Reklama

“Nie pozwolę, by przebieraniec z Portugalii obrażał mnie i moją rodzinę”

redakcja

Autor:redakcja

01 marca 2019, 08:32 • 17 min czytania 0 komentarzy

W piątek prasa prawie zawsze jest ciekawa i tym razem nie ma wyjątku. Krzysztof Mączyński odpowiada Sa Pinto, fajne wywiady z Cabrerą czy Szałachowskim, sylwetka Scepovicia i młodego Wiśniewskiego z Górnika – jest co czytać. 

“Nie pozwolę, by przebieraniec z Portugalii obrażał mnie i moją rodzinę”

PRZEGLĄD SPORTOWY

Na początku mamy tekst o dominacji Barcelony w Pucharze Hiszpanii (szósty finał z rzędu) czy felieton o kłopotach FC Hollywood, jak bywa nazywany Bayern, ale wszystko co najlepsze zaczyna się w Magazynie Ligowym. Krzysztof Mączyński dosadnie odpowiada Ricardo Sa Pinto, przez którego odszedł z Legii Warszawa. Reprezentant Polski miał być osobą toksyczną, która zatruwa życie innym. Jak stwierdził na wstępie, nie pozwoli, by “przebieraniec z Portugalii obrażał jego i jego rodzinę”.

Czyli uważa pan, że Sa Pinto zaatakował bez żadnego powodu?

Myślę, że chciał ocieplić swój wizerunek, szkoda tylko, że moim kosztem. Ostatnio zrobiło się wokół niego trochę złego szumu w mediach. Pewnie zakładał, że uda mu się pokonać Lecha, który przegrał dwa wcześniejsze wiosenne mecze i wywiad w takim momencie zostanie dobrze przyjęty przez kibiców, pozwoli trenerowi urosnąć w ich oczach. Plan się nie udał. Przede wszystkim dlatego, że w tym wywiadzie gra kogoś, kim nie jest.

Reklama

Sa Pinto twierdzi, że nigdy pana nie okłamał, że zawsze rozmawiał z panem w cztery oczy.

I to jest nieprawda. W cztery oczy spotkałem się z nim na początku, kiedy przychodził do klubu i z każdym zawodnikiem rozmawiał indywidualnie. To był pierwszy i ostatni raz. Podczas rozmowy, w trakcie której zostałem poinformowany o przesunięciu do rezerw, był też kierownik drużyny. Poprosiłem go o to właśnie dlatego, żeby nie było żadnych niedomówień.

Kiedy to spotkanie się odbyło?

Dzień po spotkaniu z Lechem (1:0 – przyp. red.), kiedy Sa Pinto wygrał pierwszy ważny mecz. Mieliśmy, co chcę podkreślić, wolne, byłem w domu. O godzinie 11 dostałem telefon, że natychmiast mam przyjechać do klubu. Informację przekazywał mi kierownik, ale słyszałem trenera, który był obok. Tłumaczyłem, że tak szybko nie mogę, bo dzieci są na zajęciach i będę musiał się nimi zaopiekować, więc przyjadę przed zaplanowanym na 17 treningiem. Ale reakcja trenera była ostra: „To są moje rodzinne sprawy, które go nie interesują i jeśli w 30 minut nie pojawię się w klubie, wiadomość, że nie wykonuję jego poleceń, zostanie przekazana do prezesa”. Przyjechałem bardzo zdenerwowany, a trener tylko dolał oliwy do ognia. Usłyszałem, że na razie nie ma dla mnie czasu, bo rozmawia ze sztabem. Mówię mu, że mamy czas dla siebie i muszę odebrać dzieci z zajęć, a on jeszcze raz: kompletnie go to nie interesuje, on jest tu najważniejszy, a ja mam być na każde polecenie, bo jestem pracownikiem klubu. Wtedy już czułem, o co chodzi. Obecność świadka przy naszej rozmowie była konieczna i teraz bardzo się cieszę, że o to zadbałem. Chciałem też dobrze zrozumieć każde jego słowo, bo on nie mówi po polsku. Zależało mi też, żeby on uważnie wysłuchał mojej argumentacji.

Jak wyglądała ta, jak się okazało, ostatnia rozmowa?

