Marcin Kubacki ponad dekadę temu wszedł do środowiska agentów piłkarskich znikąd. Dziś jest jednym z prężniej działających menedżerów, w swojej stajni ma między innymi Dawida Kownackiego, Łukasza Teodorczyka, Arkadiusza Recę, Mariusza Stępińskiego, Dominika Furmana.
Jak wyglądały szczegóły wypożyczenia Dawida Kownackiego do Fortuny?
Dlaczego przeprowadziłby transfer Recy raz jeszcze i czemu piłkarz nie skorzystał z zainteresowania Frosinone, jakie pojawiło się zimą?
Dlaczego karierę Dominika Furmana spowolniła miłość do Legii? Czy boiskowa antypatyczność wpływa na zainteresowanie wokół niego?
Jak Kubacki wynegocjował Teodorczykowi najlepszy kontrakt w dziejach Anderlechtu i czemu ten deal to majstersztyk?
– Włoskie kluby mówią mi: “Marcin, dziś jak zaoferujesz Polaka, masz 50% szans na sukces. Wszyscy wiedzą, że macie perfekcyjną mentalność i jesteście stosunkowo niedrodzy. Dla Włochów 4-5 milionów to niewielki wydatek. Wolą Polaka od Brazylijczyka, który nie dość, że będzie cztery razy droższy, to jeszcze może tylko narzekać zamiast grać – opowiada Kubacki, który stoi na czele agencji Top Goal.
***
Ile razy zdążyłeś zwątpić, że uda się wyciągnąć Dawida Kownackiego z Sampdorii?
Wierzyliśmy do samego końca, bo pozostanie Dawida w Sampdorii nie miało żadnego sensu. Gdy tylko pojawił się temat, czuliśmy duże zdeterminowanie Fortuny. Sampdoria zgodziłaby się na jego odejście o wiele wcześniej, gdy wpłynęła oficjalna oferta na 12 milionów. Byliśmy już po raz kolejny we Włoszech z dyrektorem sportowym Fortuny i mieliśmy dostać po południu ostateczną odpowiedź. W drodze powrotnej dostaliśmy informację, że Caprari, inny z napastników, złamał nogę. Dawid był dotąd piąty w hierarchii, a trener musi mieć w kadrze czterech zdrowych napastników. Negocjacje zaczęły się mocno przeciągać, bo Sampdoria chciała mieć najpierw kogoś na miejsce Dawida. Co więcej – kogoś takiego, kto będzie gotowy do gry na już i nie trzeba będzie go uczyć taktyki. Straciliśmy tydzień, podczas którego było bardzo gorąco.
Na tyle gorąco, że Kownacki udzielił „Super Expressowi” dość wylewnego wywiadu, w którym twierdził, że pozostanie w Sampdorii byłoby męką i chce z niej odejść raz na zawsze. To element wymuszania transferu?
Nie, po prostu dziennikarz zadzwonił w odpowiednim momencie do Dawida, który wyrzucił z siebie wszystko, co leżało mu na sercu. Zobacz, jak się układała jego droga. Pierwszy sezon – jako jeden z najmłodszych napastników w Serie A strzelił pięć bramek w lidze i trzy w pucharze. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to rok na naukę – poznanie taktyki, trenera, przystosowanie się do nowej intensywności. Nie oszukujmy się – to duży przeskok. Po mundialu, w którym zagrał u boku Lewandowskiego, przygotowywał się indywidualnie. W międzyczasie do klubu przyszedł nowy dyrektor sportowy, Walter Sabatini, który ściągnął na wypożyczenie Defrela i był bliski podpisania Simone Zazy 18. sierpnia. Masz chłopaka, który dobrze rokował w pierwszym sezonie i nagle ściągasz do klubu czwartego napastnika i próbujesz piątego. Nikt nas wcześniej nie informował o takich planach, rozpoczęlibyśmy wtedy szukanie dla Dawida innej opcji. W efekcie mało grał. Gdy już zagrał w Pucharze Włoch ze SPAL i strzelił zwycięskiego gola, a trener po meczu mówił, że to był ten Kownacki z poprzedniego sezonu… przestał grać. Wchodził na dwie minuty tylko po to, by Quagiarella dostał od kibiców oklaski. Potem Sabatini miał poważne problemy zdrowotne, był przez kilka tygodni w śpiączce. Człowieka, który odpowiadał za całą wizję klubu, nie było przez kilka miesięcy. Nie wiedzieliśmy, na czym stoimy.
Postawiliście sprawę dość ostro.
A który ambitny chłopak znosi siedzenie na ławce? Tym bardziej, że on się pokazał z dobrej strony. To całkiem normalna reakcja – nie można być zadowolonym nie grając.
