Reklama

Budowa, praca u Magiery i leniwi czarnoskórzy u Wdowczyka

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

01 lipca 2019, 11:37 • 17 min czytania 0 komentarzy

Dlaczego dostał propozycję pracy przy kadrze U-20 Jacka Magiery, a nie U-21 Czesława Michniewicza? Czy Adrian Mierzejewski i Sławomir Peszko za czasów Wisły Płock mogli spodziewać się, że zrobią spektakularne kariery? Jaką zasadę odnośnie do czarnoskórych zawodników miał Dariusz Wdowczyk i co się stało, jak ją złamał? Jakie prawa w płockiej szatni miał Dominik Furman? Czy ,,młotek w nodze” to kwestia treningu? Na te i na inne pytania w dłuższej rozmowie odpowiada były piłkarz Pogoni Szczecin i Wisły Płock, Maksymilian Rogalski.

Budowa, praca u Magiery i leniwi czarnoskórzy u Wdowczyka

*

Pracowałeś w sztabie reprezentacji U-20 Jacka Magiery, pomagając prowadzić młodych i utalentowanych zawodników, których historie są jednak zupełnie różne niż twoja.

Nie da się nas zestawić. Zaczynałem w Rakowie Częstochowa, kiedy klub borykał się z olbrzymimi problemami, pałętając się gdzieś w czwartej lidze i w dorosłą piłkę wchodziłem akurat w momencie, w którym było najgorzej. Skompletowano młodziutki skład, wszyscy w moim wieku albo o rok starsi, a jednym celem była nieco desperacka próba utrzymania się w lidze. Udało się, potem dołożyliśmy awans do trzeciej ligi i jakoś to szło. Dopiero w wieku 25 lat zainteresowała się mną Wisła Płock i mogłem pograć w wyższej lidze.

Nie żałuję, że dopiero tak późno zwrócili na mnie uwagę. Pomogło mi to skończyć studia na Politechnice Częstochowskiej. Zdobyć jakąś wiedzę, jakiś inny horyzont poza piłką.

Reklama

Pracowałeś też na budowie.

Futbol był dla mnie pasją. I niczym więcej. Nie dawał mi utrzymania. W pewnym momencie wkroczyłem w taki okres w życiu, że musiałem zacząć zarabiać pieniądze na siebie, więc zatrudniłem się jako pomocnik przy budowie centrum handlowego w Częstochowie. Chodziłem tam rano, a po południu miałem treningi. Potrzebowałem tych pieniędzy, żeby trochę odciążyć mamę, bo od szesnastego roku życia wychowywałem się bez ojca.

Naprawdę nie da się porównać tego z chłopakami z kadry U-20. Oni są młodzi, zagrali właśnie na prestiżowym turnieju w swoim kraju, świat i kariery stoją przed nimi otworem. I tak już, w tej chwili, naprawdę dużo osiągnęli, żeby być tam, gdzie są. Wielu z nich znajduje się w kadrach albo nawet pierwszych składach drużyn ekstraklasowych, pierwszoligowych, niektórzy grają zagranicą i no… nie ma to żadnego porównania z moją przygodą.

Życiowe perturbacje uczyły pokory?

Dawały lekcje, że nic za darmo w życiu nie ma. Na wszystko trzeba sobie zapracować. Wytrwałość pozwoliła mi coś osiągnąć. Jeśli ma się perspektywę, że ktoś jako dwudziestolatek dostaje przyzwoite pieniądze w Ekstraklasie, a ty w tym samym wieku biegałeś po boiskach czwartej ligi za niewielkie kwoty pieniężne, to myślisz sobie, że tylko ciężką pracą można było z tego wyjść i pograć wyżej.

Kiedy dostałeś pierwsze większe pieniądze?

Reklama

Chyba dopiero czas w Wiśle Płock pozwolił mi na rozpoczęcie poważnego, dorosłego życia. Żeby coś sobie samemu zorganizować i zacząć żyć z pasji.

