Reklama

Vuković przetrwał, bo panuje nad drużyną i ma poparcie piłkarzy

redakcja

Autor:redakcja

13 września 2019, 09:53 • 14 min czytania 0 komentarzy

Piątkowa prasa tradycyjnie zapewnia sporo ciekawej lektury. Tematów reprezentacyjnych już nie ma, jest za to wiele interesujących materiałów ligowych. 

Vuković przetrwał, bo panuje nad drużyną i ma poparcie piłkarzy

PRZEGLĄD SPORTOWY

Są związani z Jagiellonią oraz Legią. Każdy do Warszawy trafił w inny sposób, ale zapamięta ten czas do końca życia.

ŁUKASZ OLKOWICZ, PIOTR WOŁOSIK: Czterech pancernych mamy, w końcu wszyscy graliście w wojskowej Legii. Tylko psa nam brakuje… 

DARIUSZ CZYKIER: Ja mam! 

Reklama

MARIUSZ LISOWSKI: Ty masz psa?

CZYKIER: Mam psa w opowieści. I to z tobą w tle. Pamiętasz, jak odwiedziłeś mnie w Kazuniu?

LISOWSKI: No pamiętam.

CZYKIER: Tam czekałem na rozwiązanie patowej sytuacji, żeby działacze Jagiellonii i Legii dogadali się w sprawie mojego transferu do Warszawy. Trenowałem w Fali Kazuń, tam była jednostka. Legia o mnie dbała, kierownik Orłowski przywiózł korki, żebym miał w czym grać. Ale byłem sfrustrowany. Buty sprzedałem, dostałem za to flaszkę. Pamiętam, jak szykowaliśmy się do ćwiczeń na poligonie, a ty mnie akurat „Lisie” odwiedziłeś.

LISOWSKI: Od razu poszedłeś do kapitana.

CZYKIER: I tłumaczę mu, że przyjechał do mnie kolega z Jagiellonii. „Pójdę na pięć minut” – uprosiłem przełożonego. Na wszelki wypadek wysłali ze mną kaprala. On miał przy sobie RAK-a (Ręczny Automat Komandosów), ja dźwigałem kałasznikowa. Przywitałem się z „Liskiem”. – Masz coś? – Mam. – To chodź. Przechyliliśmy duszkiem, kapral się dołączył. I w końcu zdecydował: – Ch..j z tym poligonem, jedziemy do knajpy. Wróciliśmy o trzeciej w nocy, karabin ciągnąłem, jak psa. Zamknęli mnie za to w areszcie. Ale w końcu Legia mnie wykupiła i zaczęła się fantastyczna przygoda.

Reklama

A jak zaczęła się przygoda z Legią najstarszego w tym gronie?

ZENON SZALECKI: W 1974 roku. Jestem wychowankiem Supraślanki, później była Skra Czarna Białostocka, aż trafiłem do jednostki wojskowej w Nurcu. I stamtąd pojechałem na sprawdzian do Legii. Robiła testy dla piłkarzy z całej Polski.

DARIUSZ BAYER: Tym bardziej, że to wojskowy klub.

Jak taki sprawdzian wyglądał?

SZALECKI: Pojechałem z kolegą, byliśmy na Legii jeden dzień. Gierka, kilka ćwiczeń technicznych i do domu. Później rozsyłali, kto ma się stawić z powrotem. Myśmy nie mieli nic do powiedzenia.

I chyba nie chcieliście mieć.

SZALECKI: Legia to wtedy była potęga, a Łazienkowska tętniła sportem. Wielosekcyjny klub, więc mieliśmy co oglądać. Pamiętam, że widziałem mecz Fibaka z Borgiem w Pucharze Davisa. Nas traktowano trochę ulgowo – nie musieliśmy meldować się dowódcy od razu po treningu, nie chodziliśmy w mundurach, do miasta mogliśmy wyskoczyć w cywilnych ciuchach i mieć trochę dłuższe włosy. W Nurcu, jak w większości jednostek, na stołówce dostawaliśmy serki topione, śledzie. Skromnie. Zajechaliśmy na Legię, patrzymy, a kelner niesie cały obiad. A na deser pomarańcze.