Sampdoria jest już spalona?
Dawid nie chce wracać. Ale ma ważny kontrakt, bo to tylko wypożyczenie.
Kwota wykupu na pierwszy rzut oka może niepokoić. To aż 12 milionów, a obecnie najwyższy transfer Fortuny to ledwie dwie bańki.
Fortuna chce wejść na wyższy poziom i stać się w Bundeslidze klubem, który na stałe wskoczy do pierwszej połowy tabeli. Piękny stadion, bogate miasto, dużo kibiców – mają ambicje, by przestać być klubem balansującym miedzy drugą a pierwszą Bundesligą. Zmienili się ludzie zarządzający. Dawid ma być dla nich twarzą nowego projektu sportowego, takim sygnałem, że chcą dokonać czegoś ważnego. Czy go wykupią? Nie wiem. Wszystko zależy od Dawida i tego, jak poukładają sobie to finansowo. Mają konkretny plan.
Pytanie, czy ta kwota nie odstraszy. Mimo dobrego początku wciąż wyobrażam sobie sytuację, że Kownacki okazuje się tylko niezły, więc w połowie rundy znów zostaje odstawiony na boczny tor – bo skoro i tak go nie wykupimy, to po co go ogrywać.
W Fortunie będzie grał więcej niż w Sampdorii – taką mam nadzieje. Priorytetem jest zatrzymanie Dawida na dłużej, zresztą takie mieliśmy odczucie już na początku negocjacji. Na meczu pucharowym z Schalke już pokazał się z dobrej strony na tle lepszego przeciwnika. Po meczu z Bayerem dyrektor powiedział mi, że pokazał 2-3 rzeczy, których nie mieli inni ofensywni piłkarze. Kolejny sygnał dla nich, że powinien grać od początku, co zresztą dzieje się w ostatnich tygodniach.
Twoim zdaniem ta kariera rozwija się tak, jak powinna? Pojawiały się głosy, że jeden z najbardziej utalentowanych polskich zawodników, zresztą od 16 roku życia miał oferty z zachodnich drużyn. Ile wychowawczych rozmów w życiu odbyliście? Kownacki sam przyznaje się do mocnej sodówki, zresztą było wiele zarzutów co do tego, jak się prowadzi.
Tak, były oferty i to całkiem duże już gdy miał 16-17 lat, ale nie był jeszcze gotowy na transfer. Plan był taki, że ma podążyć ścieżką Lewandowskiego, zdobyć coś z Lechem, może zostać królem strzelców i dopiero wyjechać. Życie pokazało co innego. Błędy w młodym wieku? Zawsze tłumaczyłem wszystkim – klubowi, rodzinie, Dawidowi – że on ma prawo je popełniać. Co więcej – lepiej popełnić je wcześniej niż w wieku 23 lat. On dziś jest mentalnie bardzo dojrzałym mężczyzną. Rozmawia się z nim już na zupełnie innym pułapie niż kilka lat temu. Młody piłkarz ma prawo do popełniania błędów, o ile zda sobie sprawę, że nie można ich powielać. Ja się cieszę, że popełnił te błędy jeszcze wtedy, gdy mógł sobie na to pozwolić. Teraz możemy sobie tylko powspominać.
Wyjazd tak go zmienił?
Już wyjeżdżając był całkiem innym chłopakiem. A ten przeskok i ta zmiana intensywności treningów tylko to wzmogła. Sam zobaczył, ile musi zrobić, żeby nadążyć, bo zaraz może być obok i trenować z Primaverą. Wyjazd za granicę to dla naszych chłopców brutalny przeskok.
Jesteś generalnie menedżerem, który prowadzi chłopaka od A do Z czy ograniczasz się głównie do spraw biznesowych i znalezienia klubu?
Wiele nocy nie przespałem, bo bardzo się tym wszystkim przejmuję. Ich problemy są moimi problemami. Wiem, że jak coś jest nie tak, to moją rolą jest rozwiązywanie tych problemów. Po jednych to spływa, po mnie nie. Nigdy nie chcę wpływać na decyzję klubu czy trenera, ale czasem zadzwonię i zapytam, jak radzi sobie dany chłopak.
Cytat z Waldemara Kity z „Super Expressu” o twoich wiadomościach w sprawie Mariusza Stępińskiego: Problem polega jednak na tym, że nie mam żadnej ochoty rozmawiać już z jego agentem, który przysłał mi bardzo bezczelnego SMS-a. Napisał: “Widzę, że nie rządzi pan już klubem, skoro Mariusz nie gra”. Niewiarygodne! Niech on najpierw osiągnie 1/10 tego, co ja, a później poucza.