Zakomunikował mi, że jestem przesunięty do rezerw. Zapytany, czy ma jakieś zastrzeżenia do mojej formy sportowej albo zaangażowania na treningach, odpowiedział: „Nie, Krzysztof, ty pracujesz na 150 procent, jesteś profesjonalistą. Natomiast twój profil zawodnika nie odpowiada mojej koncepcji. W tym momencie szykuję zawodników, których zamierzam sprowadzić do Legii”. Powiedział, że i tak nie będę grał, więc, żeby nie psuć atmosfery w drużynie, bo przecież obaj będziemy się denerwować, lepiej, żebym trenował w drugiej drużynie.

Reklama

ps3

Dyskwalifikacja Williama Remy’ego to szansa dla Mateusza Wieteski, by wrócić do składu Legii.

Dokładnie złożony studolarowy banknot ma swoje miejsce w portfelu Mateusza Wieteski. To nie tylko amulet, ale także symbol 2018 roku, który był przełomowym w życiu legionisty. Jako zawodnik Górnika Zabrze i klubu z Łazienkowskiej przeżywał skrajne emocje, doświadczenia, którymi mógłby obdarować zasłużonych ligowców. Ich szczyt nastąpił 20 listopada, kiedy Polacy awansowali do młodzieżowych mistrzostw Europy. „Wspomnień nie kupisz. To się nie dzieje. Nie wierzę, że jadę na taki turniej” – tak brzmiały jego pierwsze słowa, gdy zadzwonił do starszego brata Sebastiana. Na pamiątkę pozostał mu w portfelu wspomniany banknot, który otrzymał od trenera kadry Czesława Michniewicza. – Dałem go właśnie Matiemu, bo mam do niego zaufanie. No i wiedziałem, że często będzie powoływany – mówi selekcjoner. Pierwsze założenie było takie, by wydać go w Portugalii, po awansie. Po meczu zmienili zdanie. – Może stanie się tak po mistrzostwach, a może dopiero na olimpiadzie? Na razie to nasz talizman – mówi Michniewicz.

Studolarówka przynosi reprezentacji szczęście, choć akurat Wietesce, po powrocie w listopadzie do klubu, zaczęło go brakować. Po spotkaniu z Zagłębiem Lubin (1:0) stracił miejsce w składzie, znów musiał zacząć robić to, co we wcześniejszych latach – od nowa budować swoją pozycję. Najpierw obserwując kolegów z ławki, teraz dyskwalifikacja Williama Remy’ego na cztery spotkania sprawiła, że ma szansę o sobie przypomnieć.

Robert Gumny ma dostać w marcu powołanie od Jerzego Brzęczka, a latem zmienić klub.

Robert Gumny wrócił na boisko i Lech Poznań po raz pierwszy wygrał na wiosnę. 20-latek wreszcie jest zdrowy. Rozdział kontuzji chce zamknąć na dobre. Przed nim być może przełomowe półrocze. W marcu ma dostać powołanie do reprezentacji Polski, w czerwcu zagrać z młodzieżówką w mistrzostwach Europy, a latem pobić transferowy rekord ekstraklasy. Polak najprawdopodobniej wyjedzie do Anglii, Niemiec lub Włoch. Jest wyceniany na około 8 milionów euro. – Jeśli wszystkie klocki będą stały na swoim miejscu, jestem gotowy.

ps4

Dla Stefana Scepovicia Polska to ósmy kraj, w którym występuje. Prawdopodobnie nie ostatni.

Gdy podano informację, że zostanie graczem drużyny z Podlasia, niektórych zdziwiło, że od sierpnia ubiegłego roku nie rozegrał spotkania. Serb był zawodnikiem węgierskiego MOL Vidi FC i po raz ostatni przebywał na boisku 7 sierpnia w meczu przeciwko Malmö FF (1:1). Rozegrał wówczas… minutę. A przecież trafił do tego klubu w lutym i od razu stał się kluczowym zawodnikiem. Strzelił sześć goli, miał trzy asysty, co pomogło drużynie sięgnąć po mistrzostwo Węgier.

