Środowa prasa mocniej skupia się już na pucharowym czwartku. Mamy m.in. rozmowę z Kamilem Wilczkiem. Są też tematy ligowe – sylwetka Ognjena Mudrinskiego czy dłuższa pogawędka z Mariuszem Pawełkiem, który zamienił Katowice na Jastrzębie.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Będący już kapitanem Broendby Kamil Wilczek nie ukrywa, że emocje przed meczami z Lechią są trochę większe niż zwykle.
Jak w klubie zareagowano na wylosowanie Lechii?
Koledzy nie śledzą polskiej ligi, więc początkowo nie za bardzo wiedzieli, co to za drużyna. Jedno jest jednak pewne: Lechia to zespół mocniejszy niż Inter Turku, z którym mierzyliśmy się w poprzedniej rundzie. Bardzo dobrze broni, więc istotna w naszej grze będzie szybkość i błyskawiczne wykorzystanie przestrzeni, gdy się pojawi.
Odpadnięcie w tej rundzie byłoby dla was katastrofą?
Jesteśmy w kwalifikacjach Ligi Europy i zamierzamy uczynić wszystko, by znaleźć się w fazie grupowej. Chcemy zrobić to nie tylko dla siebie, ale również dla naszych kibiców. Prezentują bardzo wysoki poziom, zawsze są z nami, wspierają nas w trudnych momentach. Musimy się im odwdzięczyć i pokazać, że idziemy w dobrym kierunku. Natomiast jeśli chodzi o sam dwumecz, jesteśmy bardziej doświadczeni od Lechii. Od kiedy występuję w Danii, trzeci rok z rzędu jesteśmy w eliminacjach europejskich pucharów. Znamy te rozgrywki i presję, jak im towarzyszy. Teoretycznie jesteśmy więc bardziej przygotowani do tego starcia. To jest coś, co powinniśmy wykorzystać.
Poprzedni sezon w lidze zakończyliście aż 23 punkty za mistrzem FC Kopenhaga. Teraz jesteście lepsi?
Trwa przebudowa drużyny. Przez ostatnie kilka lat traciliśmy ważnych zawodników, którzy ciągnęli zespół. Ktoś się wyróżniał, zapewniał nam punkty – odchodził. W jego miejsce przychodził nowy gracz i wkrótce też odchodził. Jesteśmy więc na etapie budowy. Mamy potencjał, ale nie możemy jeszcze nazwać się gotową drużyną. Dwa lata temu przeżywaliśmy dobry czas, ale wiele się zmieniło. Latem tego roku dołączyło do nas kilku młodych piłkarzy z akademii, jest nowy trener i dyrektor sportowy. W naszej grze nie wszystko więc działa automatycznie. Są jeszcze rzeczy, które należy poprawić.
Przeciwko Pogoni Marko Vesović znowu grał jako boczny, ofensywny pomocnik i wyróżniał się w Legii. Nie znaczy to, że w następnym spotkaniu nie wróci do obrony.
Vešović wykorzystał szansę od trenera Vukovicia. Po raz kolejny pokazał, że jednym z jego największych atutów jest szybkość. W minioną niedzielę zaliczył 66 biegów szybkich (prędkość 19,8–25,2 km/h) oraz 18 sprintów (powyżej 25,2 km/h). W pewnym momencie biegł z prędkością 33,63 km/h – w obu klubach minimalnie szybszy był tylko Paweł Stolarski. Vešović oddał trzy strzały, jeden był celny – w drugiej połowie znalazł się kilka metrów przed Dante Stipicą, ale bramkarz Pogoni znakomicie obronił jego uderzenie głową. Z 20 podań reprezentanta Czarnogóry 18 było celnych (90 procent), lepszą skuteczność zagrań miał tylko bramkarz Radosław Majecki. Vešović zagrał również cztery podania kluczowe – tyle, ile wszyscy pozostali legioniści. Podanie kluczowe to takie, po którym kolega z drużyny ma okazję do zdobycia bramki. Miał również pięć strat piłki, a z dziesięciu pojedynków wygrał trzy.
Kariera Ognjena Mudrinskiego z Jagiellonii przypomina fabułę książek jego ulubionego pisarza.
