Poświąteczna prasa wyszła we wtorek, ale w zasadzie dostajemy to samo, co przeważnie w poniedziałek, czyli przede wszystkim podsumowanie ligowego weekendu i felietony. Z innych rzeczy warto rzucić okiem na rozmowę z Hamalainenem.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Kasper Hamalainen przyznaje, że dla niego to ostatnie tygodnie na polskiej ziemi.
ROBERT BŁOŃSKI, MACIEJ KALISZUK: Sądzi pan, że w środę ostatni raz zagra w meczu Legii z Lechem?
KASPER HÄMÄLÄINEN: Wszystko na to wskazuje, dlatego będzie to dla mnie emocjonujący i emocjonalny wieczór. W klubie z Poznania spędziłem trzy lata, w Legii trzy i pół roku. Jeśli to ma być pożegnanie, postaram się, by było przyjemne.
Do meczu w Poznaniu wrócimy, teraz chcemy zapytać, czy zna pan powiedzenie: „Powiedz Bogu o planach, to się uśmiechnie”.
Znam.
Podczas marcowej przerwy na mecze reprezentacji udzielił pan wywiadu fińskim mediom, który brzmiał jak pełne goryczy pożegnanie z Legią. Wtedy myślałem, że takie będzie. Po powrocie z zawodnika niepotrzebnego stał się pan piłkarzem pierwszego wyboru nowego trenera Aleksandara Vukovicia.
W piłce wszystko może się odwrócić jednego dnia. Czasem to zmiana na lepsze, innym razem na gorsze. W moim przypadku wyszło dobrze. Staram się czerpać z zaufania trenera, ile się da i odpłacać dobrą grą.
Trudno było się przestawić z roli rezerwowego do gracza pierwszego planu? Ostatni raz zagrał pan w podstawowym składzie w ligowym meczu w sierpniu.
Cały sezon jest dla mnie trudny, nie tylko dlatego, że grałem mało. Czasem wchodziłem na kilka minut, ale brakowało regularności. Zdarzało mi się to w Legii wcześniej, więc zdążyłem przywyknąć. Jestem w niezłej formie, ciężko trenowałem i mam siłę biegać 90 minut. Pomogły mi występy w kadrze. Złapałem rytm.
Trener reprezentacji był zły na pana sytuację w Legii?
Pytał, co się dzieje. Tłumaczyłem, że trener Sa Pinto nie widzi dla mnie miejsca. Mimo to w el. EURO 2020 zagrałem, bo byłem potrzebny do planu taktycznego. Po powrocie nie miałem kłopotów, by rywalizować z Jagiellonią.
Na finiszu rozgrywek Zagłębie Lubin zabiera się za porządkowanie spraw kontraktowych.
Koniec nerwów w Lubinie. Bartosz Slisz dostał podwyżkę i o dwa lata przedłużył umowę z Zagłębiem. Poprzednia wygasała w czerwcu przyszłego roku. Szefowie Miedziowych odetchnęli, bo za chwilę mogłoby się okazać, że niewiele by na nim zarobili. 20-latek miał zapisaną w umowie niezbyt wysoką jak na skalę jego talentu kwotę odstępnego, wynoszącą około 600 tys. euro. Taka suma dla zagranicznych klubów jest drobnym wydatkiem, a kusiła także Legię i Lecha. Zawarte porozumienie oznacza, że raczej nie będzie go już w stanie zatrudnić żaden inny polski klub. Skoro zawodnik zdecydował się związać z Zagłębiem na dłużej, oczywiście dostał podwyżkę, bo do tej pory jego wynagrodzenie odbiegało od lubińskiego topu.
Antoni Bugajski wskazuje, że Lechia nadal ma wszystko w swoich rękach jeśli chodzi o ewentualne mistrzostwo Polski.
Lechia przegrywa, ale nadal może rozdawać karty. Jej atut ciągle polega na tym, że ma gwarancję mistrzostwa Polski bez oglądania się na rywali. Wystarczy wygrać sześć ligowych meczów – trzy na wyjeździe i trzy u siebie. Jakie to proste… W wyścigu kolarskim taka sytuacja wyglądałaby całkiem sensownie: prujący lider na kilka kilometrów przed metą oddaje prowadzenie, ale tylko dlatego, by zebrać ostateczne siły i wyskoczyć zza pleców rywala na samym finiszu. Nigdy jednak nie mamy jasności, czy chodzi o taktyczne odstąpienie przodownictwa przeciwnikowi, czy jednak jest to konieczność spowodowana narastającym zmęczeniem. Tak jest z Lechią. Nagle znalazła się w cieniu Legii, ale jeszcze nie wiemy, czy to wkalkulowane w strategię przycupnięcie przed mistrzowską szarżą, czy jednak rozpaczliwa walka z własnymi słabościami, kiedy coraz częściej trzeba patrzeć nie do przodu a za siebie.
Ten sam autor stwierdza, że Zagłębie Sosnowiec pod pewnymi względami faktycznie nie pasuje do Ekstraklasy.