– Wściekam się, gdy myślę o tym, co tam się stało. Nie miałem w MOL Vidi problemu z nikim. To inny gość miał problem ze mną. W drużynie występował Serb, który dziś już nie gra w piłkę. Ten człowiek z niezrozumiałych przyczyn cały czas mnie atakował. Krzyczał: „Uderzę cię! Zrobię ci przy wszystkich piekło w szatni, ty skur… nu!”. Na początku próbowałem to załagodzić. Ale on dalej: „Spuszczę ci łomot! Nie masz szans!”. W pewnym momencie krzyknąłem: „No to mnie uderz! Proszę, zrób to teraz!”. Oczywiście do niczego nie doszło. Ale dalej mnie wyzywał. W klubie trzech członków sztabu było Serbami. Trzymali jego stronę, pozwolili, by ich rodak był tak traktowany. Wcześniej inny zawodnik słyszał podobne rzeczy od tego idioty. Gdy tamten zaczął mu mówić, co robił z jego matką, nie wytrzymał. Chwycił go i rzucił nim o ścianę. Mimo że był prowokowany, wyrzucono go z drużyny. Wiedziałem, że ze mną byłoby podobnie. Ale i tak mnie odsunęli. Dyrektor sportowy zaprosił mnie do gabinetu i powiedział: „Nie będziesz brany pod uwagę przy kolejnych meczach. Możesz tylko trenować. Stef, wiem, że nie zrobiłeś nic złego. Widzę, jak ciężko trenujesz. Z mojego punktu widzenia nie ma z tobą żadnego problemu, ale taka jest decyzja trenera. On jest tutaj szefem” – opowiada napastnik.

Przemysław Wiśniewski z Górnika Zabrze już nie przebiera się w pokoju dla sędziów. Do szatni wchodzi jak do siebie.

Można było mieć wątpliwości, czy do tego wywiadu w ogóle dojdzie. W 2012 roku umówiłem się na rozmowę z ojcem 20-latka z Górnika Jackiem Wiśniewskim. Legenda zabrzańskiej drużyny i swego czasu jedna z najbarwniejszych postaci ekstraklasy postanowiła spróbować sił w MMA. Umówił się kilka dni przed debiutem w oktagonie w Katowicach, w siedzibie jednej z firm. Poprosił o cierpliwość, bo miał jeszcze jedno spotkanie. Kiedy po półtorej godziny oczekiwania zniecierpliwiony zadzwoniłem do niego, okazało się, że o wywiadzie zapomniał i wyjechał już daleko za Katowice. – To nie w stylu taty. Pewnie miał wtedy dużo na głowie – mówi Przemysław Wiśniewski.

On na szczęście nie zapomniał. I na głowie też nic nie miał. Specjalnie przyjechał z Ornontowic, gdzie mieszka, do Zabrza, choć piłkarze Górnika dostali od trenera Marcina Brosza dzień wolny. W kawiarni pojawił się nawet przed czasem, więc od razu mogłem się domyślić, że ojca i syna trochę różni. I to się potwierdziło. Wiśniewski senior znany był z wojowniczego charakteru. Nigdy nie unikał konfrontacji, a momentami sam je prowokował. Gdy grał w Wiśle Płock i kibice Nafciarzy byli niezadowoleni z wyników, zawodnik z charakterystyczną łysiną i przekrzywioną szczęką, wyszedł do nich przed bramę stadionu i „zaprosił” do bójki. Młodemu Wiśniewskiemu takie pomysły do głowy nie przychodzą. Nigdy się nie bił („Może ze dwa razy, w podstawówce”) i nigdy nie sprawiał rodzicom problemów. No, prawie nigdy. – Kiedy miałem 16 lat znalazłem w domu zapasowe kluczyki do samochodu, więc gdy nie było rodziców w domu, zawsze go kradłem i jeździłem wokół osiedla. Raz zostałem przyłapany. Mama z tatą podjechali pod blok akurat wtedy, gdy parkowałem. Ojciec dał mi wtedy w łeb i zabrał kluczyki. Ale po dwóch tygodniach znalazłem je i znów jeździłem. Generalnie jednak nie sprawiałem problemów, zawsze starałem się, by nie zawieść taty. Chciałem, by mówił o mnie dobrze – opowiada stoper Górnika.

ps5

Napastnik Cracovii, Airam Cabrera nie może się nachwalić Michała Probierza.