Mistrz tempa, napięcia i różnorodności. Tak określa się Sidneya Sheldona, zmarłego w 2007 roku amerykańskiego pisarza, który tworzył książki sensacyjne. Do tego opisu należałoby dodać – ulubionego autora Ognjena Mudrinskiego, nowego zawodnika Jagiellonii Białystok. – Uwielbiam w wolnym czasie czytać. W twórczości Sheldona podoba mi się, że dobro miesza się ze złem. Mamy ludzi, popełniających przestępstwa i policjantów, którzy starają się, by świat był lepszy – opowiada Serb, na którego działacze klubu z Podlasia wydali latem aż 600 tysięcy euro. Dobro mieszające się ze złem. To zupełnie jak w dotychczasowej karierze Mudrinskiego, gdzie po gorszych chwilach zaraz przychodziły lepsze. Albo na odwrót.
Ojciec, Radoslav Mudrinski, też był napastnikiem. Występował w rodzimej ekstraklasie i niższych ligach, strzelił dużo goli. Dziś, podobnie jak brat Ognjena, David, pracują w rodzinnej firmie, wytwarzającej skrzynie na warzywa, ale to właśnie tata miał największy wpływ na to, że młody chłopak zainteresował się futbolem. I pokochał Crvenę Zvezdę Belgrad.
Krzysztof Mączyński przejął się rolą kapitana i stara się być wzorem dla mniej doświadczonych graczy Śląska. Z tej mąki ma być chleb.
Wszystko wskazuje, że Mączyński dobrze zinterpretował zamiary szkoleniowca i nowa rola zdaje egzamin. – Po ewentualnej porażce będę pierwszym, do którego kibice mogą mieć pretensje. Jestem w stanie wziąć odpowiedzialność na siebie i odciążyć chłopaków – na dzień dobry zadeklarował Mączyński, twardo zaznaczając, że gdyby bałby się roli kapitana, to by jej nie przyjął. Takie zdania dobrze go charakteryzują – rzeczywiście chce być liderem na boisku i w szatni. To istotne, bo szczególnie w drugiej linii i w ogóle w formacji ofensywnej jest sporo zawodników o małym doświadczeniu, dlatego już wygrany wyjazdowy mecz z Wisłą Kraków (1:0) pokazał, że „Mąka” jest w stanie dać im ważne wsparcie – chodzi o takich graczy jak Przemysław Płacheta, Damian Gąska, Jakub Łabojko czy Daniel Szczepan.
Latem do Stomilu wrócili piłkarze, którzy już grali w Dumie Warmii. Teraz chcą walczyć o coś więcej niż ligowy byt.
Kibiców Dumy Warmii cieszą transfery. Oprócz byłego gracza m.in Bełchatowa, Śląska i Cracovii Mateusza Cetnarskiego, który chce udowodnić, że wciąż może grać na wysokim poziomie, do Olsztyna trafi li m.in. Wiktor Biedrzycki, Rafał Remisz i Artur Siemaszko, którzy w przeszłości występowali w Stomilu. – Jeśli mamy do wyboru piłkarzy o podobnych umiejętnościach, ale jeden jest z regionu, a drugi z innej części kraju, to zawsze weźmiemy tego związanego z Olsztynem. Jesteśmy pewni, że tacy zawodnicy zawsze zostawią na boisku serce, bo grają w koszulce klubu, na mecze którego przychodzili jako dzieci – mówi rzecznik prasowy Stomilu Aleksander Chodźko.
Michał Zaranek pisze o kosztownych rozwodach w piłce. Najnowsze przykłady to Neymar i Gareth Bale.
Jonathan Barnett, agent piłkarza, powiedział, że jego klient może spakować kije i wyjechać, ale dopiero po wypłaceniu pensji za trzy lata z góry – 51 mln euro na rękę, czyli około stu, doliczając podatki. Powstał impas. Zidane mówi: „Bale może odejść jutro lub za dwa dni. Lepiej jutro” i nie wystawia go w sparingach. A Walijczyk trenuje, czaruje uśmiechem na ławce rezerwowych i czeka, jakie to nowe luksusy zapewni mu klub. Sensacyjna wiadomość nadeszła z Chin – oferują tam Bale’owi milion funtów tygodniówki (w Realu ma 600 tys.)! Te sumy mogą oszołomić. Tak naprawdę to są wydatki klubów, bo biorąc pod uwagę skalę podatków w Hiszpanii i Chinach, to teraz na rękę dostaje około 315 tys. funtów, a w Azji miałby jakieś 588. W Madrycie nie chcą w to wierzyć, to pewnie jakaś zagrywka Barnetta. Chińczycy musieliby jeszcze zapłacić Realowi ze 100 milionów za transfer, a tam są takie przepisy, że za transakcję przekraczającą 45 mln jej równowartość trzeba dodatkowo wpłacić na konto związku. Umówmy się, Azjatów nie stać jeszcze na transfery w neymarowej skali, to się po prostu nie kalkuluje.