W Polsce Waldemar Kita trochę mniej znany, słyszycie tylko to, co ma ładnego do powiedzenia. Tego się fajnie słucha, ale jak zaczerpniesz opinii we Francji, to nikt nie chce z nim rozmawiać, bo to trudny człowiek. Doceniam ludzi, z którymi zrobiłem transfer, oni mi dali zarobić pieniądze i ja jestem zawsze za to bardzo wdzięczny. Mieliśmy dobry kontakt, traktował mnie poważnie. Zadzwoniłem dowiedzieć się o Mariusza, bo nie miałem do kogo innego zadzwonić. Dyrektora sportowego nie było – niby jest tam jego syn, ale to marionetka. Chciałem tylko dowiedzieć się, jak Mariusz funkcjonuje z nowym trenerem i sztabem.
– Pan ciągle do mnie wydzwania i dopytuje – oburzył się Kita.
– No tak. Przecież pan mi dał zarobić, jeśli ja teraz nie interesowałbym się losem piłkarza, pomyślałby pan, że skasowałem pieniądze i mam teraz wszystko gdzieś.
Cisza przez pół minuty w telefonie. Później wysłałem mu SMS-a, ale nie takiego, jak on twierdzi. Nigdy nie dzwonię do kogoś, by się podlizać, ale stawiam sprawy jasno – tak, interesuję się swoimi zawodnikami, bo wiem, że ktoś zainwestował w nich pieniądze, a ja dokładam do tego jakąś cegiełkę, by sprawy szły w dobrym kierunku. Nie chcę by ktoś pomyślał, że menedżer jest nie tylko po to, by kasować pieniądze. Próbuję pomóc.
Tak swoją drogą – Stępiński to dziś jeden z bardziej niedocenionych polskich piłkarzy?
Nie, bo gra w Serie A. Radzi sobie nieźle, jak na klub, który prawdopodobnie spadnie. Strzela bramki przeciwko najlepszym drużynom. Chievo wyszło nam dość nagle. Pan Kita zadzwonił do mnie 15. sierpnia informując, że trzeba znaleźć coś dla Mariusza. Parę dni później zaczynała się wszędzie liga, kadry były pozamykane. Dzięki Bogu trafiłem na Chievo, dla Mariusza to idealny krok. Nie ma co się czarować – miałem dużo szczęścia. Zadziałał instynkt, zadzwoniłem do Chievo i… udało się. Zwykły zbieg okoliczności, bo dwa dni później mogliby mieć już zamkniętą kadrę.
Co, jeśli Chievo spadnie? Serie B byłoby teraz dużym krokiem w tył.
Pod kątem życia Werona to najlepsze miasto we Włoszech. Jestem miłośnikiem tego kraju, ale nie zdawałem sobie nawet sprawy, że to aż tak świetne miejsce do życia. Mariusz jest jednak w takim momencie kariery, że powinien zostać na poziomie Serie A. Wydaje mi się, że jeśli wszystko dobrze pójdzie i strzeli jeszcze ze cztery bramki, jakiś klub będzie chciał się na niego skusić. Już zimą były propozycje, ale nie chcieliśmy kombinować, bo w Chievo ma granie. Mariusz wolałby zostać we Włoszech.
Swoją drogą – otwierasz zaraz jakieś biuro we Włoszech? Pytam pół żartem, ale robicie tam tyle transferów, że zaraz któryś z agentów pomyśli o tym na serio.
Jeszcze nie (śmiech). Przy naszej mentalności dobrze czujemy się w takich klimatach jak Włochy. Klimat, jedzenie… Sama liga, poza infrastrukturą, zyskała wiele na jakości, a transfer Ronaldo dodatkowo to pokazał. Włoskie kluby mówią mi:
– Marcin, dziś jak zaoferujesz Polaka, masz 50% szans na sukces. Wszyscy wiedzą, że macie perfekcyjną mentalność i jesteście stosunkowo niedrodzy. Dla Włochów 4-5 milionów to niewielki wydatek. Wolą Polaka od Brazylijczyka, który nie dość, że będzie cztery razy droższy, to jeszcze może tylko narzekać zamiast grać.
Wiedząc, że Arkadiusz Reca rozegra do połowy lutego tylko 7 minut w Serie A, przeprowadziłbyś ten transfer drugi raz?
Dalej uważam, że pod kątem rozwoju, miejsca, klubu i trenera zdecydowanie tak. Takiego zawodnika potrzebowała Atalanta, Arek w koncepcję wpasowywał się idealnie. Szybki, wysoki, wydolnościowy, może technika dyskretna i dużo taktyki do nauki. Największym problemem był język, teraz jest już dużo lepiej. Ale jak masz szanse wyjazdu, to powiesz, że nie wyjedziesz, bo nie umiesz języka?