Słyszałem, że jest pan jednym z najlepiej rozumiejących futbol piłkarzy w ekstraklasie. Proszę więc wyjaśnić, jak to możliwe, że zespół, który przez osiem pierwszych kolejek nie był w stanie wygrać ani jednego meczu, później wygrał siedem spotkań z rzędu.

Trener bardzo zapracował na tę serię. Jego wskazówki i nagrania wideo pomagają nam  w przygotowaniu. Jego najlepsza cecha to czytanie gry. Mówi nam często, że co będzie kluczem do zwycięstwa w danym meczu. W dziewięćdziesięciu procentach przypadków się to spełnia. Dla mnie to najważniejsze u trenera. Miałem czasem takich, którzy potrafili przeprowadzić dobry trening, ale nie potrafili przewidzieć, co się zdarzy w grze. To Probierz daje nam klucze do wygrywania meczów.

Probierz był w klubie także na początku sezonu.

Ostatnio powiedziałem mu, że gdyby nie ten fatalny początek, walczylibyśmy o mistrzostwo. Odpowiedział, że nie mam racji. Bo gdybyśmy tak nie zaczęli, nie byłoby w klubie mnie, nie byłoby Cornela Rapy, nie byłoby Janusza Gola itd. To proces, przez który musisz przejść, by docenić, gdzie jesteśmy. Bo to, co aktualnie robimy, jest absolutnie nieprawdopodobne. Niezależnie od ligi i poziomu rozgrywek. Nie wiem, czy zdarzyło mi się kiedyś wygrać siedem meczów z rzędu.

ps6

Lider z Gdańska przeszedł metamorfozę pod ręką Piotra Stokowca. Teraz to zespół najlepiej broniący w lidze.

Nie ma wątpliwości, że dziś lider z Gdańska, który nad drugą Legią ma już siedem punktów przewagi, to jego autorska drużyna. W poprzednim sezonie szkoleniowiec jeszcze gasił pożar, bo musiał zadbać o utrzymanie. Latem na spokojniejszym już morzu zaczął porządkować i układać drużynę po swojemu. Jako trener nie boi się zderzyć z piłkarzami, kompromis to dla niego zakazane słowo. Stylem pracy przypomina Michała Probierza – u niego bezwzględnie musi być tak, jak on chce. Tych, którzy się nie podporządkują, wyrzuca z drużyny. Przekonał się o tym Marco Paixao, a po kilku miesiącach Sławomir Peszko. Trwało przeciąganie liny, bo reprezentant Polski jest w świetnych relacjach z prezesem klubu. Ale nawet wstawiennictwo Mandziary niewiele dało. Stokowiec trwał przy swoim i stale trzymał palec w górze, wskazując Peszce wyjściowe drzwi.

Szkoleniowca bronią efekty. Uszczelnił defensywę, w ostatnim sezonie zagubioną (58 straconych bramek) i oprócz Bruk-Betu Termaliki Nieciecza (66) najgorszą w lidze. Dziś wajcha przesunęła się w drugą stronę. Piłkarze Lechii – w końcu klubu z budowlanymi tradycjami – mogliby wykładać na kursach dla murarzy, tłumacząc, jak postawić solidny mur. Mogą pochwalić się zdecydowanie najlepszą obroną (18 straconych goli w ekstraklasie). Z 27 meczów tego sezonu tylko w czterech stracili więcej niż jednego gola.

Rozmowa z Mateuszem Możdżeniem, który próbuje się odnaleźć w Sosnowcu po odejściu z Korony Kielce.

Żona pełni czasem rolę psychologa, sportowego doradcy?

W tym wypadku tak. Życiowo też pomaga. Dzięki niej czasem bardziej doceniam podstawowe rzeczy, takie, które uważamy za pewnik. Często nawet nie zastanawiamy się nad tym, że jesteśmy zdrowi. Że nic nam nie dolega. A to przecież wcale nie jest oczywiste. 

Brzmi poważnie.