BAYER: Jak pomarańcze, to myśleliście, że już wigilia.

SZALECKI: Popatrzyliśmy na siebie z kolegą. Gdzie myśmy trafili? Co tu się dzieje? No szok. Wcześniej w Nurcu wsadzili mnie jeszcze na dwie warty po złości, że odchodzę.

ps1

– Nie jestem zaskoczony, że przetrwałem na stanowisku, mimo że odpadliśmy z europejskich pucharów – mówi trener Legii, Aleksandar Vuković.

Vuković przetrwał, bo pokazał prezesowi i właścicielowi klubu Dariuszowi Mioduskiemu, że w trudnej sytuacji potrafi zarządzać kryzysem, panuje nad drużyną i ma poparcie piłkarzy, podejmując najtrudniejsze nawet decyzje. Nie reaguje na krytykę, nie ulega presji, nie postępuje pod wpływem emocji. Do tego zespół jest przygotowany fizycznie i taktycznie, od sierpnia gra coraz lepiej i skuteczniej.

W czwartkowym „PS” Legię i jej trenera bardzo chwalił szkoleniowiec Jagiellonii Ireneusz Mamrot. „Dziś to silny zespół, który nie traci bramek i kreuje sytuacje. W obronie Legia ma szybkich, dynamicznych piłkarzy. Widzę w jej grze efekt pracy trenera. Wielu nie dostrzega, jak zespół Vukovicia się broni, ustawia w defensywie. Tam nie ma przypadku, to zostało wypracowane” – mówił szkoleniowiec dzisiejszego rywala. – Nie wiem, czy trener Mamrot nie próbował nas rozluźnić – uśmiechnął się Vuković. I zaraz dodał: – Wierzę, że w tym, co powiedział, jest ziarno prawdy. Drużyna zrobiła duży postęp. Co ważniejsze, dalej jest duża przestrzeń, by grała jeszcze lepiej.

Diego Živulić, Chorwat z częściowo włoskimi korzeniami, może wreszcie zadebiutować w ekstraklasie w barwach Śląska Wrocław.

Po reprezentacyjnej przerwie gotowy do gry jest już Diego Živulić. W Śląsku sporo sobie po nim obiecują, choć jego dotychczasowa kariera to sinusoida. Piłkarska, a kiedyś i zdrowotna. – Masz zakrzepicę, a to jest bardzo niebezpieczne. Nie powinieneś trenować ani grać – usłyszał cztery lata temu mrożącą krew w żyłach diagnozę (w przypadku takiej choroby – mrożącą niemal dosłownie) Diego Živulić. Był wtedy piłkarzem czeskiego FC Žlin. Unikanie ryzyka w tak poważnej chorobie doradzała mu także matka, sama będąca lekarzem. Živulić jednak tak się zawziął, że po intensywnej rehabilitacji i pokonaniu problemów zdrowotnych dzięki bardzo dobrej grze w klubie z Moraw wywalczył sobie nawet transfer do silnej Viktorii Pilzno.

– Diego to bardzo ambitny i profesjonalny piłkarz. Przy tym szybko uczy się nowych rzeczy i jest inteligentny, ponieważ mówi w czterech językach: z domu wyniósł znajomość chorwackiego i włoskiego, bo częściowo ma włoskich przodków, ale posługuje się także angielskim i czeskim. Jeśli wejdzie na taki poziom sportowy do jakiego rozkręcił się wtedy w Žlinie, Śląsk będzie miał powody do satysfakcji. U nas, mimo przejściowych kłopotów ze zdrowiem, osiągnął szczytowy moment kariery – ocenia Bohumil Panik, były trener Živulicia, który w Polsce prowadził w ekstraklasie Lecha Poznań i Pogoń Szczecin.

ps2

Michał Nalepa z Lechii Gdańsk wspomina trudne momenty w swojej karierze. Kontekstem mecze z Lechem Poznań.