Wydaje się, że teraz młodym piłkarzom za dużo płaci się za sam potencjał.

Kluby o tym decydują i jeśli mają takie możliwości, to naprawdę nie widzę żadnych przeciwwskazań, żeby zainwestować w to, że ktoś ma talent. Ale z drugiej strony, jeśli młody zawodnik dostaje dużo, to musi mieć wokół siebie ludzi mądrych, którzy mu doradzą, pokażą drogę i będą mu dobrze życzyć. W innym przypadku można szybko odlecieć i uwierzyć, że jest się nie wiadomo kim.

Obserwując chłopaków z zespołu U-20, dużo jest zawodników mądrych i ułożonych?

Z dwudziestu jeden chłopaków każdy był inny, ale mieli chyba ten jeden wspólny pierwiastek tego, że byli świadomi i dosyć ułożeni jak na swój wiek. Chcą zrobić karierę, mają swoim idoli, swoje wzory, swoje modele, są dobrze prowadzeni.

Jaką pełniłeś konkretnie rolę w sztabie?

Nie chcę mówić, że byłem drugim trenerem, bo tę rolę pełnił Tomek Łuczywek, zajęciami indywidualnymi zajmował się Paweł Kozub, a ja byłem pomocnikiem przy organizacji treningu, który wejdzie w gierkę i będzie miał w niej bezpośredni udział. Podczas turnieju zaś stałem się już bardziej analitykiem. Kiedy Polska grała w Łodzi, ja jeździłem do Lublina, żeby obserwować rywali grupowych, a potem potencjalnych przeciwników po awansie do fazy pucharowej. Konsultowałem następnie wszystko z głównym analitykiem, Maćkiem Szymańskim, przedstawiałem wszystkie moje obserwacje i razem pokazywaliśmy materiał trenerowi Magierze.

Propozycja pracy wyszła od niego?

Znamy się bardzo długo, jesteśmy wychowankami tego samego klubu. Sam wyszedł z taką ofertą i nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Sporo rzeczy mnie w życiu nauczył. Wytrwałości, pokory do życia i samego siebie. Zawsze mogłem liczyć na jego pomoc, rozmowę, wyciągał do mnie dłoń, kiedy bywałem podłamany i naprawdę dużo mu zawdzięczam. Tym bardziej cieszę się, że po karierze też o mnie nie zapomniał. Głupotą byłoby mu odmówić.

Czego zabrakło tej drużynie?

Szczęścia i skuteczności z przodu. Mecz z Włochami był najlepszym naszym meczem na mistrzostwach, nie licząc tego z Tahiti, a akurat w nim odpadliśmy. Wiary i chęci nie można chłopakom odmówić. Przegraliśmy 0:1, ale nie musieliśmy żegnać się z kibicami ze zwieszonymi głowami, nie przynieśliśmy wstydu. Bardziej chyba, wszystkim w szatni, towarzyszyło poczucie niedosytu.

Problem w tym, że ta reprezentacja nie miała stylu. Żadnego. Spełniła minimum przegrywając z Kolumbią, wygrywając z beznadziejnym Tahiti i remisując z Senegalem.

O to powinno się pytać trenera Magierę. Za krótko byłem z tą kadrą. Raptem na marcowym zgrupowaniu i w okresie przed samym turniejem. Wydaje mi się, że brak stylu to trochę za ostre stwierdzenie. Każdy wie, jak wyglądały przygotowania. Dostaliśmy chłopaków w poniedziałek rano, mając w czwartek mecz i nie widząc się od marca. Niewiele, naprawdę niewiele, da się zrobić przed kilka dni. Zabrakło czasu, żeby stworzyć monolit.

Samego wyjścia z grupy nie można nazwać sukcesem.
Nie można. Tym bardziej, że dalej wychodziły trzy drużyny, więc awans był absolutnym minimum. Cel został zrealizowany, ale nikt nie uznaje tego za sukces.

Wielu zawodników ma szansę na zrobienie poważniejszej kariery?