Może komuś nie pasuje, żeby Zagłębie Sosnowiec grało w ekstraklasie? – takie podejrzenie wysunął trener Valdas Ivanauskas już dwa miesiące temu. Sugestia była wyraźna – nie pasuje PZPN-owi, niektórym klubom, może ligowej spółce, pewnie jeszcze komuś. Rzeczywiście może nie pasować ekstraklasie, bo to zespół, który domowych meczów nie gra na porządnym, nowoczesnym stadionie. Takie czasy – zresztą bardzo dobrze – że znaczenie ma nie tylko dyspozycja sportowa, ale też forma pojmowana jako „opakowanie” klubu. Atrakcyjne i funkcjonalne obiekty przyciągają kibiców, sponsorów i inwestorów, a więc generują większe przychody i w związku z tym powinny wpływać na podnoszenie poziomu sportowego. Następuje – jak się dzisiaj modnie określa – efekt synergii. Działa system naczyń połączonych, który zsumowany daje bardzo dobry skutek.
I tylko w tym sensie Ivanauskas ma rację. Zagłębie do nowoczesnej ekstraklasy nie pasuje tak samo jak Pogoń Szczecin i Wisła Płock. Jego zespół pasuje za to bardziej niż ubiegłoroczni spadkowicze – czyli Bruk- -Bet Termalica z malutkiej Niecieczy i Sandecja, która cały sezon swoje mecze rozgrywała w oddalonej o 80 kilometrów wiosce.
Dariusz Dziekanowski nie widzi zespołu, co do którego można być optymistą w europejskich pucharach.
(…) O mistrzostwo bije się też Piast, ale obecne miejsce to 150 procent normy tej drużyny. Szacunek dla Waldemara Fornalika, że tak potrafił wyśrubować wynik, ale nie wierzę, że jest to poziom, który uda się utrzymać na dłuższą metę. Nie z takimi piłkarzami. Jest to jeden z murowanych kandydatów, by odpaść z europejskich rozgrywek jeszcze zanim zawodnicy, nawet w tych średnich europejskich klubach, wrócą do treningów po urlopach. Patrząc na każdą z tych polskich drużyn z czołówki, szukamy piłkarzy, na których rozwoju, a następnie sprzedaży kluby mogłyby opierać swój budżet. To z kolei refleksja, który przyszła mi po awansie Ajaksu Amsterdam do półfinału Ligi Mistrzów. Mamy jeszcze świeżo w pamięci rywalizację holenderskiej drużyny z Legią sprzed kilku lat. Mówiło się wtedy, że to najgorszy Ajax od lat. Życzylibyśmy sobie, by nasze drużyny równie szybko wychodziły z kryzysów. Ale żeby tak było, musimy zbudować solidne fundamenty, a nie na szybko klecić domy z gliny i tektury. Jak działa fabryka talentów w Amsterdamie? Wie to każdy średnio zorientowany kibic piłki nożnej w naszym kraju. Nie każdy zna losy innego holenderskiego klubu Twente Enschede, który miałem okazję odwiedzić niedawno. Kilka lat temu klub popadł w wielkie tarapaty finansowe, czego efektem był spadek z Eredivisie. Do dziś jest na sporym finansowym minusie, ale już świętuje powrót do elity. Wspominam o tym przykładzie dlatego, że w Holandii kluby jeśli przechodzą kryzysy, czy wpadają w jakieś tarapaty, to spadają na poduszkę, którą jest odpowiednia baza treningowa, akademia, sieć skautów. U nas, jeśli klub stoi na krawędzi, to z tej krawędzi zazwyczaj widzi otchłań, czarną dziurę, z której wygrzebywanie się będzie trwało latami.
SPORT
W drugiej połowie meczu Lechia – Piast kibice gospodarzy siedzący na młynie obrażali Joela Valencię na tle rasistowskim.
Sędzia Szymon Marciniak zgłosił sprawę i została ona opisana przez delegata, a Lechię czekają kary. Gdańscy „idiokibice” buczeli (nie trzeba chyba pisać jak) na ciemnoskórego zawodnika gliwiczan. Szczyt miał miejsce w drugiej połowie, kiedy goście mieli wykonywać rzut rożny. Tom Hateley i Joel Valencia stali już w narożniku, ale wstrzymali się ze wznowieniem gry, pokazując sędziemu Marciniakowi na trybuny. Jak poinformował portal sportowefakty.pl, a co udało nam się potwierdzić, arbitrzy zdecydowali się na wykonanie „pierwszego kroku” z procedury antyrasistowskiej. Marciniak wstrzymał wznowienie gry i nakazał odczytać spikerowi komunikat, że jeśli zachowania rasistowskie na trybunach się powtórzą, mecz będzie najpierw przerwany (co byłoby drugim krokiem), a następnie zakończony (krok trzeci). Na szczęście incydent już się nie powtórzył, ale smród pozostał.
Legia potrzebowała liczącej cztery mecze serii zwycięstw pod kierunkiem Aleksandara Vukovicia, żeby po raz pierwszy w sezonie objąć pozycję lidera.