IZA KOPROWIAK: Kiedy piłkarze z naszej ligi zaczynają narzekać na zmęczenie, pan powtarza, że taki rytm całkowicie panu odpowiada. Efekt: dziewięć pełnych spotkań w dwa miesiące.

MICHAŁ NALEPA: Uwielbiam grać co trzy dni, świetnie się odnajduję w takim maratonie. Mecz – rozruch, rozruch – mecz to najlepszy system, jaki może istnieć. Docenia się go bardziej, gdy przez jakiś czas jest się w ogóle odstawionym od poważnej piłki. Kiedy w 2017 roku zostałem odsunięty od drużyny (przez Adama Owena – przyp. red.) i musiałem trenować z juniorami, to był dla mnie naprawdę trudny okres. Na Węgrzech przyzwyczaiłem się, że gram jeśli nie co trzy dni, to już na pewno co tydzień. Byłem podstawowym zawodnikiem Ferencvarosu, przyjechałem do Lechii z myślą, że tutaj czeka mnie podobny scenariusz: że będę wychodził w pierwszym składzie, jako zespół powalczymy o miejsce w czołówce. Życie napisało inną historię. W tamtym czasie kupiłem sobie koszulkę: biały t-shirt z sylwetkami piłkarzy na samym dole, którzy są odwróceni plecami. Gdybym wtedy grał, pewnie nie zwróciłbym na nią uwagi. Ale że brakowało mi piłki, szatni, tej atmosfery, to sięgałem po to, co związane z futbolem. Chodzę w niej do dziś, mimo wszystko bardzo ją lubię. I kiedy ją widzę, zawsze sobie przypominam tamte momenty. To motywujące, uświadamia, że nie można ani na chwilę odpuścić, bo linia między stanem, gdy jest super, a trudną sytuacją jest bardzo, bardzo cienka.

Nie można odpuszczać – ma pan więc przekonanie, że zawinił?

Minęły już prawie dwa lata, a ja tak naprawdę nie wiem, dlaczego zostałem odsunięty od drużyny. Na pewno nie odpuszczałem, dawałem z siebie, ile mogłem, choć może nie zawsze wychodziło tak, jakbym chciał. Wydaje mi się, że rozgrywałem bardzo dobre spotkania, ale za często zdarzały mi się ewidentne błędy, które ten występ przykrywały. Oceniano mnie przez pryzmat jednego nieudanego zagrania, czerwonej kartki. I właśnie po tym, jak zostałem wyrzucony z boiska w meczu z Lechem odsunięto mnie na stałe. 

ps3

Marcin Listkowski z Pogoni Szczecin tak bardzo nie potrafił przegrywać, że nawet bracia nie chcieli go w zespole.

Nawet starsi bracia nie chcieli być z Marcinem Listkowskim w zespole. Nie to, że nie potrafił grać. Tylko nie umiał przegrywać. I choć boisku było daleko do prawdziwego, bo bramki imitowały dwie kostki brukowe i drzwi garażowe, chłopczyk wściekał się na serio. Kłócił, obrażał, w ostateczności wracał do domu.

– Podczas wybierania składów zarzekałem się, że poprzednio był ostatni raz. Przepraszałem i obiecywałem, że już się tak nie zachowam. Ale oczywiście zawsze finał był taki sam. No chyba że to moja drużyna odnosiła zwycięstwo – wspomina ponad dekadę później pomocnik. Dziś nie ma problemu ze znalezieniem chętnych do wspólnej gry. Przecież w Rakowie Częstochowa bardzo liczyli, że zostanie pod Jasną Górą. Ostatecznie po zakończeniu wypożyczenia wrócił do Pogoni Szczecin.

ps4

W Holandii Marko Vejinoviciowi grozili kibice, a później doznał poważnej kontuzji. Polska kojarzy mu się z ludźmi, którzy go cenią.

