Dużo rozmów we wtorkowej prasie: Waldemar Fornalik, trener BATE, Michal Pesković, Guilherme, Michał Skóraś, Jarosław Skrobacz, Rafał Ulatowski czy Rui Aguas. No i news, że Krystian Bielik może trafić do Milanu.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Rozmowa z Waldemarem Fornalikiem przed meczami z BATE Borysów. Trener Piasta Gliwice wspomina swojej poprzednie pucharowe boje z czasów Ruchu Chorzów.
Pan prowadził Ruch Chorzów w sześciu meczach w eliminacjach europejskich pucharów. Czego nauczył sezon 2010/11 i trzy rundy eliminacji Ligi Europy?
Do tego możemy doliczyć kilkanaście spotkań z kadrą Polski na poziomie międzynarodowym. Pierwszy mecz z Szachtiorem Karaganda był zderzeniem z rzeczywistością. Tak jak BATE byli w trakcie sezonu, bo w Kazachstanie gra się systemem wiosna–jesień. Był to o tyle trudniejszy okres, że przygotowywaliśmy się do pierwszego meczu dwa i pół tygodnia, po dziesięciodniowych urlopach. Często mówi o tym Michał Probierz w kontekście pucharów. Wiemy wszyscy, jak to funkcjonuje w przypadku klubów zachodnich. Zawodnicy mają sześć tygodni urlopu po sezonie, wypoczywają i z wielką energią przystępują do rozgrywek.
Później był wyjazd na Maltę.
Z Vallettą FC graliśmy na sztucznym boisku, o godzinie 17 w lipcu. Po nogach lał się pot, a zawodnicy musieli je chłodzić w wiadrze z wodą. Żar niesamowity. To nie były łatwe warunki. W III rundzie eliminacji trafiliśmy na Austrię Wiedeń, czyli drużynę z innej półki. Po roku czy dwóch latach tamci gracze zaczęli grać w Bundeslidze. To był zespół poza naszym zasięgiem. Zdobyliśmy jednak doświadczenie organizacyjne, bo w Kazachstanie różnica czasu wynosi cztery godziny. Dostosowanie do tego organizmów zawodników było pewnym przedsięwzięciem. Wydaje mi się, że w piłce sporo już widziałem, dlatego nie powinniśmy być zaskoczeni tym, co czeka nas z BATE.
Organizacyjnie to jest wyzwanie?
W porównaniu z Kazachstanem to niebo a ziemia. Mamy blisko, lotnisko jest pod nosem, w Mińsku, gdzie będziemy mieszkali, a z eskortą podróż na stadion do Borysowa potrwa około godziny.
Waldemara Fornalika komplementuje również szkoleniowiec BATE Borysów, Aleksiej Baga.
MACIEJ KALISZUK: Jak pan przyjął wylosowanie Piasta Gliwice w I rundzie eliminacji Ligi Mistrzów? Mogliście wpaść też na islandzki Valur Reykjavik, Toshavn z Wysp Owczych, łotewski FC Riga lub Linfield z Irlandii Północnej. Woleliście uniknąć drużyny z Polski?
ALEKSIEJ BAGA (TRENER BATE BORYSÓW): Przyjąłem to normalnie. Nie mieliśmy żadnego wpływu na to, z kim się zmierzymy. Kto by nie był rywalem, przygotowalibyśmy się tak samo, czyli najlepiej jak można. Na pewno Piast to silny przeciwnik, w końcu został mistrzem Polski. Czeka nas trudne spotkanie. Nie chcę jednak niczego prognozować.
Co pana zdaniem jest najmocniejszą stroną Piasta?
Trener Waldemar Fornalik, były selekcjoner reprezentacji Polski. Poza tym nasi rywale mają lidera każdej formacji. Są tam doświadczeni zawodnicy. Nieprzypadkowo zdobyli mistrzostwo Polski.
A których piłkarzy może pan wyróżnić?
Mamy wiele informacji o polskim klubie, ale nie chciałbym wymieniać nazwisk. Siłą Piasta jest dobra zespołowa gra.
AC Milan jest zainteresowany sprowadzeniem Krystiana Bielika. Polak nie dostanie szansy w Arsenalu.