Ale tak jest. Ostatnio żona napisała mi SMS, że jadę rozegrać 250. spotkanie w ekstraklasie. Później dodała jeszcze, że może czas docenić co mam, przestać ciągle się nakręcać i wyrzucać błędy. Ale ja chyba nie potrafię odpuścić i wyluzować. Mogłem siedzieć w Kielcach, miałem tam wszystko pod nosem. Pół roku bym się przemęczył i dopiero wtedy szukał klubu. Ale nie chciałem. Wolałem spróbować powalczyć o swoje.

Nawet ryzykując spadek?

Nawet. Zresztą wierzę, że się utrzymamy.

Ale to krok w tył w pana karierze.

Patrząc na pozycję w tabeli – tak. Widząc możliwość gry, niekoniecznie. Zresztą czasem trzeba się cofnąć, żeby ruszyć do przodu.

A jeśli się nie uda i spadniecie, co dalej?

Nie wiem. Po ewentualnej degradacji piłka będzie po mojej stronie.

Kilka razy powtarzał pan, że chce wyjechać z Polski, zmienić otoczenie.

Nadal chcę. Tylko dziś nie wchodziłby w grę klub, w którym przez miesiąc siedzę w bazie z dala od rodziny.

Nawet jeśli mógłby pan zarobić wielkie pieniądze?

Możliwe. Jednak nie mam zamiaru patrzeć tylko na kasę. Chcę spędzić jak najwięcej czasu z synem. Kariera, pieniądze, wszystko minie. Na końcu zostanie rodzina. Ostatnio fajnie to wszystko podsumował Szymek Pawłowski, mówiąc, że piłka to tylko świetny dodatek do życia.

ps7

Sebastian Szałachowski już pod koniec kariery mocno zaangażował się w życie religijne. Bardzo długo stronił od dziennikarzy, ale teraz postanowił opowiedzieć o nowej drodze w swoim życiu.

Kiedy tak mocno zwrócił się pan w stronę Kościoła?

Gdy wróciłem do Łęcznej, przeżywaliśmy w małżeństwie prawdziwy kryzys. Przez trzy, może nawet pięć miesięcy było między mną a Martą naprawdę źle. Ciche dni, wychodziłem z kolegami na piwko, żona zostawała w domu. Brakowało miłości, która pochodzi od Pana Boga. Nie potrafiliśmy wydostać się z tej pułapki. Moja mama natrafiła w internecie na modlitwę, którą prowadził ojciec Daniel. Zaproponowała, żebyśmy pojechali do niego z naszymi problemami. Zdecydowaliśmy się na ten krok.

Jak wyglądała podróż do Częstochowy?

W samochodzie panowała cisza, obustronne poranienie. Jechaliśmy tam z przeświadczeniem, że to nasza ostatnia deska ratunku. W sanktuarium św. Józefa w Częstochowie najpierw odbywała się normalna msza święta. Potem modlitwy uwielbienia,  o namaszczenie w Duchu Świętym. Zostałem podczas nich bardzo mocno dotknięty. Poczułem ogień duchowy.

Czyli?

Zrobiło mi się gorąco, taki ogień odczuwa się i duszą, i ciałem. Wiele osób przeżywało tam spoczynek w Duchu Świętym. Ojciec mówił, że ktoś jest uzdrawiany, że Pan Bóg do niego przychodzi. I w tym momencie taki człowiek padał na ziemię. Ja też to przeżyłem. Leżałem, czułem w sobie uwalniającą miłość, ogromny spokój. Żona się przestraszyła, nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Dla Marty było to nieco przerażające, szczególnie, że ona nic nie czuła. Podeszła do niej jakaś dziewczyna i powiedziała: „Tutaj to jeszcze nic, zobaczcie, co się dzieje w Czatachowie”. Moją żonę to zastanowiło, zapragnęła tam pojechać.

Czatachowa to malutka wioska. Co niezwykłego tam zastaliście?