Jakim cudem w momencie wyjazdu mógł nie znać nawet angielskiego? Żył w przekonaniu, że nigdy nie wyjedzie? To też przytyk do ciebie, że chłopak z twojej agencji jest tak nieprzygotowany do zawodu.
Gdy zaczynaliśmy współpracę, tłumaczyłem mu i często powtarzałem, że powinien się uczyć angielskiego, bo nigdy nie wiesz, co cię czeka. On sam potwierdza: – Miałeś rację, zawaliłem, biję się w pierś. Gdy temat był finalizowany, zaczął się uczyć włoskiego, ale wiadomo, ze ciężko tak szybko się nauczyć języka, zwłaszcza że nie przychodzi mu to łatwo. Mimo że nie gra, wszyscy w klubie liczą na niego. Miał zimą opcję przejścia do Frosinone, ale zatrzymał go trener, widząc jego postępy. Kolacja z drużyną, Arek zbiera się już do domu, trener podchodzi do niego, choć zwykle nie ma w zwyczaju rozmawiać indywidualnie z piłkarzami:
Dzisiaj ma 24 lata, jest w dobrych rękach. Intensywność treningów jest zabójcza. W Serie A słyną z tego, że potrafią zabiegać przeciwnika. Nie będzie grał w tym roku – zacznie w następnym sezonie. Jak nie w Atalancie, to gdzie indziej. Kluby wciąż się interesują.
Reca został wypatrzony do twojej stajni przez Łukasza Masłowskiego i to jeden z jaskrawszych przykładów na to, ile zyskałeś na współpracy z obecnym dyrektorem sportowym Wisły. Taka zresztą panuje opinia, że jego oku do piłkarzy dużo zawdzięczasz.
Łukasz oglądając go jeszcze w Olimpii Grudziądz napomknął mi, że to bardzo ciekawy chłopak. Zacząłem współpracować z Arkiem, gdy grał jeszcze we Flocie. Klub borykał się z dużymi problemami, potem zbankrutował. Były momenty, że Arek miał bardzo ciężko pod kątem finansowym, próbowaliśmy go wspierać. Gdy odniósł kontuzję, zadbałem o to, by go wyleczyć w Łodzi u Bartka Kacprzaka. Łukasz Teodorczyk odstąpił mu mieszkanie na 1,5 miesiąca, mieliśmy człowieka, który miał przygotować go fizycznie. Pomysł był taki, by dać go do Wisły Płock, która grała jeszcze w pierwszej lidze. Jednocześnie trener Kafarski, który miał Arka we Flocie przekonywał go, by poszedł z nim do Bytovii – a to klub blisko domu i u trenera, u którego miałby granie. Przekonywaliśmy z Łukaszem, że bijąca się o awans Wisła będzie lepszym wyborem. Arek powiedział nam potem, że miał już dzwonić, że do Płocka nie pójdzie, ale coś go tchnęło i zmienił decyzję.
Pojawiają się zarzuty, że może odszedł za wcześnie. Ale on ma dziś 24 lata. Gdybyśmy czekali dłużej, dziś byłby na przedostatnim miejscu w lidze i nie wiem, jakby się to potoczyło. Chciałem, by poszedł do Włoch, bo byłem przekonany, że jako obrońca tam się najwięcej nauczy. Był surowy. Tak naprawdę te kilka miesięcy to pierwsze kroki. Było kilka opcji we Włoszech, ale zadecydowało to, że Gasperini – trener uznawany za jednego z lepszych w Serie A – bardzo go chciał. Obserwacje trwały siedem miesięcy, osiem różnych osób przyleciało do Polski, by go oglądać. Na końcu zobaczył go trener i powiedział, że chce tego chłopaka.
Generalnie odnoszę wrażenie, że dość mocno wskazujesz zawodnikom drogę.
Taka jest nasza rola. Skąd chłopak ma wiedzieć, co to za klub, jak się w nim trenuje, czego oczekuje? Gdyby mogli sobie sami to ustalać, bylibyśmy niepotrzebni. Ostateczna decyzja należy oczywiście zawsze do zawodnika, nigdy nie będę jej nikomu narzucał. Mariusza Stępińskiego, gdy kończył 18 lat, bardzo chciało Torino. Siedziałem z prezydentem Cairo i dyrektorami, czułem dużą determinację, ale Mariusz nie chciał. Miał jasną wizję co do dalszego kierunku – Niemcy. Myśleliśmy też, że może rozsądniej byłoby postawić ten krok przez Lecha czy Legię.
Poszedł do Norymbergii i myślę, że to nie był błąd. Dużo się nauczył, Mariusz zresztą tej decyzji nie żałuje. Dziś jako 24-latek rozmawia w pięciu językach.