– Po tym jak wróciłem do Holandii, działacze Arki odezwali się do mnie. Stwierdzili, że bardzo chcieliby sprowadzić mnie, ale potrzebują czasu, by znaleźć rozwiązanie, jak to zrobić. Później miałem rozmowę z właścicielem klubu Dominikiem Midakiem, który tłumaczył, jaka jest jego wizja i ambicje Arki. Okazał mi zaufanie, którego bardzo potrzebowałem. On chce, by drużyna się rozwijała i osiągała więcej, by nie walczyła co sezon o utrzymanie. Rozmowa z Dominikiem miała duży wpływ na to, że wybrałem Arkę – opisuje pomocnik, który w ubiegłym sezonie, będąc wypożyczony do klubu z Gdyni, w 14 ligowych spotkaniach strzelił pięć goli i miał jedną asystę. A mowa o zawodniku, który jest odpowiedzialny przede wszystkim za rozbijanie ataków rywali. Tyle że w tamtych rozgrywkach w Arce występowali Michał Janota (10 goli i sześć asyst w lidze) i Luka Zarandia (pięć bramek i sześć asyst), którzy odeszli latem. Dlatego wielu ekspertów sądzi, że Arka, nawet z Vejinoviciem, jest teraz słabszym zespołem. Holender nie zgadza się z takim stanowiskiem. – Ludzie mogą mówić, co chcą, ale uważam, że mamy w drużynie wielu ciekawych zawodników. Przyleciałem do Polski, niedługo później wystąpiłem w meczu z Górnikiem Zabrze. Odnieśliśmy zwycięstwo, zagraliśmy bardzo dobrze. Jestem pewien, że dla Arki to będzie lepszy sezon – przekonuje Vejinović.

ps5

Pomocnik Arki, Marcin Budziński jest nie tylko reżyserem gry, ale i filmów. Nakręcił już ponad 20 obrazów i przyznaje, że właśnie w tym kierunku chciałby się realizować po zakończeniu kariery.

W 2012 roku na łamach krakowskiej „Gazety Wyborczej” powiedział pan wprost, co myśli o sobie, swojej grze. O od tamtej pory postrzegany jest jako człowiek, który nie umie być z siebie zadowolony, którego największym przeciwnikiem jest głowa.

To była właśnie ta chwila, w której piłkarz mówi faktycznie to, co myśli. Nie chciało mi się koloryzować, grałem wtedy słabo, więc tak powiedziałem. I większość było prawdą, sporo z tego bym powtórzył, choć tak naprawdę nie pamiętam, co dokładnie wtedy mówiłem.

Na przykład, że może nie jest prawdziwym piłkarzem, może powinien zająć się pan czymś innym w życiu.

Ile razy ja tak myślałem!

Więc co pana powstrzymuje?

Czasami jeszcze sprawia mi to radość, choć byli ludzie, którzy starali się obrzydzić mi piłkę. Ale trafiłem do Arki, do fajnego trenera, którego znam i teraz jest ok.

Czy pan tak naprawdę lubi grać w piłkę?

Kiedyś kochałem. Ale im dłużej w niej siedziałem, tym bardziej uczucie słabło. Sam mecz jest czymś wspaniałym, to się nie zmienia, ale to tylko te 90 minut. Pozostałe sześć dni jest zdecydowanie mniej przyjemne. Treningi, cała otoczka zniechęcają. Piłka to zaledwie 30 procent tego zawodu, cała reszta odpycha.

Dlaczego musiał pan odejść z Cracovii?

Odpadliśmy z eliminacji do Ligi Europy, tłumaczono, że na walkę tylko na krajowym podwórku mamy za szeroką kadrę. „Wyczyszczono” mnie i Damiana Dąbrowskiego. Dla mnie większym zaskoczeniem było to, że jego też pożegnano. Ja się liczę z takimi ruchami, nie ma co się obrażać. Widziałem się podczas meczu z Cracovią z trenerem Probierzem, normalnie się przywitaliśmy. Nie czuję żalu.

Czyżby przestał się pan obrażać?