Jak udało nam się dowiedzieć, wszechstronny piłkarz, który bez problemu może grać na kilku pozycjach, wzbudził poważne zainteresowanie AC Milan. Co ciekawe, nie wynikało ono bezpośrednio z pokazania się we Włoszech, gdzie przeciwko gospodarzom, m.in. dzięki jego trafi eniu i solidnej grze, biało- -czerwoni wygrali w Bolonii 1:0. Rossoneri rozpoczęli negocjacje już wcześniej. Z menedżerem piłkarza, Cezarym Kucharskim, rozmawiali podczas mistrzostw świata do lat 20, które odbywały się w Polsce. Złożyli nawet atrakcyjną ofertę fi nansową, co wskazywało na poważne zainteresowanie. Na EURO Bielik jechał więc z propozycją od jednego z najbardziej utytułowanych klubów w Europie.
Wydaje się, że mógłby to być dla niego skok na głęboką wodę, ale jednocześnie interesujący kierunek. Pasuje do charakterystyki zawodnika, jakiego poszukuje Milan – defensywnego pomocnika, ale umiejącego również grać do przodu, mającego dobre warunki fizyczne, dobrze wyszkolonego technicznie, potrafiącego rozdzielać piłki. Po zakończeniu wypożyczenia Tiemoue Bakayoko, który wrócił do Chelsea, na pozycji nr 6 panuje wakat, a pod wieloma względami cechy naszego piłkarza odpowiadają tym Francuza.
Iker Guarrotxena na własne życzenie zagrał w III lidze, na „chrzcie” poderwał do tańca szefa Pogoni.
– To najlepsza „szatnia”, w jakiej jestem. W Hiszpanii byliśmy bardziej zazdrośni, patrzyliśmy na siebie. Ja także. Tutaj nauczyłem się, co to znaczy drużyna. Jak cieszyć się golem kolegi, który gra na mojej pozycji. Bramkę zdobywa Sebastian Kowalczyk? Super. To świetny kumpel i dobry piłkarz. Jego gol to także mój gol. Jestem pewny, że inni podchodzą do tego tak samo – przekonuje.
(…) Od początku pobytu w Szczecinie uczy się polskiego. W trakcie „chrztu” przedstawił się, że jest „baskijski”, dopiero po chwili – po podpowiedzi kolegów – poprawił się, że jest Baskiem. To w ojczyźnie na ulicach Getxo zaczął ganiać za piłką. Wciąż ją pamięta – biało-czarna firmy Mikasa. Później się zmieniały, tak jak kluby Guarrotxeny. Najpierw zespół szkoły San Nicolas, potem CD Getxo, wreszcie Athletic Bilbao i akademia Lezama. – Lezama to naprawdę rodzina. Często tak się mówi, ale tam to prawda. Znałem praktycznie wszystkich w akademii, ich przyjaciół, oni moich – mówi. Sam może się pochwalić liczną familią. – Tata ma dwie siostry i dwóch braci, mama – dwóch braci i cztery siostry. Kiedy się spotykamy, jest wielki zjazd. Uwielbiam spotkania z okazji świąt. Mama, tata i brat są jak połowa mojego serca – tłumaczy.
Michal Pesković z Cracovii opowiada trochę o Dunajskiej Stredzie, z którą teraz zmierzy się jego drużyna.
Co pan wie o waszym najbliższym pucharowym rywalu?
W czasach, gdy grałem na Słowacji, Dunajskiej Stredy nie było w ekstraklasie. Klub miał właściciela z Iranu, który oszukiwał miasto. Pieniądze znikały, a zadłużenie rosło. Teraz działa tam miejscowy właściciel, który chce zbudować poważny klub i na razie mu to wychodzi. DAC jest sensownie zarządzany i tworzony krok po kroku. Udało się oddłużyć klub, zbudować akademię, stadion. Za kilka lat mogą zdobyć mistrzostwo. Mają na Węgrzech wielu kibiców. Jest tam specyficzna atmosfera. Trzeba być przygotowanym, że będzie gorąco. Musimy być spokojni. Nie możemy na boisku zwariować.
To charakterystyczne, że powiedział pan, iż DAC wielu kibiców ma na Węgrzech. Na Słowacji nie?