Mamy trochę rolę rodzica. Rodzice stali cały czas nad głową i tłukli, że trzeba to i to, a zaraz chłopak wychodzi z domu i pojawia się menedżer, który znów mówi, że trzeba to i to. Zawsze mówię otwarcie: jeśli nie chcecie mnie słuchać, nie musimy się wiązać. Nie mam czasu na to, by poświęcać energię na słowa, które fruwają w powietrzu. Na początku deklaruję otwarcie: ze mną nie będzie różowo. Jestem wymagającym człowiekiem. Jeśli ktoś jest zdania, że niekoniecznie w to wchodzi, wypijamy kawę i podajemy sobie ręce. Jeśli jest przekonany, idziemy razem i ciągniemy ten sam wózek. Jak chłopak w lewo, ja w prawo, z tego nic nie będzie. Będą złe momenty, dobre momenty, ale musimy wytrwać.
A bywa tak, że tobie coś nie odpowiada i rezygnujesz z współpracy? Generalnie nie idziesz w masówkę.
Tak, miałem kilka rozmów z zawodnikami, po których odniosłem wrażenie, że z tej mąki nie będzie chleba.
Trudno mi sobie wyobrazić, że siedzisz z Dominikiem Furmanem i stwierdzasz, że z nim mentalnie wszystko OK. Może to mylne wrażenie i prywatnie jest super gościem, ale jego wizerunek w telewizji czy mediach jest dość odpychający.
Prowadzę go od 16 roku życia. Od początku widziałem w nim pracowitość, był sfiksowany wyłącznie na osiągnięcie sukcesu. Dominik jest chłopakiem, któremu wszystko można wygarnąć. Myślę, że gdybyś dziś zapytał go jak było z transferem do Tuluzy, to powiedziałby ci, że byłem jedyną osoba, która nie chciała go robić. Uważałem, że nie jest na tyle silny fizycznie, by sprostać w Ligue 1. Zostawiłem decyzję dla niego.
Z drugiej strony we Włoszech też szału nie było.
To był transfer last minute po zawirowaniach w Legii. Nie można tego porównywać.
Dlaczego ta kariera się tak potoczyła? To że trzeci rok spędza w Wiśle Płock – nie uwłaczając temu klubowi – nie jest żadnym sukcesem. Zapowiadał się znacznie lepiej.
Zablokował sobie drogę do innych klubów przez Legię. Tak był zafiksowany na nią, że zawsze chciał do niej wracać. Uważam na marginesie, że Legii by się bardzo przydał, bo wiele wynalazków się na tej pozycji nie sprawdziło, a tu masz swojego chłopaka, który zna każdy centymetr klubu. Strzela bramkę przy Łazienkowskiej, a kibice skandują jego nazwisko, co samo mówi za siebie. Miał okazję pójść do drugiej Bundesligi, gdzie dyrektor go bardzo chciał, przylatywał, oglądał. Potem ten sam dyrektor trafił do 1. Bundesligi i jestem przekonany, że gdyby Dominik wtedy poszedł, jego kariera by się inaczej potoczyła. Dzisiaj to jednak już wie.
Trochę za późno.
Co mogę powiedzieć? Uważam go za fantastycznego chłopaka pod kątem pracowitości, zaangażowania, skupienia na zawodzie. Pewne zachowania mogą być inne, ale to młody człowiek, który ma prawo do błędów. Może on ma za duże wymagania jak na Płock. Nie chciałbym nazywać tego minimalizmem, ale to sytuacja, w której chłopak z papierami na granie zdeterminowany by coś osiągnąć chce, by wszyscy mieli takie same ambicje. Może z tego bierze się, że tak jest odbierany.
Na ile jego wartość rynkową ma wpływ ta antypatyczność? Każdy skaut widząc kłótnie z sędziami czy szereg innych zachowań wpisuje automatycznie minus przy mentalności.
Różnie są odbierane takie sytuacje. Jedni sobie pomyślą, że jest ambitny i widać, że mu zależy na drużynie. Nie ulega wątpliwości, że czasami mógł się powstrzymać. Czy to ma wpływ? Myślę, że może mieć. Ale gwarantuje, że pod względem nastawienia do pracy to chłopak, którego chciałby każdy trener. W Polsce mógł grać w czołowych klubach. Przymierzał się Lech Poznań, ale Dominik tam nie pójdzie. Jeśli trafiłby do Wisły czy Jagiellonii – były takie przymiarki – grałby w reprezentacji. Ale liczyła się tylko Legia. Kiedyś to zrozumie.
Z którego transferu jesteś najbardziej zadowolony i dlaczego z wykupienia Łukasza Teodorczyka przez Anderlecht?
