrza!
Wiemy, że kibice są spragnieni wyniku. Śląsk od pięciu lat dołował, a teraz nagle jest liderem. Wiemy, jaki mamy potencjał, co możemy osiągnąć, natomiast, taki banał, skupiamy się na każdym meczu. Nie wybiegamy do przodu. Cel określiliśmy, ale po rundzie jesiennej się okaże, czy jest możliwy do zrealizowania. Na razie jesteśmy zadowoleni ze swojej pozycji, a co przyniesie życie – zobaczymy.
Wnioskuję, że lepiej tonować nastroje.
Zdecydowanie. Wrocław to duże miasto, pamięta sukcesy: wicemistrzostwo, mistrzostwo, puchary, piłkarzy powołanych do reprezentacji. Klub był na topie. Powoli i spokojnie bym jednak do tego podchodził, tonował zachwyty, bo tabela jest tak spłaszczona. Nie popadajmy w hurraoptymizm.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. 400mm.pl / FotoPyK