Historia tak się potoczyła, że to miasto kiedyś należało do Węgier, a teraz jest na Słowacji. Ludzie stamtąd bardzo by chcieli być Węgrami, dlatego niespecjalnie widać, że to jeszcze Słowacja. Na meczach śpiewa się węgierskie piosenki, nawet hymn. Napisy w sklepach i urzędach są węgierskie. Po słowacku byłoby ciężko się tam dogadać. Może odpowiedzieliby jakimś łamanym językiem słowackim. Grając w Ruchu Chorzów, poznałem Gabora Strakę, który pochodził z tego miasta. Opowiadał mi, że słowackiego nauczył się, gdy miał siedemnaście lat i poszedł grać do Artmedii Petrzałka. Wcześniej mówił tylko po węgiersku.
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy nowego piłkarza Arki, Kamila Antonika gdyby nie jeden mecz w podkarpackiej wsi.
Panowie w średnim wieku chcieli rozegrać tradycyjny mecz na orliku, ale brakowało kilku zawodników. Do gry zaproszono więc młodego chłopaka, który koniecznie chciał zmierzyć się ze starszymi. Kamil Antonik od razu pokazał kilka świetnych zagrań. Zaimponował do tego stopnia, że jego wychowawca i nauczyciel WF-u Ireneusz Kowaliszyn, który grał wówczas w przeciwnej drużynie, podszedł do ojca chłopaka. – Nie uważasz, że twój syn powinien spróbować swoich sił w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Rzeszowie? – spytał. – Tata stwierdził, że to dobry pomysł. Wtedy wszystko się zaczęło. Gdyby nie tamto spotkanie, być może dziś w ogóle nie grałbym w piłkę – mówi nam Antonik, który latem przeszedł z drugoligowej Resovii do Arki Gdynia.
Lisie Jamy, w których się wychowywał i zaczynał grać w tamtejszym Starcie, to wieś zamieszkiwana przez ponad 1000 osób. Znajduje się na Podkarpaciu, blisko granicy z Ukrainą. – Nie ma tam zbyt wielu perspektyw. Mam siedmioro rodzeństwa, moi bracia kilka lat temu wyjechali do Niemiec. Trzech z nich tam pracuje i łączy to z grą w amatorskim klubie SV Polonia München. Robią to dla zabicia czasu. Ja miałem na siebie inny pomysł. Chciałem zapisać się do szkoły hydraulicznej w Lisich Jamach. Nie pasjonowało mnie to, ale po prostu czułem, że muszę się na coś zdecydować – opowiada Antonik.
SPORT
Kadrowicz U-20 Michał Skóraś najpierw przedłużył kontrakt z Lechem Poznań, a potem odszedł na wypożyczenie do Rakowa Częstochowa.
Przychodzisz do Rakowa na roczne wypożyczenie. Lech Poznań nie chce cię jednak tracić z oczu, bo związałeś się z tym klubem kontraktem do końca sezonu 2022/23.
– Trener Lecha Dariusz Żuraw bardzo uczciwie stawiał sprawę. Bardzo mu zależy na mojej grze w Lechu, ale nie wiem, czy już teraz. Może dostawałbym w lidze jakieś minuty, ale… W Rakowie będę miał większe szanse na regularnie granie i rozwijanie swoich piłkarskich umiejętności.
Działacze spod Jasnej Góry musieli mocno zagiąć na ciebie parol.
– Hmmm… Telefony miałem jeszcze przed mistrzostwami świata dwudziestolatków. Wtedy pytano się, czy byłbym zainteresowany graniem w Rakowie. Po mistrzostwach rozpocząłem przygotowania do sezonu z Lechem. Byłem nawet z drużyną na zgrupowaniu w Opalenicy. Po drugim, czy trzecim spotkaniu sparingowym rozmawiałem ze wspomnianym trenerem Żurawiem i dyrektorem sportowym Lecha, Tomaszem Rząsą. I wtedy dostałem zielone światło na przeprowadzkę do Częstochowy. Muszę podkreślić jedno: trener Żuraw to bardzo ciekawa osobowość i naprawdę mądry szkoleniowiec.