Masz rację, ten deal był super. Dla wszystkich – począwszy od Anderlechtu.
Pozycję negocjacyjną mieliście niebywałą. Anderlecht wypożyczając Teodorczyka zapisał kwotę pięciu milionów euro odstępnego, ale nie wpisał warunków kontraktowych, na jakich to wykupienie miałoby się odbyć. Zakładając, że po znakomitym sezonie Teodorczyk był warty 15 milionów euro – mogliście rzucić kwotę z kosmosu. Klub płaci pięć baniek i najwyższy kontrakt w historii klubu, jaki zaproponowaliście, a i tak wychodzi na tym dobrze. Po prostu pieniądze zamiast na konto Dynama trafiają do was.
Pojawiały się informację, że Anderlecht czegoś nie dopatrzył, ale to nieprawda – po prostu przepisy belgijskie mówią, że nie możesz przy wypożyczeniu ustalać warunków długotrwałego kontraktu. Byliśmy w takiej pozycji głównie dlatego, że Teo nastrzelał tyle bramek. Nakłoniłem Anderlecht, by wpisali kwotę odstępnego, bo nie chcieli tego zrobić. Powiedziałem Hermanowi Van Holsbeeckowi: – Co ci szkodzi? Poźniej przy podpisywaniu nowego kontraktu, faktycznie padały kwoty jak na Anderlecht kosmiczne.
Był wdzięczny, że zapisał to i miał święty spokój, bo wiedział jaka byłaby reakcja kibiców, gdyby go nie wykupił.
Gdybyście nie zapisali odstępnego…
Wykup kosztowałby pewnie 15 milionów. Albo Teodorczyk wróciłby do Dynama, które mogłoby go sprzedać drożej.
Jak wielki to był kontrakt?
Największy w historii Anderlechtu. Na dzień dzisiejszy kwoty nierealne. Z tego, co słyszę, sytuacja finansowa się trochę popsuła.
Cały paradoks polega na tym, że po podpisaniu kontraktu Teodorczyk nie stał się żadną legendą klubu. Trochę zjechał.
Myślę, że w każdej chwili na stadionie Anderlechtu byłby świetnie przyjęty. Nawet gdy był w gorszej formie, stadion skandował jego nazwisko. Pół roku przed odejściem z Anderlechtu miał ofertę z Chin, konkretnie z Jiangsu Suning. Byliśmy dogadani co do kontraktu, ale propozycja wpłynęła zbyt późno i Anderlecht nie miał nikogo na jego miejsce. To byłby kontrakt życia.
Jeszcze lepszy?
Dużo lepszy.
Nie przespaliście trochę momentu, w którym można było pójść jeszcze bardziej w górę? Dziś jest w Serie A, gdzie furory nie robi, choć uczciwie trzeba przyznać, że borykał się z urazem.
Niewiele klubów w Europie mogłoby zaproponować mu wtedy kontrakt na podobnym poziomie. Mówimy naprawdę o top, top, top. Uznaliśmy wspólnie: masz super kontrakt, zdobyłeś mistrzostwo kraju i króla strzelców, będziesz grał w Lidze Mistrzów, trener na ciebie stawia… Jeśli Teo chciał wejść jeszcze wyżej, musiałby udowodnić to w Lidze Mistrzów.
Na ile blisko była AS Roma?
Miałem spotkanie z dyrektorami. Temat wchodził w grę tylko w momencie, gdyby Dzeko poszedł do Chelsea. Nie dogadano się co do długości kontraktu i temat automatycznie upadł.
Jak ty w ogóle trafiłeś do menedżerki? Nie masz za sobą piłkarskiej kariery, wychowałeś się w Wiedniu. W pewnym momencie środowisko miało cię za człowieka znikąd, a podpisywałeś naprawdę dużych piłkarzy.
Jako młody chłopak grałem w Rapidzie Wiedeń. W Wiedniu poznałem menedżera Janusza Feinera, który w latach osiemdziesiątych wytransferował kilku znanych polskich piłkarzy, a w tych czasach bardzo trudno było wyjechać. Odbyłem z nim kilka wspólnych wyjazdów i naturalnie mnie to zafascynowało. Zrobiłem licencję w federacji austriackiej i postanowiłem pracować na własną rękę. Przez cztery dni pracowałem we włoskiej restauracji w centrum Wiednia, która należała do rodziców. Resztę tygodnia stanowiły wyjazdy, hotele, spotkania.