Nie, to się nigdy nie zmieni. W Arce na razie na nikogo się nie obraziłem, nie mam o co, ale to pewnie kwestia czasu, bo zawsze wkurzałem się na trenerów, na cały świat.

ps6

SPORT

Jan Urban ma wrażenie, że zaciąg obcokrajowców, który dociera na polskie boiska, jest coraz słabszy.

Tymczasem polskie kluby z Europą pożegnały się 30 sierpnia…

– A może być jeszcze gorzej, bo punktów do rankingu coraz mniej i niebawem może stać się tak, że o jakimkolwiek rozstawieniu nie będzie już mowy. Legia broniła honoru, ale skończyło się na marzeniach. Piast odpadł z walki w dużej mierze na własne życzenie, zwłaszcza w meczach z BATE Borysów, w których był zespołem lepszym. Fajnie pokazała się Lechia, ale ostatecznie też odpadła. Inna kwestia to jak zwykle w takich przypadkach sprawy kadrowe, często wówczas dochodzi do zmian. Czy najlepszy piłkarz Piasta, czyli Valencia, musiał opuszczać zespół w takim a nie innym momencie? Zamieszanie z Carlitosem Legii też nie pomogło. To są detale, które w ogólnym rozrachunku składają się na końcowy wynik. Zresztą polityka kadrowa to osobny temat. Mam wrażenie, że zaciąg obcokrajowców, który dociera na polskie boiska, jest coraz słabszy.

Pomysł z obowiązkowym wystawianiem młodzieżowców musi się panu zapewne w tej sytuacji podobać?

– Na pewno żaden trener nie lubi, jak mu się coś nakazuje. Są kluby, które nie mają z tym problemów, bo dysponują odpowiednią grupą utalentowanej młodzieży i taki piłkarz zagwarantuje odpowiedni poziom. Gorzej, jeśli trzeba kogoś wstawić, a nie ma w kim wybierać. Tymczasem to właśnie ci młodzi, zdolni mogą być dla polskich klubów szansą na zarobek, bo lepiej zainwestować w piłkarza na dorobku; w jego przypadku płaci się za potencjał. Wiadomo, kluby muszą zarabiać, więc mamy takie sytuacje jak ze wspomnianym Valencią, ale młodzi piłkarze to kapitał na przyszłość i trzeba w ten kapitał inwestować.

sport1

Wspominkowo. Dla Francuzów miał to być rewanż za porażkę w meczu o 3. miejsce na mundialu’82. Skończyło się pogromem 4:0, a na miano bohatera zapracował Janusz Kupcewicz, od niedawna piłkarz 90-lecia Arki Gdynia.

Mecz wyznaczono na ostatni dzień sierpnia, jego areną był słynny Parc des Princes. Do Paryża nie poleciało wielu spośród tych, którzy w czerwcu i lipcu dostarczyli radości milionom polskich kibiców. Z różnych względów trener Piechniczek nie mógł skorzystać z takich asów, jak Zbigniew Boniek, Józef Młynarczyk, Władysław Żmuda, Grzegorz Lato, Waldemar Matysik, Andrzej Szarmach, Andrzej Pałasz, Andrzej Iwan czy Marek Kusto. Szansę dostali natomiast m.in. Jacek Kazimierski, Tadeusz Dolny, Roman Wójcicki czy Włodzimierz Mazur. – Dla rywali było to prestiżowe spotkanie. Kiedy wygraliśmy z nimi o 3. miejsce na mundialu, mówiło się, że częściowo grali w rezerwowym składzie. Faktycznie, zabrakło wtedy czterech czy pięciu zawodników. Nie wystąpili m.in Michel Platini czy Alain Giresse. W dalszym ciągu był to jednak bardzo wartościowy zespół. Zresztą my wtedy też byliśmy mocni. Potrafiliśmy wygrać na przykład z Hiszpanią i to na jej terenie – przypomina Janusz Kupcewicz, wtedy jedna z pierwszoplanowych postaci biało-czerwonych, co dobitnie pokazało starcie w Paryżu.