Wystarczyło, by żona przeszła przez próg kościółka, od razu poczuła ogień, miała spoczynek. Gdy wstała, widać było na jej twarzy przemianę. Wszystko zrozumiała. Poczuła. Z Lublina do Częstochowy mamy około 300 kilometrów. Zapragnęliśmy wstąpić do wspólnoty w naszym mieście. Pan Bóg tak nami pokierował, że znaleźliśmy Odnowę w Duchu Świętym, którą prowadzi ojciec Kryński. Kiedy został egzorcystą diecezjalnym, zaproponował mi, abym mu pomagał. Zgodziłem się, to było przyjemne zaskoczenie. Takie doświadczenie otwiera człowieka na świat duchowy. Ojciec powiedział: „Sebastian, teraz zagramy razem”. Pan Bóg mnie w ten sposób umocnił. Poczułem się kimś wybranym.

ps8

SPORT

Popularny aktor Bogdan Kalus opowiada o lidze, tylko nie rozumiemy, dlaczego twierdzi, że Sa Pinto upiekło się w mediach raz czy drugi, gdy miał swoje odpały.

Za to finansowo wciąż nie ma równych w kraju…

– Abstrahując od nakładów finansowych, to i tak Legia powinna zdecydowanie górować nad innymi. Ale skoro ktoś wyciągnął Portugalczyka – nie powiem, że trenera – z kapelusza, który zajął się sprowadzaniem na Łazienkowską swoich rodaków, to prochu się nie wymyśli. Dziwię się, że na Łazienkowskiej dano Sa Pinto absolutną władzę. To zły człowiek, bo choćby nie wiem co, to trzeba z szacunku podać rękę trenerowi przeciwników. Ludzie z klasą to wiedzą doskonale, podają ręce kolegom po fachu, a nie odwracają się z wyższością. Więc tak sobie myślę, że gdyby Sa Pinto pracował nie w Legii, nie w Warszawie, to za te jego dokonania dziennikarze nie zostawiliby na nim suchej nitki. No ale przecież mówimy o Legii…

sport1

Jakub Czerwiński skuteczny jak nigdy. Stoper Piasta Gliwice ma już trzy gole na koncie, a cały czas zachowuje solidność w defensywie.

Środkowy defensor Piasta w Gdyni rozegrał kolejny dobry mecz w tym sezonie, ale w jednej sytuacji się nie popisał. Chodzi o faul w polu karnym na Michale Janocie. Na jego szczęście „jedenastkę” obronił Frantiszek Plach. – Jestem wdzięczny Frantiszkowi za interwencję i myślę, że coś innego niż ciastko mogę mu kupić, ale w trakcie przerwy na mecze reprezentacji – uśmiecha się Czerwiński. – Kilka minut wcześniej udało mi się zatrzymać Michała Janotę w polu karnym w podobnej sytuacji. Wybiłem mu spod nóg i chciałem to powtórzyć, ale się nie udało – dodaje obrońca.

sport2

Żarty się skończyły. Zagłębie Sosnowiec po prostu musi pokonać Koronę Kielce. Wokół klubu jak zawsze też coś się dzieje.

Tymczasem do klubu dotarło pismo, w którym obserwator PZPN Filip Robak przeprosił Słowaka Martina Totha. O sprawie pisaliśmy we wczorajszym „Sporcie”. „Pragnę przeprosić piłkarza Waszej drużyny Martina Totha za wysoce niestosowny wpis, którego jestem autorem, a który ukazał się na moim profilu FB w dniu 23 lutego 2019 r. bezpośrednio po meczu Waszej drużyny z Górnikiem Zabrze. Nieodpowiedni dobór słów sprawił, że Wasz zawodnik mógł poczuć się urażony. Nie to było moją intencją, a jedynie wskazanie ogólnego problemu dotyczącego udziału młodych polskich zawodników w rozgrywkach Ekstraklasy. Jako obserwator PZPN powinienem w ogóle powstrzymać się od jakiegokolwiek oceniania gry poszczególnych zawodników czy też całych drużyn, a już na pewno nie czynić tego w takiej formie. Bardzo proszę nie traktować moich słów jako wyrazu antypatii do zawodnika, ani tym bardziej do klubu Zagłębie Sosnowiec. Tym bardziej, że będąc wielokrotnie gościem w Sosnowcu spotkałem się z ludźmi pełnymi profesjonalizmu i kultury osobistej. Niestety tych cech zabrakło w mojej wypowiedzi i mogę jedynie powiedzieć przepraszam. Życząc powodzenia w walce o ligowe punkty zapewniam, że taka sytuacja nigdy więcej nie będzie miała miejsca” – napisał obserwator.

sport3

Kapitan Rakowa, Andrzej Niewulis nie może się doczekać rundy wiosennej.