GKS Jastrzębie był rewelacją w ostatnim sezonie I ligi, ale to nie znaczy, że któryś z piłkarzy może odcinać kupony od tego faktu, o czym mówi trener Jarosław Skrobacz. Poruszany jest także wątek bramkarski.
Dlaczego zmienił pan opcję w przypadku poszukiwania bramkarza? Najpierw szukał pan na tę pozycję młodzieżowców, by ostatecznie zdecydować się na doświadczonego Mariusza Pawełka.
– Przede wszystkim szukaliśmy bramkarza, który w każdej chwili mógłby zastąpić Grześka Drazika, bez negatywnych konsekwencji dla drużyny. Bardzo trudno było znaleźć takiego kandydata, który spełniałby przyjęte przez nas kryteria i był na pułapie Huberta Gostomskiego, który był naszym zawodnikiem w rundzie wiosennej. Było kilku kandydatów, między innymi bramkarz ze szkółki Ajaksu Amsterdam, lecz oni wybrali inne kluby, które – nie oszukujmy się – zaproponowały im lepsze warunki od naszych. W tej sytuacji postawiliśmy na doświadczenie i jestem przekonany, że się nie zawiedziemy. Mariusz bardzo dobrze prowadzi się, jest profesjonalistą w każdym calu, a ponadto mamy pewność, że nie „rozbije” szatni. Chociaż rozegrał kilkaset meczów w ekstraklasie (dokładnie 258 spotkań – przyp. BN), na nikogo nie będzie spoglądał z góry. Wiemy, że w razie potrzeby pokaże dużą jakość w bramce.
Nie za szybko zrezygnował pan z Szymona Czajora z Zagłębia Lubin? Chłopak jest teraz na testach we francuskim FC Metz…
– Nie pokazał niczego nadzwyczajnego, wiele do myślenia daje również fakt, że Zagłębie nie włączyło go do kadry pierwszego zespołu. Jeżeli chodzi natomiast o testy, to jeżeli ma się odpowiednie kontakty, to można załatwić zawodnikami testy nawet w dziesięciu klubach. Dlatego nie robi to na mnie wielkiego wrażenia, tym bardziej, że jeszcze nie wiemy, czy Czajor zdał je pomyślnie.
Rozmowa z Rafałem Ulatowskim, szefem szkolenia w Akademii Lecha Poznań i trenerem rezerw „Kolejorza”, które awansowały do 2. ligi
Trzy lata „unikał” pan trenerskiej ławki. Dało się wytrzymać?
– Błędna teza. Wcale nie unikałem trenerskiej ławki, po prostu miałem w klubie inne obowiązki. Przez dwa lata dało się jakoś wytrzymać, „zew krwi” poczułem w końcówce sezonu 2017/18, gdy w dwóch ostatnich kolejkach na trenerskiej ławce Lecha zastąpiłem Nenada Bjelicę. Znowu poczułem adrenalinę i zrozumiałem, że to cel, do którego dążę. W roli trenera czuję się naprawdę doskonale.
Był pan jedynym kandydatem do zastąpienia Dariusza Żurawia, który został szkoleniowcem pierwszego zespołu?
– Kiedy Darek Żuraw objął pierwszy zespół, zastąpiłem go w drugiej drużynie w trybie – nazwijmy to – awaryjnym, bo byłem na miejscu, pod ręką. Uważam, że to naturalny proces. Potem jednak zamierzaliśmy znaleźć nowego trenera do rezerw, spotkaliśmy się z kilkoma kandydatami, lecz żaden z nich nie spełnił przyjętych przez nas kryteriów. Nas, czyli kogo? – Chyba nie myślał pan, że to ja jednoosobowo podejmuję decyzje w takich kwestiach. W procesie wyboru nowego szkoleniowca brał udział wiceprezes klubu Piotr Rutkowski, dyrektor sportowy Tomasz Rząsa, trener pierwszego zespołu, Dariusz Żuraw. Ja również byłem w tej grupie, bo przecież ściśle współpracowałem z trenerem drugiego zespołu.
Wspomniał pan o kryteriach, jakie powinni spełniać kandydaci do objęcia posady szkoleniowca drużyny rezerw Lecha. Mogę prosić o konkrety?