Kilku zrobi na pewno. Wiele zależy od szczęścia i przypadku, którym trzeba pomóc, ale jestem przekonany, że to pokolenie nie będzie zmarnowane.

4

Ale to już zupełnie inne pokolenie od tego sprzed, powiedzmy, dziesięciu lat. Zaobserwowałeś jak zmieniła się szatnia? Możesz zestawić to z twoim wejście do szatni Wisły Płock.

Aż się uśmiechnąłem pod nosem. Bardzo się zmieniła. Może to źle zabrzmi, ale teraz jest dużo bardziej profesjonalnie. Zawodnicy mają świadomość tego, ile czynników wpływa na to, jak wyglądają. Odnowa, przygotowania do treningu, dieta. Mnóstwo rzeczy. Sztaby są bardziej rozbudowane. Wtedy, kiedy ja wchodziłem do poważnej piłki, były dwie drogi: albo samemu szukało się inspiracji zdrowotnych, albo było to ci całkowicie obojętne. I nikt nie robił o to problemu. Teraz wszystko podane jest na tacy.

Tamta pierwszoligowa Wisła pełna była w osobowości. Sławomir Peszko, Adrian Mierzejewski, Vahan Gevorgyan…

Jacek Wiśniewski, Paweł Sobczak. Przyjechałem z małego klubiku i zderzyłem się z warunkami profesjonalnego klubu z wyższej ligi. Dużo działo się w szatni, o wielu rzeczach naprawdę nie chciałbym nawet opowiadać, bo to mocne sprawy, pojawiły się większe pieniądze i pojawiły się też pierwsze zagrożenia. Można było zbłądzić, nie skupiać się na futbolu, ale szybko zorientowałem się, co powinienem robić, a czego nie. Ukształtowało mnie to.

Widać było, że Peszko czy Mierzejewski zrobią takie kariery, jak zrobili?

Właśnie nie. Kiedy przychodziłem Sławek miał już podpisany kontrakt z Lechem, więc oczywistym było, że odchodzi. Adrian prezentował wysoką jakość na treningach, ale czy powalało to na kolana?

Niespecjalnie?

Wydaje mi się, że oni sami w tamtym momencie nie mieli świadomości, że tak dobrze to wszystko może się potoczyć.

W tamtej Wiśle Płock nie pograłeś za dużo.

Przyzwyczajałem się do nowych warunków, na początku będąc trochę przestraszonym. Do tego rywalizowałem z Mateuszem Żytko na pozycji lewego obrońcy i zwyczajnie tę rywalizację przygrywałem. Generalnie ta cała presja wokół zespołu, który miał wrócić do Ekstraklasy po spadku, spowodowała to, że trener stawiał na doświadczonych zawodników. Nie grałem dużo, ale jak na swoje początki nie było tak źle.

W którym momencie przesunięto cię do przodu i wyrobiłeś sobie opinię gościa z ,,młotkiem’’ w nodze?

Oj, ten ,,młotek” miałem zawsze, nawet w grupach młodzieżowych czy rozgrywkach szkolnych dostawałem polecenie, żebym zawsze szukał sobie miejsca na uderzenia z daleka. Z czasem zacząłem to wykorzystywać i większość bramek w karierze zdobyłem ze sporego dystansu.

Tego da się nauczyć?

Nie, to jest zapisane w genotypie. (śmiech) Jedni to mają, inni tego nie mają. Po prostu.

Ale trzeba chyba to szlifować w jakiś sposób?

Zdarzało się, że w Wiśle Płock czy później w Pogoni Szczecin zostawałem po treningach i ćwiczyłem wolne, ale w tej kwestii wiele zależy od… chęci bramkarzy. Czasami poświęcali się i ze mną zostawali, a czasami jak najszybciej uciekali do szatni. (śmiech) Potem wypraktykowałem sobie sposób ćwiczeń, w którym bramkarze nie byli mi już potrzebni, więc z wiekiem coraz skuteczniej mogłem się samodoskonalić.

