Jak na poniedziałek, wcale nie jest tak źle w prasie. Wywiad z Arturem Wichniarkiem o reprezentacji, kilka felietonów, materiał o losach medalistów z Barcelony. Mogło być gorzej.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Sandro Kulenović blisko odejścia do Dinama Zagrzeb, z którego Legia kiedyś go pozyskiwała.
Wobec braku awansu do fazy grupowej Ligi Europy, władze Legii muszą szukać oszczędności i nowych źródeł finansowania. Jednym ze sposobów na zniwelowaniu dziury budżetowej ma być sprzedaż zawodników. Jednym z nich może zostać Sandro Kulenović. Napastnik miał w tym oknie transferowym już jedną ofertę, ale nie był zainteresowany przenosinami do angielskiego Barnsley. Teraz piłkarzem interesują się władze Dinama Zagrzeb. Przedstawiciele mistrza Chorwacji są w Warszawie i negocjują transfer – podał serwis legia.net. Napastnika zabrakło w kadrze Legii na spotkanie z Rakowem Częstochowa. Jeśli wszystkie strony się dogadają, Kulenović dołączy do zespołu prowadzonego przez byłego trenera Lecha Poznań – Nenada Bjelicę.
O kozłach ofiarnych z importu pisze Antoni Bugajski.
Dymisja Gino Lettieriego nie załatwi problemu Korony, tak samo zwolnienie Bena van Daela nie uzdrowi Zagłębia. To w obu przypadkach jednak nerwowa próba wskazania winnego. Bo jak zdefiniujesz winnego, sam unikniesz zarzutów. Sprawa pożegnania Van Daela dziwi o tyle, że od początku był typowym holenderskim trenerem w polskim futbolu ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu zaletami i wadami. Przy czym te ostatnie w przypadku braku wyników zaczęły wyłazić na wierzch. Całkiem możliwe, że solidnie zasłużył na pożegnanie, tylko dlaczego teraz, a nie po zakończeniu poprzedniego sezonu? W rundzie finałowej lubinianie grali tak, jakby wciąż obowiązywał system ESA 30, Holender podobno popełniał błędy w przygotowaniach do nowych rozgrywek i też nikt nie odważył się wtedy na radykalne cięcie. W tym sensie to nie tylko Van Dael jest winien, że Miedziowi po siedmiu kolejkach nie mają żadnej przewagi nad strefą spadkową. Brak wystarczających transferów (dwa dopięte będą dopiero 2 września) to też raczej nie wina Holendra.
Jak korzystamy z doświadczeń olimpijczyków z Barcelony? Czy pokolenie srebrnych medalistów mogło nam dać więcej? Dlaczego kilku z nich odeszło z piłki?
W tym miejscu wskazówki zegara poruszają się jakby wolniej, a rytm dnia w porównaniu do wielkomiejskich dżungli toczy się w nieśpiesznym tempie. Gdy gospodarz wyjdzie na podwórko, spojrzy na malowniczo pofałdowany teren Brennej i wtopi się w nieme otoczenie, może mieć satysfakcję, że każda kropla wylanego potu na boisku była tego warta. Ryszardowi Stańkowi widok z domu rekompensuje wszelkie zadry z przeszłości. A trochę ich było. Brenną poznał w czasach, gdy przyjeżdżał tam na obozy jako piłkarz. Trenerzy kazali biegać do Wisły, by zdobywając kolejne szczyty, poprawiali kondycję. Zmieniał się krajobraz przed ich oczami, cisza urzekała. Stańkowi tak się spodobało, że za pieniądze zarobione w piłce postawił tam dom.
W ekstraklasie ostatni mecz zagrał w wieku 29 lat. Podkreśla, że jako piłkarza zniszczył go pobyt w Legii, czuł się wypalony. Już wtedy był gotowy zakończyć karierę, ale zadzwonił Ireneusz Serwotka, prezes Odry Wodzisław. – To nie był dobry pomysł, żeby grać w tym klubie. Musieliśmy dużo biegać za piłką, a ja przyzwyczaiłem się do biegania, ale… z nią. Powstały ogromne oczekiwania, w Wodzisławiu mówili, że przyszedł Staniek i zrobimy mistrza. Przeżywałem praktycznie to samo, co w Warszawie. To już nie miało sensu – wspomina. Zapał do piłki gasł z kolejnymi sezonami, Staniek próbował go wzniecić już w nowej roli. Został asystentem Ryszarda Wieczorka w Odrze, samodzielnie prowadził Orła Zabłocie i Cukrownika Chybie. – Dzień przed meczem zawodnicy szli na imprezę, a rano wymagano ode mnie jako trenera, żebym wygrywał. Jak miałem to zrobić? – podsumowuje tamten okres pytaniem.