– Taki kandydat musi być posiadaczem licencji trenerskiej UEFA Pro, bo tylko tacy szkoleniowcy mogą prowadzić drużyny na szczeblu centralnym. Z tego powodu pole poszukiwań było zawężone. Po drugie – jego spojrzenie na futbol musiało pasować do filozofii prowadzenia i gry zespołu. Trzeci warunek – musiałby zamieszkać we Wronkach, bo tam mieści się nie tylko hotel „Olympic”, ale również szkoła z internatem dla naszych młodych piłkarzy, jak również kompleks boisk (cała akademia Lecha mieści się we Wronkach oraz oddalonym o 60 kilometrów od Poznania Popowie – przyp. BN). Musi być nie tylko trenerem, ale również wychowawcą i dbać o rozwój chłopców nie tylko stricte piłkarski. W naszych ośrodkach we Wronkach i Popowie trenują nie tylko rezerwy, ale również trampkarze, juniorzy młodsi i juniorzy starsi. Nadto szkoleniowiec drugiego zespołu musi mieć bardzo dobry kontakt z trenerem pierwszej drużyny, występującej w ekstraklasie. Bardzo dobra komunikacja między nimi jest często kluczem do sukcesów. Nie znaleźliśmy takiego kandydata, więc opiekę nad drugim zespołem powierzono mnie.
Szymon Michałek nie zostanie prezesem Ruchu Chorzów na warunkach proponowanych przez radę nadzorczą. Wystosowała ona oświadczenie, które spotkało się z dużym oburzeniem środowiska kibiców. Sam zainteresowany stwierdził zaś, że działacze mijają się z prawdą.
Oświadczenie rady nadzorczej, która zebrała się wczoraj po południu, wywołało oburzenie wśród kibiców. „Tam jest tyle kłamstw, że aż trudno w to uwierzyć” – zagrzmieli Ultras Niebiescy. Jaką retorykę przyjęli włodarze 14-krotnych mistrzów Polski? Podkreślili, że na życzenie kibiców trenerem został wskazany przez nich Łukasz Bereta. Dodali, że Szymon Michałek zarabiałby o 40 procent więcej niż obecnie urzędujący prezes Jan Chrapek. Wyliczyli, że budżet na III-ligowy sezon wynosiłby 7 albo – przy wsparciu kibiców – 11 mln zł, z czego 4,5 mln zł wynosiłyby zobowiązania. I wszystko byłoby pięknie, ale… – Niestety komunikat rady nadzorczej w wielu fragmentach mija się z prawdą – powiedział nam Szymon Michałek. – Odniosę się do całej sprawy w szerszym oświadczeniu. Szkoda wykonanej pracy, skoro na sam koniec otrzymałem brzydkie oświadczenie, budujące narrację mającą postawić mnie w nie najlepszym świetle. Skoro w Ruchu jest tak dobrze, to czemu jest tak źle? Myślałem, że udziałowcy traktują mnie – i wszystkich kibiców, których reprezentuję – poważnie, ale to oświadczenie rozwiewa moje wątpliwości – dodał gospodarz prężnie funkcjonującego na stadionie przy Cichej sektora rodzinnego.
Rozmowa z Rui Aguasem, selekcjonerem reprezentacji Republiki Zielonego Przylądka, byłym reprezentantem Portugalii.
Rui Aguas, legenda portugalskiej piłki, przyjechał do małej Piotrówki w opolskim. Co pana ściągnęło do tego miejsca?
– Przyjechałem na zaproszenie mojego przyjaciela. Akurat ma miejsce ciekawe wydarzenie związane ze skautingiem, z prezentacją zawodników. Pomyślałem: czemu nie pomóc, czemu nie przyjechać i nie służyć swoją radą?
Co pan myśli o takich projektach? W jedno miejsce przyjeżdża wielu graczy z różnych krajów i prezentuje swoje umiejętności w grach sparingowych. To ma sens?
– To ciekawa inicjatywa. Nie chodzi tutaj o wyniki, jakie taki zespół osiągnie w tym, czy w innym meczu, ale o umiejętności piłkarzy. To dla nich dobre doświadczenie. To także dobra alternatywa dla polskich klubów zobaczyć takich zawodników w akcji i ewentualnie sprowadzić do siebie.