W porównaniu do poprzednich okien transferowych w Rakowie tym razem było wyjątkowo spokojnie. Właśnie tego potrzebowaliście?

– Myślę, że tak. Największym naszym atutem jest to, że nikt znaczący nie opuścił drużyny, a kilku wzmocnień także klub dokonał. Drużyna jest najważniejsza i dlatego zgranie, zrozumienie i poprawienie kilku mankamentów było najważniejsze podczas zimowych przygotowań. Jesienią pokazaliśmy na co nas stać i chcemy to kontynuować.

Wyobraża pan sobie, że może nie udać wam się awansować do ekstraklasy?

– Powtórzę to, co już kiedyś mówiłem, że największym zagrożeniem jesteśmy my sami. Jeżeli byśmy zlekceważyli przeciwników, rundę wiosenną… ale nie ma takiej opcji. Wszyscy wiemy w jakim miejscu jesteśmy, chcemy być jeszcze lepsi i wiosną grać co najmniej tak, jak jesienią.

sport4

SUPER EXPRESS

Rozmowa z trenerem Rakowa, Markiem Papszunem.

– Co jest siłą Rakowa?

– Nie będę oryginalny. Jedność zespołu, zrozumienie się na boisku, wspólny cel. To nie truizm. Jak spojrzycie na listę strzelców czy asyst, to u nas wszystko rozkłada się równomiernie. W różnych podsumowaniach to jest doceniane. Nasz kapitan Andrzej Niewulis został wybrany na najlepszego pierwszoligowca w 2018 roku.

– Raków jest gotowy na ekstraklasę?

– Sportowo nie mamy obaw. Ale myślimy jeszcze o transferach, aby ekstraklasa nas nie zaskoczyła. Raków to klub z tradycjami, wychował wielu dobrych piłkarzy i trenerów. Fajnie, żeby piłka na najwyższym poziomie wróciła do Częstochowy.

se1

GAZETA WYBORCZA

W wydaniu zasadniczym nic o piłce, za to w dodatku warszawskim jest materiał o Miłoszu z e-sportowej sekcji Legii.

Jak wygląda życie profesjonalnego gracza? Miłosz: – Wiele osób uważa pewnie, że siedzimy cały dzień przed komputerem, popijamy słodkie napoje i zagryzamy chipsami. A ja kilka razy w tygodniu jestem na siłowni albo na basenie. „Sroka” gra w amatorskiej lidze piłkarskiej. Kiedy wychodzi nowa edycja gry, w okolicach września, gramy najwięcej. Przeciętnemu graczowi pewnie trudno dostrzec różnice między jedną edycją a drugą. W tym roku doszło coś takiego jak „precyzyjne wykończenie”. Przy strzale muszę jeszcze raz nacisnąć przycisk w dobrym momencie. Na naszym poziomie takimi detalami wygrywa się mecze.

Co jeszcze się liczy? Miłosz: – Ludziom wydaje się, że chodzi o refleks, zręczność. Ale to marginalna sprawa. Liczy się psychologia, czytanie ruchów przeciwnika i pomysłowość, jak go ograć. W Legii mamy możliwość kontaktu z trenerem od przygotowania mentalnego. To pomaga, bo stres osłabia.

Teraz Miłosz skupia się na obronie tytułu mistrza Polski i zdobyciu kwalifikacji na mistrzostwa świata. W sezonie musi brać udział w turniejach eliminacyjnych, które pozwalają zdobyć punkty rankingowe. Pula nagród na berlińskich finałach w 2017 r. wynosiła 400 tys. dolarów. Mistrz świata zgarnął 160 tys. Miłoszowi wciąż się zdarza, że znajomi zapraszają go w weekend na piwo połączone z grą na konsoli. – Jest to kłopotliwe – uśmiecha się. – Nie chcę zabierać wszędzie mojej pracy. Nawet już nie gram w inne gry dla rozrywki.

gw1

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
6
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...