Wszyscy znają historię Roberta Lewandowskiego, który zostawał po treningach i już jako ukształtowany zawodnik wyszkolił się w strzelaniu wolnych w taki sposób, że strzelił kilka fenomenalnych goli po strzałach ze stałych fragmentach gry. Ale on autentycznie poświęcił na to mnóstwo czasu. I tu jest ta różnica między nami. Gdybym przyłożył się do ćwiczenia wolnych w perfekcjonistycznym stopniu, strzeliłbym dużo więcej goli.

Pozostaje satysfakcja, że chociaż Podbeskidziu udało się strzelić pięknego gola. Sezon 2012/13 za czasów trenera Wdowczyka w Pogoni. Wyjątkowa bramka. Sam nie wiedziałem, że piłka tak zakręci i zupełnie zmyli Richarda Zajaca.

Najlepszy okres w karierze?

Zdecydowanie. Sezon z awansem do Ekstraklasy, pierwszy w elicie i kolejny, w którym prowadził nas już Dariusz Wdowczyk. Tego ostatniego wspominam tylko pozytywnie. Nie spotkałem drugiego takiego szkoleniowca, który tak sprawnie zarządzałby drużyną, szatnią, mną. Oczywiście, nie ujmuję żadnemu z moich trenerów, bo od każdego czegoś się nauczyłem. Od Piotra Mandrysza, od Artura Skowronka, nawet takiemu Piotrowi Stolarczykowi, który trenował nas w Pogoni tylko przez chwilę, zawdzięczam zmianę pozycji z obrońcy na środek pomocy.

Zmiana była na stałe?

Właśnie nie, bo za czasów Artura Płatka i Marcina Sasala znowu wróciłem na prawą obronę, a na stałe przekwalifikował mnie dopiero trener Tarasiewicz, kiedy walczyliśmy o Ekstraklasę.

A w środku pola też nie brakowało rywalizacji. Akahoshi, Edi Andrandina, Bartosz Ława…

Młody Wojtek Golla grywał na środku. Trenerzy nie mieli problemu z obsadzeniem tej pozycji. To był niezły zespół.

Japończycy dobrze się aklimatyzowali?

Aka przyjechał pierwszy do Szczecina i zaaklimatyzował się bardzo szybko, choć oczywistym było, że Polska to dla niego mogła być egzotyka. Japończykom nie było trudno, bo mają naturę pracusiów, a jak się do czegoś przykładasz, to nigdzie nie będziesz miał większych problemów, żeby się odnaleźć. Tak to działa. Nie miał problemów z komunikacją, znał angielski, do tego Edi w przeszłości grał w Japonii, więc dużo mu pomagał. Nigdy nie było tak, że Aka czuł się odizolowany od grupy. Stąd też fakt, że potrafił grać stabilnie i naprawdę nieźle.

Trochę gorzej wyglądało to w przypadku Takuya Murayamy, który w ogóle nie znał języka angielskiego, sprawiał wrażenie delikatnie wycofanego, ale Aka od początku pomagał mu się wdrożyć, więc też z czasem i on złapał wiatr w żagle. Inaczej wyglądała za to sytuacja z naszymi Kameruńczykami.

Opowiadaj.

Donald Djoussé i Hervé Tchami byli specyficzni. Nie chcę generalizować i przekładać zasada ciężkiej pracy na konkretne nacje, ale między nimi a Japończykami była różnica, jak między niebem a ziemią pod tym względem.

Obijali się?

Naprawdę, nie chcę, żeby zabrzmiało to rasistowsko, ale u nich pojęcie jakiegokolwiek porządnego wysiłku na treningach miało trzeciorzędne znaczenie. Mieli niezrozumiałe przeświadczenie, że absolutnie tego nie potrzebują, żeby móc grać na swoim poziomie.

Przez zespół przewinął się też Abdul Moustapha Ouédraogo.