Mecz ten został uznany za jeden z najlepszych w historii polskiej reprezentacji. „Zgodnie z przewidywaniami początek należał do gospodarzy, którzy od razu ruszyli do ataku, starając się zaskoczyć Kazimierskiego. Największe niebezpieczeństwo naszemu bramkarzowi groziło ze strony Genghiniego i Solera. Ten pierwszy popisywał się zwłaszcza przy egzekwowaniu rzutów wolnych. Na szczęście jego strzały były niecelne” – relacjonował „Sport”. W miarę upływu czasu Polacy otrząsnęli się z przewagi rywali i zaczęli zadawać zabójcze ciosy. Nie minęły dwa kwadranse, a objęli prowadzenie. Do siatki trafił Jan Jałocha, który przechwycił podanie Jeana Tigany do Mariusa Tresora. Chwilę później nasi powinni zdobyć drugiego gola, ale świetnej okazji nie wykorzystał Mazur, pudłując do pustej bramki. Potem napastnik Zagłębia Sosnowiec jeszcze dwa razy niepokoił Jeana-Luca Ettoriego, ale bez powodzenia. W tym czasie Francuzi też mieli okazję, ale po uderzeniu Maxime’a Bosisa świetną interwencją popisał się Kazimierski.

sport2

Kolejne problemy finansowe Ruchu Chorzów – tym razem wskutek ociągania się przez miasto z wypłatą środków za sierpniowe świadczenia promocyjne.

Zaburzona płynność spowodowana jest w głównej mierze wstrzymaniem przez miasto wypłaty środków z tytułu sierpniowej transzy świadczeń zrealizowanych przez trzecioligowca w ramach przetargu na promocję Chorzowa przez sport. Klub wycenił sierpniowe świadczenia na 600 tysięcy złotych brutto, czyli w maksymalnym zakresie – i na taką też kwotę mocno liczył. Miasto na uregulowanie faktury ma 30 dni, ale jakiś czas temu strony umawiały się, że działając dla dobra klubu nie będzie tu zbędnej zwłoki. Lipcowa transza z miasta – kilkukrotnie niższa, bo wypracowywana w okresie strajku pracowników czy zawieszonych treningów drużyny – pozwoliła pokryć w całości zadłużenie względem etatowych pracowników. Dziś mają już jedną zaległą pensję, bo termin wypłat za sierpień minął 10 września. Sierpniowe środki z miasta miały posłużyć do „wyczyszczenia się” ze zobowiązań względem trenerów i zawodników. Nie jest tajemnicą, że wiceprezes Marcin Waszczuk obiecał to drużynie. Zaległości w większości przypadków wynoszą dwa miesiące, choć rekordzistom klub „wisi” kasę za znacznie dłuższy okres.

sport3

SUPER EXPRESS

Ronaldo gościł w Warszawie, więc pewnie w najbliższym czasie przeczytacie z nim kilka wywiadów. W “SE” już jest.

– Czego panu najbardziej brakuje z lat kariery, a za czym pan nie tęskni wcale?

– Brakuje mi niedzielnych meczów, strzelonych goli, dawania ludziom radości. Natomiast w ogóle nie brakuje mi wstawania wcześnie rano na treningi, niezależnie od pogody, czy zima, czy lato. (śmiech)

– A dlaczego zdecydował się pan na zakup Realu Valladolid?

– Po zakończeniu kariery brałem udział w kilku projektach, ale gdzieś kiełkowała myśl o tym, aby zarządzać klubem. Valladolid to bardzo fajne miejsce. Miasto ma nieco ponad 300 tys. ludzi, nie ma innego, konkurencyjnego klubu w mieście. W pierwszym roku mojej prezesury udało nam się utrzymać w lidze, teraz to też nasz podstawowy cel. Plus rozwój klubu na wielu innych płaszczyznach. W poprzednim sezonie mieliśmy budżet na poziomie 22 mln euro, na ten mamy 33 mln. Głęboko wierzę w ten projekt i cieszę się, że mam okazję go prowadzić.

se1

GAZETA WYBORCZA

Zero piłki.

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...