Czy podpisywałem dużych piłkarzy? Może znanych na polskim podwórku. Nie było łatwo. Nie miałem nazwiska jak Czarek Kucharski czy Mario Piekarski, ale myślę, że każdy, kto ma jakieś ambicje i jest pracowity, może dojść do czegoś bez nazwiska. Pierwszym piłkarzem był Maciej Wilusz. Podpisałem go, gdy miał 15 lat. Myślami wracam do tych pierwszych moich miesięcy pracy i… no działałem w zupełnie innych realiach. By obejrzeć Radka Majewskiego w sparingu, pojechałem maluchem z babcią do Pruszkowa. Potem podpisałem Błażeja Augustyna, był Dominik Furman, Michał Efir, Adam Kokoszka i kilku innych.
Radosław Majewski był wtedy na rynku świętym Graalem – próbowało wielu czołowych agentów, udało się tobie.
Sam nie wiem, jak mi się to udało. Przekonywałem ludzi którzy byli blisko Radka. Zawsze stawiałem na dużo rozmów i osobisty kontakt. Pamiętam jak przyjechałem do Grodziska na zgrupowanie przed meczem. Spotkaliśmy się z Radkiem, usiedliśmy na sofach, a obok rozłożył się Piotr Rocki, który zasłonił się gazetą. Nie pamiętam jaką, ale była na tyle duża, że go całego zakryła. Słuchał, czy nie nawijam Radkowi makaronu na uszy.
W międzyczasie współpracowałem na włoskim rynku z Sergio Bertim, który miał w tamtych czasach Christiana Vieriego, po transferze za 47 milionów do Interu najdroższego piłkarza na świecie. Do dziś ma w swojej stajni De Rossiego czy Kolarova. Pomagał przy transferach Skorupskiego i Glika. Byłem totalnym nowicjuszem w branży. Ile razy się na mnie wydzierał… Masakra. SMS-y o pierwszej, drugiej w nocy. Nagrywałem mecze na DVD i wysyłałem mu je jak najszybciej DHL-em. Inne czasy, dziś nie do pomyślenia. Trochę żałuję, że nie współpracowałem z nim szerzej – można było czerpać wiedzę, doświadczenie, ale młody człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy. Zrobiliśmy transfer Adama Kokoszki do Empoli, byliśmy bardzo blisko transferu Boruca z Celticu do Milanu. Miałem z Arturem podpisaną umowę na pół roku, miało dojść do wiązanego transferu – Dida miał odejść do Barcelony, na jego miejsce miał iść Boruc. Niestety, temat padł, Dida przedłużył z Milanem.
W jaki sposób raczkujący chłopak z Polski nawiązuje współpracę z menedżerem Vieriego?
Przypadek. Miałem kolegę wpisanego na listę polskich menedżerów, bo ja funkcjonowałem na austriackiej licencji. Po słynnym meczu w Chorzowie, gdzie Polska wygrała z Portugalią i nagle wszyscy zobaczyli, jaki tu jest potencjał, współpracownik Sergio zadzwonił do mojego kumpla, a że ja mówiłem po włosku – polecił mnie. I tak poszło. Nie jest to łatwy zawód. Fajnie to wygląda na zewnątrz, fajnie sobie zrobić fotkę z Ronaldo, ale nie widać, ile stoi za tym pracy.
Jak dużo zawdzięczasz Łukaszowi Masłowskiemu? Wiele osób twierdzi, że bardzo pomógł ci okiem do piłkarzy.
W wielu kwestiach się zgadzamy, a w wielu nie, ale w przyjaźni to fajne, że można sobie wyrzucić wszystko na stół nie obrażając się na drugą osobę. Z Łukaszem się poznałem, gdy byłem zainteresowany współpracą z Mariuszem Stępińskim. Spotkaliśmy się przy kawie i od razu przegadaliśmy parę godzin. Przypasowaliśmy sobie filozofią, spojrzeniem. Przez tyle lat teraz jesteśmy blisko siebie, ale zaznaczam – od momentu kiedy pełni funkcje dyrektora, ja jemu się nie wtrącam w pracę, tak jak on mi nie.
Natomiast jest ona bardzo bliska. Pół stajni ulokowałeś w Wiśle Płock.
Oczywiście. Ale absolutnie nie wtrącam się w pracę, inne transfery. Zarzucano mu, że pracuje tylko ze mną, ale to absolutnie nieprawda. Był moment, że przeprowadzał ze mną 10% transferów klubu.
Ale łatwiej ci się robi interesy z nim.
Jeżeli druga strona chce i uważa, że mam odpowiedniego zawodnika – przecież to normalne. Zwłaszcza, gdy dogadujemy się dobrze, więc dla dwóch stron jest o wiele łatwiej niż w sytuacji, gdzie są opory czy nieporozumienia.