Od poprzedniego ligowego starcia Legii z Cracovią przy Łazienkowskiej w Warszawie minęło prawie równo dwa miesiące. 17 lutego kibice oglądali jednak zupełnie inny mecz. To Michał Probierz, uciekając się do przedmeczowej prowokacji wobec Ricardo Sa Pinto, rozdał wtedy karty, zaś potem piłkarze „Pasów” podyktowali swoje warunki. Wygrali pewnie 2:0 i był to wówczas najniższy z możliwych wymiar kary. Bezradni gospodarze byli bowiem tylko mdłym tłem dla konsekwentnie realizujących skuteczną strategię gości. W Wielką Sobotę role zupełnie się odwróciły. To Legia miała koncepcję na prowadzenie ataków. Natomiast Cracovię stać było jedynie na – niezbyt zresztą skuteczną – antykoncepcję, którą po meczu jeden z dziennikarzy określił mianem martwej gry. Co zatem w trakcie dwóch miesięcy zmieniło się w obu zespołach, że tym razem Probierz zdecydował się – właściwie od początkowego gwizdka – na taktykę obliczoną na wywiezienie ze stolicy tylko punktu?
Otóż oba zespoły – co nie może dziwić, zważywszy na moment sezonu – poprawiły parametry motoryczne. Zawodnicy Cracovii przemierzyli równo o 4 kilometry więcej niż podczas lutowego starcia (117,65 wobec 113,66 wtedy). Dodatkowo zanotowali aż o 43 sprinty i 91 odcinków przebiegniętych szybkim tempem więcej niż za poprzednim pobytem przy Łazienkowskiej. Co oznacza, że goście mieli dużą ochotę do pracy i byli właściwie przygotowani do jej wykonania. Tyle tylko, że legioniści także przez 61 dni poprawili wszystkie parametry mierzone przez analityków. Przemierzyli w sumie o niemal 5 kilometrów więcej niż 17 lutego (teraz 110,66), w tym o ponad 2 km więcej sprintami i szybkim biegiem (teraz 10 km). Zaliczyli o 27 sprintów (w sumie 125, o pięć więcej niż w sobotę rywal) i 76 (w sumie 557, w sobotę o trzy więcej od przeciwnika) odcinków pokonanych na dużej prędkości więcej niż przed dwoma miesiącami.
Jan Kocian w efektowny sposób wrócił do Chorzowa. Ruch pokonał ROW Rybnik 3:0 i wyszedł ze strefy spadkowej.
Janek dziękujemy, cudów nie oczekujemy – transparentem tej treści kibice przywitali Jana Kociana, który po blisko 5 latach znów zawitał na Cichą. A jednak stał się cud. To był jeden z najlepszych występów Ruchu w tym sezonie. Mądrość, cierpliwość, kontrola, efektywność… Nic dziwnego, że nazwisko słowackiego szkoleniowca, który w czwartek objął stanowisko menedżera zespołu, było skandowane sobotniego wieczoru wielokrotnie. – Bardzo się cieszę, że zadebiutowałem takim meczem, takim wynikiem. To dla mnie duże emocje. Mam 61 lat, ale na mało którym stadionie przeżyłem to, co w Chorzowie – mówił wyraźnie wzruszony Kocian, który po końcowym gwizdku podchodził po kolei do każdej z trybun, by podziękować kibicom.
SUPER EXPRESS
Tylko ligowy weekend.
GAZETA WYBORCZA
Tego nie zrobił jeszcze żaden polski klub. Lech Poznań w trakcie sezonu ogłosił, że nie przedłuży kontraktów z dziewięcioma piłkarzami, a kolejnych sprzeda. Ogromnie zaryzykował.
Brak europejskich pucharów i straty finansowe sprawiają, że Lech będzie musiał sięgnąć po najcenniejsze zasoby – wychowanków akademii, która wyrobiła sobie markę w Europie (jej zawodnicy grają w Anglii, Niemczech, we Włoszech czy na Ukrainie). Te zasoby będą mu jednak również potrzebne do zbudowania nowej drużyny. Drużyny, która straci większość podstawowego składu. To wymiana kadr, jakiej Lech nie przeprowadził od 2006 r., gdy łączył się z Amicą. I zabieg, jakiego nie zastosował żaden klub. Ogłoszenie, że rezygnuje się z większości zawodników, gdy ważą się losy podziału miejsc, jest ryzykowne. Lech nadal ma o co walczyć – czwarte miejsce, do którego traci tylko cztery punkty, może dać awans do europejskich pucharów. Tymczasem rozgoryczeni piłkarze mogą nie mieć już motywacji do walki za klub, który ich nie chce. Mogą unikać ryzyka kontuzji. Mogą sprawić, że Kolejorz nie zdoła wygrać już żadnego meczu. Lech zaryzykował w dużej mierze w trosce o PR. Notowania prezesów u kibiców są fatalne. Frekwencja na meczach potrafi zejść poniżej 10 tys. widzów, co w Poznaniu jest liczbą wręcz karygodnie niską. Kibice uważają, że są od lat mamieni wizją budowy silnego klubu, a nic takiego się nie dzieje. Do redakcji pisze i dzwoni ich bardzo wielu, informując, że rezygnują z chodzenia na Lecha – niektórzy nawet po dekadach.
Fot. FotoPyk