Dla pana przyjazd do Piotrówki jest pierwszą wizytą w Polsce?
– Nie. Po raz pierwszy byłem wiele, wiele lat temu. Grałem wtedy w młodzieżowej reprezentacji swojego kraju, miałem 18 lat. To był 1978 rok. Potem byłem u was kilka razy jako asystent trenera Sportingu Braga. To była praca związana ze skautingiem i z obserwacją zdolnych graczy, którymi nasz klub był zainteresowany. O kogo chodziło? O Marka Saganowskiego i jeszcze jednego zawodnika. Miał na imię Marcin i grał w drugoligowym wtedy klubie GKS Bełchatów (chodzi o ówczesnego czołowego strzelca na zapleczu ekstraklasy Marcina Chmiesta, który do Bragi trafił z Odry Wodzisław wiosną 2007 roku – przyp. aut.). Byłem wtedy na tych obserwacjach cztery, czy pięć razy. To było dla mnie interesujące doświadczenie.
SUPER EXPRESS
Guilherme nie ukrywa, że w tym momencie jego powrót do Legii byłby mało realny ze względów ekonomicznych.
– Turniej oglądałeś w Brazylii, ale niedługo wrócisz do Europy. Jak wygląda twoja sytuacja klubowa? Po zakończeniu gry w tureckim Malatyasporze jesteś wolnym piłkarzem?
– Nie. Jestem związany z portugalskim klubem, z którego byłem wypożyczany, najpierw do Benevento, a następnie do Malatyasporu. Po zakończeniu ostatniego sezonu znów jestem graczem Portugalczyków, ale jasne jest, że trafię gdzie indziej.
– Zagrałeś dla Legii 99 meczów w ekstraklasie. Będzie setny?
– Mam nadzieję, że tak. O Legii nie zapomniałem, emocjonalnie jestem związany z tym klubem. Oglądam jej mecze, bo wciąż mam polską telewizję. Natomiast w tym momencie mój powrót do Warszawy jest mało prawdopodobny. Chciałbym tu jeszcze kiedyś zagrać, ale niemal na pewno nie wydarzy się to teraz.
– Pytając wprost: teraz Legię po prostu na ciebie nie stać? O to chodzi?
– Tak to wygląda. Klub miał ostatnio trudny okres, również pod względem ekonomicznym. To sprawia, że w tym momencie mój powrót jest mało realny.
GAZETA WYBORCZA
Tradycji stało się zadość. Piąty raz Brazylijczycy zorganizowali Copa América i piąty raz zostali mistrzami kontynentu. Ale „jogo bonito” znów nikt nie dostrzegł.
Wybór 36-letniego obrońcy na najlepszego piłkarza Copa América ma swoją ciemną stronę. Od Brazylijczyków oczekuje się więcej niż tylko zwycięstw. Także wykwintnej gry nawiązującej do tradycji geniuszy takich jak Garrincha, Pelé, Romário, Ronaldo, Ronaldinho. W minionej dekadzie Canarinhos przestali być wzorem estetycznym w świecie piłki. Neymar strzelił w kadrze 60 goli, ale nie wzniósł żadnego znaczącego trofeum, bo trudno za takie uznać złoto turnieju olimpijskiego w Rio de Janeiro w 2016 r. Selekcjoner Tite stracił go przed turniejem z powodu kontuzji, tym bardziej umocnił koncepcję zespołu opartego na wzorowej organizacji gry obronnej. O „jogo bonito” znów nikt nawet nie wspominał. Mistrz świata z olśniewającej brazylijskiej drużyny z 1970 roku Tostão oczekiwał fajerwerków od Messiego. Jedynym Argentyńczykiem, który z Brazylii wraca z tarczą, jest Ricardo Gareca, 61-letni selekcjoner Peru. Jego drużyna grała ładnie, ofensywnie. Przed turniejem założyła koszulki z dwoma gwiazdkami upamiętniającymi triumfy Peru w Copa América w 1939 i 1975. Niewiele zabrakło, by pojawiła się przy nich trzecia.
Fot. FotoPyk