W zespole był równie krótko jak Tchami. Postać epizodyczna. I tak, też miał podobne podejście jak jego koledzy z Afryki. Trener Wdowczyk zawsze powtarzał, że w drużynie powinno być maksymalnie dwóch czarnoskórych piłkarzy, bo jak pojawi się trzeci, to robi się niebezpiecznie i zaczynają tworzyć grupę wzajemnej adoracji. I tak z nimi było. Mieli taką przypadłość, że wszystko bardzo brali do siebie, więc jak ktoś zwracał uwagę jednemu z nich, to w drużynie mieliśmy automatycznie trzech obrażonych. To był dziwny okres, ale oni ostatecznie nie zrobili większych karier w Polsce.

W Pogoni nie brakowało kolorowych postaci. W następnym roku do zespołu przyszli Kamil Wojtkowski i Patryk Małecki. O ich bucie, u jednego młodzieżowej, u drugiego chyba wrodzonej, mówiło się sporo.

Wojtkowski miał swój świat. Nie podporządkowywał się żadnym zasadom panującym w drużynie. Kontestował wszystko, czasami naprawdę w małych rzeczach. Jakby chciał zrobić komuś na złość. Spóźniał się na zbiórki, na treningi, udawał, że nie słucha. Ukierunkowany tylko na siebie. Tak go postrzegam. Duże umiejętności, ale charakter trochę go blokował i chyba dalej blokuje.

A Małecki?

Wyrazista postać z trudną osobowością. Trzeba było się z nim trochę inaczej obchodzić. Delikatniej. Ale przy tym to naprawdę dobry piłkarz, któremu w Pogoni nie ułożyło się też tak jakby pewnie sam chciał, w dużej mierze przez groźną kontuzję.

Z tego okresu zasłynął głównie ze spięcia z Dariuszem Wdowczykiem.

Impulsywny chłopak, a trener Wdowczyk też sobie nigdy nie pozwalał w kaszę dmuchać, więc nie brakowało spięć, jak ktoś się mocniej odpalił pod wpływem emocji.

Dużo spokojniejszy jest za to Rafał Murawski.

O nim mogę mówić tylko w samych superlatywach. Jeden z najlepszych piłkarzy, z jakimi miałem okazję grać razem na boisku. Duża klasa. Wiadomo, przychodził z Lecha, więc wielu patrzyło na niego przez pryzmat napiętych relacji kibicowskich na linii Szczecin-Poznań, ale on był ponad. Dobrą grą pokazał, że wszystkie niesnaski mają minimalne znaczenie na boisku.

W przeciwieństwie do Murawskiego, byłeś od samego początku ulubieńcem kibiców ze Szczecina.

Ulubieńcem nie byłem, ale spędziłem w Pogoni sześć sezonów. Awansowaliśmy przez ten czas do Ekstraklasy, utrzymaliśmy się w niej, umocniliśmy. Sporo fajnych momentów. Zawsze podkreślam, że Pogoń jest dla mnie bardzo ważna. W niej, mając dwadzieścia dziewięć lat, zadebiutowałem w elicie, a to było spełnienie mojego największego piłkarskiego marzenia.

Odszedłeś już za czasów Czesława Michniewicza. I powiem żartobliwie, że nieprzypadkowo propozycję pracy przy młodzieżowej kadrze dostałeś od Jacka Magiery w U-20, a nie od Michniewicza w U-21.

(śmiech)

Początkowo miałeś do niego żal.

Jak widzimy się teraz na co dzień, to mamy naprawdę normalny kontakt. Wtedy miałem trochę żal o sposób, w jaki się mnie pozbyto. Pograłem sporo u trenera Michniewicza, ale nie było mnie w jego planach na budowanie zespołu na przyszły sezon. I zrozumiałbym, jeśli usłyszałbym to wprost. Brakowało jednak szczerości, każdy zrzucał odpowiedzialność na kogoś innego, nikt nie chciał mi powiedzieć, dlaczego odchodzę i uznałem, że jest to trochę niepoważne. Ale tak to jest w życiu, że czas mija i stare rany się zabliźniają. Tym bardziej, jak nie są jakieś specjalnie poważne.