SPORT
Europejskie puchary wracają do Gdańska po 36 latach przerwy. Na stadionie w Letnicy zanosi się na wysoką frekwencję.
Według różnych szacunków, od 35 do 40 tysięcy ludzi obejrzało 28 września 1983 roku rewanżowy mecz pierwszej rundy Pucharu Zdobywców Pucharów, w którym Lechia Gdańsk zmierzyła się z Juventusem Turyn. Spotkanie to, choć wymiar sportowy był rzeczą zupełnie drugorzędną, bo w pierwszym meczu, we Włoszech, faworyt wygrał 7:0, obrosło w legendę. Wiadomo, jakie to były czasy i wiadomo doskonale, jakim klubem wówczas była Lechia. Chodzi o preferencje polityczne sympatyków biało-zielonych, które pozostawały w wyraźnej opozycji do ówczesnej władzy. W czwartek europejskie puchary wracają do zmienionego przez historię Gdańska. Na pięknym stadionie w Letnicy rywalem drużyny prowadzonej przez Piotra Stokowca będzie duńskie Broendby IF. Do wczoraj na jutrzejszy mecz sprzedano około 20 tysięcy biletów. Organizatorzy mogą zatem liczyć, że na mecz pofatyguje się niemal 30 tysięcy fanów, co – jak na tę rundę rywalizacji – można uznać za frekwencję solidną.
Debiutujący w ekstraklasie nastolatkowie nie byli biernymi obserwatorami wydarzeń na boisku, a wręcz wyróżniającymi się postaciami w swoich zespołach.
W niedzielę w wyjściowej jedenastce warszawskiej Legii pojawił się niespełna 19-letni Mateusz Praszelik. Wywodzący się z Raciborza napastnik to wychowanek MKP Odry Centrum Wodzisław Śląski. Jego ojciec Mirosław jest z kolei wychowankiem Unii Racibórz, a ponadto grał w Rymerze Niedobczyce (Rybnik) i Górniku Zabrze (5 meczów w ekstraklasie). Trener Aleksandar Vuković chwalił nastolatka za występ przeciwko Pogoni Szczecin. – Carlitos po meczu z Europa FC miał mocno stłuczony mięsień i chciałem, aby był gotowy na czwartkowy mecz w II rundzie eliminacji Ligi Europy. Dlatego dałem szansę Mateuszowi Praszelikowi i jestem zadowolony z jego występu – powiedział szkoleniowiec ekipy z Łazienkowskiej.
Zadowolenia z debiutu Praszelika w ekstraklasie nie krył również prezes Odry Centrum, Roman Zieliński. – Mateusz trafił do nas jak miał 9 lat, a jego pierwszym trenerem był Bogdan Cichy – relacjonuje działacz Odry. – Kilka klubów od razu zwróciło na niego uwagę, bo grał w kadrze Śląska i strzelał gole jak na zawołanie. Był naprawdę talentem czystej wody, a do tego bardzo dobrze się uczył. Do szkoły chodził w Raciborzu, a my dopasowywaliśmy godziny treningów „pod niego”, by tata Mirek zdążył dowieźć go na zajęcia. Legia zachowała się wobec niego i nas fair. Wszystko odbyło się zgodnie z procedurami, a Mateusz miał wtedy bardzo poważną kontuzję kolana. Legia zaopiekowała się nim, operację przeprowadzono w szpitalu wojskowym w Warszawie. Jako klub możemy jeszcze na Mateuszu zarobić, ponieważ w umowie transferowej jest zapis, że jeżeli w pierwszym zespole rozegra 270 minut, otrzymamy od stołecznego klubu określoną kwotę.
Rozmowa z Mariuszem Pawełkiem, który po spadku z GKS-em Katowice został nowym piłkarzem GKS-u Jastrzębie.
Jaki był główny powód degradacji GieKSy?