Nie masz obawy, że to patrząc z boku wygląda po prostu podejrzanie? Że ta współpraca jest za bliska, zwłaszcza, że niektórych piłkarzy Wisła raczej nie potrzebuje?
Których?
Na przykład Oskar Zawada.
Jesteś przekonany, że się nie nadaje?
Jestem przekonany, że w 1,5 roku zdobył jedną bramkę.
Miał bardzo ciężki moment, nigdzie nie grał, nawet w Karlsruhe, gdy spadli do trzeciej ligi. Byli zainteresowani nim w Wiśle o wiele wcześniej, ale on jeszcze nie był gotowy na tę współpracę. Pasował do Płocka. Wydaje mi się, że dziś kilka klubów byłoby nim zainteresowanych, nawet jeśli nie strzela. To kwestia czasu, bo w młodym wieku wielokrotnie pokazywał, że potrafi strzelać. Mecz przed przerwą zimową z Arką Gdynia to pokazał – super wyglądał. Coś w nim tkwi i zrobi ten krok do przodu.
Jak się uczyłeś negocjować?
Nie uczyłem się.
Słyszałem, że preferujesz ostry, zdecydowany styl.
Lubię stawiać sprawę jasno i klarownie. Nigdy nie miałem żadnej nauki, po prostu przychodzi to z doświadczeniem. Często zakładam sobie scenariusz. Nie lubię przesadzać. Kiedyś może było inaczej, ale dziś potrafię ocenić realne kwoty i przekonywać ludzi, że to adekwatne do tego, co prezentuje zawodnik.
Potrafisz podczas negocjacji trzasnąć drzwiami?
Nie, raczej nie lubię takich zachowań. Raz się trafiła taka sytuacja z panem Wojciechowskim. Dzisiaj priorytetem jest to, by wszystkie strony były zadowolone.
Mówisz “dzisiaj”.
Kiedyś inaczej na to patrzyłem. Dziś bardziej próbuję zrozumieć drugą stronę, by lepiej prowadzić rozmowy. Każdy lubi zarabiać pieniądze, ja też, bo chcę być nagradzany adekwatnie do wykonanej pracy. Ale kieruję się innymi wartościami. Kiedyś byłem ciężko chory. Lekarze dawali mi trzy miesiące życia. Przechodziłem chemioterapię, radioterapię. Straciłem mamę w młodym wieku. Staram się pomagać ludziom, nie tylko przez pryzmat pieniędzy. Bardziej cieszę się z tego, jak moi chłopcy się rozwijają. To oni mają być zadowoleni z mojej pracy.
Negocjujesz w Niemczech, Włoszech i siłą rzeczy też w Polsce. Czym różnią się rozmowy biznesowe w najlepszych ligach od rozmów w Polsce?
W Polsce o wiele trudniej się rozmawia. Gdy reprezentujesz Polaka, kluby uznają, że praca menedżera nie jest potrzebna, bo mogą sami sobie do niego zadzwonić, sami porozmawiać, sami przekonać. Za granicą jesteś traktowany jako osoba, która może klubowi pomóc w pozyskaniu zawodnika. Jesteś automatycznie inaczej odbierany.
Spotykasz się z niechęcią? Na zasadzie – przyjechał nas wydoić?
Sam wiesz, jaka jest opinia o menedżerach. Że patrzą tylko na swój biznes. Pamiętam, jak podpisałem Teodorczyka i trzy tygodnie później wezwano go na rozmowę. Powiedział: – Nie po to podpisałem z menedżerem, żebym teraz chodził po gabinetach. Pan prezes Wojciechowski zaprosił mnie do siebie, rozmawiamy.
– To ile chcesz prowizji? – pyta.
– Ale ja nie zasługuję na prowizję. Jak od trzech tygodni chłopaka reprezentuje, to za co mam ją dostać?
Nagle go wgięło w fotel, chyba pierwszy raz usłyszał, że menedżer nie chce pieniędzy. A nie muszę ci tłumaczyć, jak wtedy było w Polonii.
Który z twoich piłkarzy w najbliższym roku zaliczy największy skok?
Mam nadzieję, że Dawid Kownacki i – jeśli zdrowie dopisze – Olek Buksa. Już teraz jest w notesach bardzo dobrych klubów zagranicznych, ale jeżeli w Wiśle wszystko będzie dobrze, czego im życzę, droga przez pierwszą drużynę będzie dla niego idealną ścieżką. Mimo że ma dopiero 16 lat, ma już mental dorosłego chłopaka. Środowisko – brat, rodzice – ma na niego wielki wpływ. Wisła zdaje sobie sprawę, że na nim będzie można zarobić. Dziś budzi zainteresowanie dużych klubów, ale nie przesądzam, że do takiego dużego klubu trafi.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
fot. FotoPyK / JB