Środowisko piłkarskie też jest specyficznie okrutne. Widać to było chociażby w Legii, gdzie pożegnano się z Michałem Kucharczykiem, a nikt nie ma chyba wątpliwości, że powinno wygląda to nieco inaczej. Chciałem zostać w Pogoni, miałem jeszcze rok kontraktu, ale musiałem się zmierzyć z tym, że muszę szukać nowego klubu.

Nie czułeś się rozczarowany koniecznością zejścia ligę niżej?

Nie byłem sfrustrowany. Szybko podjąłem decyzję. Musiałem się na coś zdecydować, bo żona była w ósmym miesiącu ciąży, więc wszystko chciałem mieć klarowne. Jakby poczekał dłużej, to pewnie by się coś ekstraklasowego trafiło, ale Wisła Płock była optymalnym wyborem. Znałem miejsce, miasto, przychodziłem do mocnego zespołu, który w poprzednim sezonie prawie awansował do Ekstraklasy i ze mną w składzie miał tego dokonać.

I rok później udało wam się zagrać w najwyższej klasie rozgrywkowej.

Czyli przenosiny okazały się dobrą decyzją. Potem jeszcze dobiłem do setki meczów w Ekstraklasie, a to był mały cel, który postawiłem sobie wraz z debiutem w lidze.

5

Arkadiusz Reca, grający teraz regularnie w reprezentacji Polski u Jerzego Brzęczka, robił wtedy wrażenie?

Początkowo bywał nierówny i przestraszony, a trener Kaczmarek często ustawiał go na boku pomocy. Nie do końca wszedł dobrze w drużynę, pamiętam, przegraliśmy pierwszy mecz z Bytovią w Pucharze Polski i w przerwie został zmieniony, bo kompletnie nic mu nie wychodziło. Jego sytuacja odmieniła się w Nowym Sączu, kiedy kilku chłopaków zostało powołanych na kadry, jakieś kontuzje i musiał zagrać. Odblokował się i robi karierę. Strzelał sporo goli w I lidze, w Ekstraklasie wolno dojrzewał, aż wypalił na dobre, w czym na pewno dużo zasługa trenera Brzęczka, który cały czas konsekwentnie na niego stawiał i stawia.

Generalnie na pierwszy sezon w Ekstraklasie udało się zbudować w Płocku mocną ekipę. Przyszedł Dominik Furman, Ivica Vrdoljak, zagęściło się w środku pola, a mimo to ciągle znajdowałeś się w pierwszym składzie.

Na mnie rywalizacja zawsze dobrze działała, bo oprócz Dominika i Ivicy, który nie pograł w Wiśle, był przecież jeszcze Kriwiec, Wlazło, Ilijew. Grałem dosyć równo, a inni miewali z tym problemy. Zaliczyłem naprawdę udany sezon, Kaczmarek naprawdę mnie cenił i byłoby wszystko świetnie, gdyby nie końcówka, kiedy pozrywałem więzadła w kolanie, nie wracając już nigdy do regularnej gry.

Najwięcej do powiedzenia w szatni miał chyba jednak nie Kaczmarek, a Dominik Furman.

Cynicznie.

Mówi się, że zwolnił trenera.

Nigdy nie obcowałem w szatni z postacią podobną do Furmana. Niesamowicie specyficzna osobowość. Przychodził po nieudanej przygodzie w zagranicznej lidze, pełnił ważną rolę w sposobie grania zespołu, ale same jego zachowania w szatni bywały niezrozumiałe. Dziwna postać. Miałem wrażenie, i chyba każdy inny też, że mógł więcej od innych. Więcej powiedzieć, na więcej rzeczy wpłynąć. Miał duży margines błędu nie tylko na boisku, ale też w codziennym funkcjonowaniu w szatni, bo wiadomo, że nie byłoby go w klubie, gdyby nie dyrektor Masłowski, który był kiedyś jego menedżerem, więc no, miał inne, większe prawa.