– Nie chcę teraz powiedzieć, że gdybym wiedział, że będzie tyle transferów, to bym się w to w ogóle nie pchał. Wiem doskonale z autopsji, czym grozi nadmiar nowych zawodników w zespole. Przeżyłem to w Turcji, a w Polsce w Śląsku Wrocław, który wtedy rozpaczliwie bronił się przed spadkiem. Tak, czy siak, na pewno mogliśmy uniknąć spadku. Jeżeli jednak przez pół roku gra się bez nominalnych stoperów, w obronie są ciągłe rotacje, to taka „żonglerka” nie może się dobrze skończyć.
Po rozstaniu z klubem z Bukowej słuch o panu zaginął. Musiał pan sobie wszystko „poukładać” w głowie?
– Zacznijmy od tego, że z GKS-em Katowice miałem jeszcze przez rok ważny kontrakt. Po ostatnim meczu z Bytovią mieliśmy spotkanie z ówczesnym prezesem Marcinem Janickim, który powiedział wyraźnie, że dopóki nie będzie nowego trenera, nic nam nie powie, a tym bardziej niczego nie zagwarantuje. Chciał, żeby trzon zespołu został, by nie było roszad na taką skalę, jak poprzednio. Wytknąłem mu to, wskazując na przykład sąsiada zza miedzy, czyli Ruch Chorzów. Hurtowe zakupy w przypadku „Niebieskich” nie przyniosły niczego dobrego. Przy Bukowej zostało wprawdzie kilku doświadczonych zawodników, ale generalnie stawiają na młodzież. W dalszym ciągu im kibicuję, nie odwracam się do nich plecami. Mam na myśli tych piłkarzy, z którymi grałem. Duże zmiany co roku nie są jednak wskazane. Mądrą politykę kadrową prowadził na przykład Raków Częstochowa, to samo mój obecny klub, czyli GKS Jastrzębie. Wymienia się tylko kilka ogniw, a nie całą drużynę. W Jastrzębiu widać myśl przewodnią, wizję budowania zespołu, ale krok po kroku, a nie na hurra. Od pewnego czasu śledziłem zespół prowadzony przez trenera Skrobacza. Ci zawodnicy tworzą prawdziwy kolektyw, każdy na boisku wie, co ma robić. No i pod względem fizycznym bardzo dobrze wyglądali.
Przy wsparciu finansowym kancelarii premiera przy szkole w Truskolasach jeszcze w tym roku ma powstać boisko ze sztuczną nawierzchnią.
Wieś Truskolasy na północy woj. śląskiego to rodzinna miejscowość trenera polskiej kadry piłkarskiej Jerzego Brzęczka i wieloletniego kapitana reprezentacji Jakuba Błaszczykowskiego, który od 9 lat zabiegał o budowę w Truskolasach boiska z prawdziwego zdarzenia. Obiekt ma kosztować około 2 mln zł, z czego 1 mln zł dołoży Kancelaria Prezesa Rady Ministrów ze swojej rezerwy celowej, resztę – ze swoich środków – dołoży gmina Wręczyca Wielka.
– Naszym wielkim pragnieniem, a moim marzeniem jest to, żeby dzieciaki, młodzież również z Truskolasów, z takiej ziemi jak ta, mogły trenować, żeby chciało im się chcieć, żeby odciągać ich od tych głupstw, głupotek i (…) czasami jakichś chuligańskich wybryków, albo siedzenia z nosem w smartfonach, bo to chyba też jest teraz, niestety, zbyt częste zajęcie naszych dzieci. Cóż je lepiej odciągnie od tego niż właśnie zajęcia sportowe – mówił premier Mateusz Morawiecki, który spotkał się w Truskolasach z Kubą Błaszczykowskim.
SUPER EXPRESS
Adam Buksa strzelił gola na Legii i kto wie, czy nie będzie to jego ostatnie trafienie w barwach “Portowców”.
– Mecze na Legii są zawsze prestiżowe i wyjątkowe, biorąc pod uwagę nasze krajowe podwórko. Szczęście było tym razem po naszej stronie, bo wcześniej nam go trochę brakowało w meczach z Legią – mówi Buksa, który od początku rozgrywek jest w świetnej dyspozycji. – Nie byłem pewien swojej formy, bo ze względu na finały Euro U-21 przygotowania zacząłem później niż koledzy z drużyny. Z Legią zagrałem dobrze, muszę podtrzymać tę formę i stopniowo wchodzić na wyższe obroty, bo mam jeszcze rezerwy – podkreśla.
GAZETA WYBORCZA
Nic o piłce.
Fot. FotoPyk