Z naszego futbolu wycofał się niepostrzeżenie, bez rozgłosu. Dokładnie tak, jak chciał. Dziś nie utrzymuje kontaktu z innymi olimpijczykami, nie pojawił się na gali z okazji 20- i 25-lecia zdobycia srebrnego medalu. – Źle się czuję w skupiskach ludzi, wolę trzymać się na uboczu – urywa temat.
Artur Wichniarek uważa, że Arkadiusz Reca w obecnej sytuacji nie ma prawa grać w reprezentacji.
IZA KOPROWIAK: Jakie punkty zapalne są w reprezentacji Polski przed meczami ze Słowenią i Austrią?
ARTUR WICHNIAREK: Przede wszystkim lewa obrona. Podstawowe pytanie brzmi: czy selekcjoner znów postawi na Recę? Moim zdaniem trzeba szukać innego rozwiązania. Ten zawodnik nie ma prawa grać w kadrze, gdyż od roku nie występuje w swoim klubie. Nie jest to sytuacja motywująca dla innych piłkarzy. Być może zmieni się jego położenie po przejściu do SPAL, ale tego dziś nie wiemy, trzeba odczekać. Na razie wiemy tyle, że w pierwszym meczu również siedział na ławce rezerwowych. Dlatego postawiłbym jednak na Maćka Rybusa, który gdy jest zdrowy, ma miejsce w pierwszym składzie Lokomotiwu.
Skoro jesteśmy przy obrońcach, to problemem pozostaje sytuacja Kamila Glika? Jego Monaco fatalnie rozpoczęło sezon.
O niego się nie martwię. Z Kamilem jest jak z Kubą Błaszczykowskim, nie schodzi w reprezentacji poniżej dobrego poziomu. Oczywiście, że dwa lata temu przyjeżdżał na kadrę w innej sytuacji, bo jego Monaco było rewelacją sezonu w lidze francuskiej. Dziś sytuacja jest zupełnie inna, ale by być kapitanem w takim klubie, trzeba w nim naprawdę wiele znaczyć. Obok niego na miejsce zapracował sobie Jan Bednarek, który mocno zyskał na zmianie trenera w Southampton. Środek obrony mamy zabezpieczony.
Przemysław Rudzki o początku sezonu w Premier League.
Lata temu Anglicy wprowadzili termin Big Four, nie tak dawno zamieniony na Top 6, z grubsza chodzi o to, że im więcej drużyn uważanych jest za wielkie, poważne, tym więcej liga może wygenerować hitów, a im więcej hitów, tym więcej, wiadomo, kasy. Prawda jest jednak taka, że mamy do czynienia z Top 2, Big 2, czy jak ktoś chce to nazwać. Liverpool i Manchester City są zespołami z innej planety i będą znów w stanie osiągać cele nawet w meczach, w których z pozoru im się nie chce (choć oczywiście tylko z pozoru, bo chce im się zawsze). Lekkość, z jaką Liverpool wygrał na boisku Burnley była wręcz szokująca. Transformacja drużyny Jürgena Kloppa z „happy football” w walec miażdżący rywali robi wrażenie. Bo każdy mówi, jak to niby trudno gra się w Burnley, ale The Reds zagrali tak, jakby to było najłatwiejsze do zdobycia terytorium. Manchester City swobodnie wytarł podłogę Brighton i jeśli ktoś wierzył w teorie dotyczące tego, że Pep Guardiola w tym sezonie odpuści ligę kosztem Ligi Mistrzów, to niech o tym zapomni. Znów możemy być świadkami sezonu, w którym jedna z tych ekip wykręci nieziemski wynik i mimo to skończy jako druga.
SPORT
Przez przypadek można trafić z okręgówki do I ligi.
W meczu z GKS-em Tychy w Chojniczance zadebiutowało dwóch młodzieżowców. Pojawienie się na boisku Mateusza Żukowskiego zaskoczeniem nie było, bo 17-latek, wypożyczony z Lechii Gdańsk trzy dni przed meczem z GKS-em Tychy, ma już na swoim koncie występy w ekstraklasie oraz w juniorskich i młodzieżowych reprezentacjach Polski. Natomiast wejście Marcina Rajcha, i to jako pierwszego zmiennika, stanowiło niespodziankę nawet dla uważnych kibiców Chojniczanki. Ten transfer został sfinalizowany w przeddzień meczu, a 20-latek zaczął ten sezon w Wiśle Tczew, występującej w klasie okręgowej. Rozegrał w niej 3 mecze i wykonał skok na I-ligowe boiska.