A Giorgi Merebiszwili? Przyklejono mu łatkę piłkarza nieco groteskowego.

Tak, bo potrafił przedryblować kilku rywali we wspaniałym dryblingu, ominąć bramkarza i nie trafić do pustej bramki, jak to było z Łęczną. Trudno mu było pewne rzeczy wytłumaczyć. Nie mam wątpliwości, że to najczęściej dryblujący, często bez szans na powodzenie, piłkarz w Ekstraklasie. Lubi mieć piłkę przy nodze, dużo mieliśmy z niego pożytku, ale czasami przesadzał i męczył.

W tamtej drużynie był też młodziutki Krystian Popiela. Teraz już, niestety, świętej pamięci.

Przyszedł po awansie, młody, przychodził z Grecji, gdzie żyją jego rodzice. Każdy więcej się po nim spodziewał, on sam na pewno też, a jego śmierć… no cóż, bardzo przykra sprawa. Umiejętności miał na tyle duże, że naprawdę mógł osiągnąć coś porządnego w piłce.

Karierę w Polsce zrobił za to Jose Kante. Spodziewaliście się tego?

Uznawany za nieskutecznego, topornego napastnika, który będzie dużo biegał i nic więcej. Przyklejono mu taką łątkę po okresie w Górniku Zabrze, gdzie dochodził do sytuacji, ale nie potrafił ich wykończyć. W Płocku nikt nie miał obaw, bo pojawiało się głosy, że to naprawdę dobry zawodnik, który potrzebuje się przełamać. I to mu się udało. Faktycznie, mógł pewnie strzelić więcej, ale grał na tyle dobrze, że ściągnięto go do Legii.

Po zerwanych więzadłach nie dostałeś już poważnej szansy.

Walczyłem o powrót, chciałem jeszcze wybiec na boisko. Udało się. U trenera Brzęczka zagrałem jeszcze dwa razy. Bez szału, ale zagrałem. O to mi chodziło. Robiłem dużo, żeby normalnie funkcjonować, żeby noga nie puchła, żebym mógł normalnie biegać. Reszta była drugorzędna. Przy tym Brzęczka wspominam bardzo dobrze. Wiedział, czego od nas chce. Zorganizowany trening, kontakt z zawodnikami, podejście indywidualne. Dobry człowiek i trener. Dał mi szansę na obudowanie, ale nie było sensu dłużej tego ciągnąć. Podjąłem odpowiedzialną decyzję, że muszę skończyć karierę i w ogóle tego nie żałuję.

W zdecydowaniu o zawieszeniu butów na kołku pomogła mi też propozycja od Pogoni Szczecin, która zaproponowała mi stanowisko koordynatora akademii. W ten sposób przeszedłem na drugą stronę. I nie zamierzam wracać. (śmiech)

ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK

Fot. Newspix.pl

***

To tekst naszego czytelnika. Jeśli chcesz spróbować swoich sił, WYŚLIJ TEKST NA 

KU****@WE****.COM











Proponujemy czytelne zasady.

Po pierwsze, najlepsze teksty, które wejdą na stronę, będą wynagradzane kasą lub nagrodami okolicznościowymi.

Po drugie, odpiszemy wam na każdy tekst.

Po trzecie, najlepsze mogą liczyć na możliwie drobiazgową recenzję co wypaliło, a co warto przemyśleć, poprawić. Przy słabszych nie spodziewajcie się tysiąca uwag, ale przynajmniej zarysujemy wam największe problemy proponowanego artykułu.

Po czwarte… nie, nie będziemy wam obiecywać nie wiadomo czego, nie chcemy wieszać gruszek na wierzbie. Ale znowu: każdy z nas zaczynał w ten sposób, a jeśli pojawi się talent, którego nie będzie wypadało przegapić, to, cóż, nie będzie wypadało go przegapić.

Macie pełną dowolność: to może być wywiad, reportaż, to może być felieton, to może być nawet football fiction jeśli dobrze się w nim czujecie.

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
6
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...