– W piłce czasem decydujące znaczenie ma przypadek – twierdzi trener chojniczan Josef Petrzik. – Nasza druga drużyna gra w „okręgówce” i w pierwszym w tym sezonie meczu u siebie gościła Wisłę Tczew. Ponieważ chodzimy na mecze naszych rezerw, kiedy grają na naszym boisku, to wybraliśmy się na to spotkanie z działaczami i dyrektorem klubu, a Marcin Rajch zagrał bardzo solidnie. Spodobało się nam, że jest bardzo szybki i bardzo dynamiczny. W dodatku to młody chłopak, a my nie mamy młodzieżowca z rocznika 1999, więc zaprosiliśmy go na testy. Po nich zdecydowaliśmy się go pozyskać. Uznaliśmy, że przyda się nam z jego warunkami fizycznymi, bo jest dobrze zbudowany, mocny, silny i szybkościowo zbliżający się do parametrów Miłosza Przybeckiego.
Po ponad roku GKS Katowice doczekał się domowego zwycięstwa. W starciu jedynych II-ligowych przedstawicieli województwa śląskiego oba gole strzelił Dawid Rogalski.
Koniec! GieKSa wygrała mecz! – obwieścił radosnym głosem „Lyjo”, spiker katowickiego klubu, a potem śpiewał wręcz do mikrofonu z fetującymi kibicami. 378 – ta liczba przeszła do historii GKS-u. Dokładnie tyle dni dzieli dwie wygrane odniesione przy Bukowej – 18 sierpnia 2018 z Wigrami Suwałki i 31 sierpnia 2019 ze Skrą. 17 ligowych meczów w roli gospodarza bez zwycięstwa… Nie dziwiły krzyki ulgi Arkadiusza Jędrycha i Arkadiusza Woźniaka, schodzących tunelem z murawy do budynku klubowego. Spośród zawodników, którzy wystąpili w sobotę, to oni w największym stopniu przyłożyli rękę do tej niechlubnej serii.
– Pierwszy mecz i już taki sukces – żartowali niektórzy, nawiązując do „debiutu” Marka Szczerbowskiego. Nowy prezes wielosekcyjnej GieKSy, na stanowisko powołany przed tygodniem, po spotkaniu wszedł oczywiście do szatni, by pogratulować zespołowi. Ta długo czekała na bohatera, Dawida Rogalskiego, udzielającego jeszcze wywiadów. Najpierw zebrał „standing ovations” od katowickiej publiki, potem – gromkie brawa od kolegów z zespołu. Gdy ten był już w komplecie, Woźniak mógł wcielić się w rolę wodzireja, a w drzwi rozśpiewanej szatni uderzał nawet rytmicznie trener Rafał Górak.
SUPER EXPRESS
Tylko standardowe podsumowanie weekendu.
GAZETA WYBORCZA
Rafał Stec o sytuacji z napastnikami Legii.
Nie odkrylibyśmy prawdziwych zamiarów Legii, gdyby nie spektakularnie manifestowana niechęć trenera Aleksandara Vukovicia do Carlitosa – napastnika znakomitego, oczywiście na tle nadwiślańskich okoliczności przyrody. Tak, to w żadnym razie nie jest wyrwany z kontekstu konflikt dwóch panów, którzy nie przypadli sobie do gustu, lecz element długofalowej strategii. Realizowanej konsekwentnie od trzech sezonów, z psychopatyczną skrupulatnością seryjnego zabójcy, która może zrewolucjonizować futbol.
Przedstawmy osoby komediodramatu: siłę sprawczą posiada w tej intrydze wspomniany trenerski żółtodziób, który ledwie pokończył szkoły wymagane do uprawiania zawodu, a role ofiar odgrywają najbardziej błyskotliwy piłkarz tzw. ekstraklasy ostatnich lat oraz niespełna 20-letni Sandro Kulenović zachowujący się na boisku jak niewydarzony kopacz. Vuković pozuje na scenie na szefa niezłomnego, który gwiazdorom się nie kłania, więc Carlitosa zmarginalizował, a właściwie całkiem uziemił, w trakcie meczu pozwala mu już tylko porozgrzewać się przy linii bocznej; uporczywie promuje natomiast chorwackiego młodzieńca, choć ten nie wkopał nawet ćwiartki gola od 611 minut gry (stan na niedzielne popołudnie, sprzed meczu z Rakowem), zdołał natomiast spartaczyć rzut karny i oddać w czwartek w Glasgow strzał roztkliwiająco rachityczny, sugerujący odpływ resztek życiowej energii. Jego rozpaczliwa szamotanina z samym sobą i majtającą się między nogami piłką trwa już bite 10 godzin, a pan trener wciąż się nad nim znęca, jakby chciał sprawdzić, na ile tortur może sobie pozwolić, zanim zainterweniują organizacje humanitarne.
Fot. FotoPyk