W poniedziałek nie mamy zbyt wielu ekskluzywnych materiałów, dominuje tematyka ligowych wydarzeń z weekendu, ale dla paru rzeczy warto zajrzeć do dzisiejszej prasy.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Najpierw o hicie Legia – Wisła Kraków, który naprawdę był hitem.
Kolejne ligowe relacje. Występ w reprezentacji Danii uskrzydlił Christiana Gytkjaera.
Antoni Bugajski w swoim felietonie porównuje Przemysława Frankowskiego do Łukasza Piszczka.
Przemysław Frankowski może i nie chce, ale musi grać na prawej obronie. Dokładnie w jego wieku na tej samej pozycji nie chciał, ale musiał grać Łukasz Piszczek. I doszedł w tym do mistrzowskiej klasy.
Dwie strony o I lidze.
W prześwietleniu Łukasz Olkowicz rozmawia z trenerami bramkarzy w akademii Zagłębia Lubin.
Pora na piłkę zagraniczną. Najwięcej o pięciu golach Luki Jovicia z Eintrachtu Frankfurt przeciwko Fortunie Duesseldorf.
(…) – To było coś niesamowitego, teraz wiem, co czuł swego czasu Pep Guardiola przy golach Lewandowskiego – powiedział trener Eintrachtu Frankfurt Adolf Huetter. Jović miał nawet 18 minut na zdobycie szóstej bramki, ale wtedy już piłkarze Fortuny zorientowali się, jak groźnym jest napastnikiem i w końcu zaczęli go pilnować. Serb zszedł więc pod koniec spotkania przy olbrzymiej owacji kibiców. – To najszczęśliwszy dzień w moim życiu, bo w zawodowej piłce mój zespół jeszcze nigdy nie wygrał tak wysoko – mówił o drużynie, a nie o swoich dokonaniach. A przecież zabrakło mu raptem, albo też aż, jednego gola, żeby wyrównać legendarne osiągnięcie Dietera Müllera, który w sezonie 1977/78, w spotkaniu 1.FC Koeln z Werderem Brema (7:2) strzelił aż sześć goli w 74 minuty.
Jović zachwycił kibiców skromnością, bo po meczu nie dawał do zrozumienia, że jest bohaterem i pierwszym od czasu Lewandowskiego zawodnikiem, który pokonał pięć razy bramkarza w jednym spotkaniu. Zamiast o sobie, mówił o kolegach z drużyny oraz trenerze, który przed meczem z Fortuną powiedział piłkarzowi, że „ma po prostu z przodu szaleć i spróbować znaleźć się w odpowiednim momencie pod bramką ekipy z Duesseldorfu”. I Serbowi udało się to aż pięciokrotnie. Dla polskiego obrońcy Fortuny – Marcina Kamińskiego nie był to więc zbyt udany weekend. Polak jeszcze nigdy w karierze nie stracił aż siedmiu goli w jednym meczu.
Rozmowa z Tomaszem Kaczmarkiem, który ostatecznie nie został trenerem Zagłębia Sosnowiec, ale poopowiadał znów o współpracy z Mohamedem Salahem. Bardziej interesuje nas jednak, dlaczego nie objął sterów w zespole beniaminka Ekstraklasy.
MICHAŁ TRELA: Kiedyś przymierzano pana do Lechii Gdańsk, teraz był pan na rozmowach w Zagłębiu Sosnowiec, jednak w żadnym z tych miejsc nie podjął pan pracy. Dlaczego?
TOMASZ KACZMAREK: Z Lechią rozmawiałem kilka lat temu. Temat był bardzo konkretny, jednak nie miałem wtedy jeszcze licencji UEFA Pro. Byłoby za dużo kombinowania, bym mógł tam pracować, więc prezes Adam Mandziara doszedł do wniosku, że to nie był właściwy moment. W Zagłębiu pomysł powstał bardzo szybko. Powiem szczerze, że oferta brzmiała konkretnie. Byłem pod wrażeniem tego, jak prezes Marcin Jaroszewski przedstawił mi klub i zadanie, które miało przede mną stanąć. To było bardzo ciekawe. Tempo rozwoju klubu w ostatnich pięciu latach mówi samo za siebie. Brakowało mi jednak stuprocentowego przekonania, że to właściwy krok. Nie było to łatwe, ale zdecydowałem się odmówić i czekać na następne zadanie.
Panu brakowało przekonania, czy odniósł pan wrażenie, że działacze nie są do końca przekonani?
Nie, większej wiary we mnie prezes Jaroszewski nie mógłby zademonstrować. Było ze strony klubu bardzo duże zrozumienie. Dostałem czas do namysłu. To mnie brakowało stuprocentowego przekonania co do sytuacji kadrowej. Nie byłem pewny, że będę w stanie z tym zespołem szybko osiągnąć oczekiwane wyniki, a przede wszystkim pokazać piłkę, którą chciałbym prezentować.
Zagłębie jest na dole tabeli, walczy o utrzymanie, jest jednym z najbiedniejszych klubów w lidze. To było za duże ryzyko?
Nigdy do końca nie wiadomo, co jest ryzykowne. Prawda jest po prostu taka, że bardzo mi zależy, by moje drużyny grały piłkę techniczną, potrafiły budować ataki, prowadzić grę. Nie jestem pewien, czy z kadrą Zagłębia byłoby to możliwe. Klub z Sosnowca potrzebuje przede wszystkim, by poukładać jak najszybciej obronę i zdobywać punkty. Widać, że działacze byli bardzo dobrze przygotowani, bo szybko znaleźli nowego trenera, który podjął dobre decyzje i już w debiucie odniósł ważne zwycięstwo.
To nie Lopetegui jest winny – uważa Jerzy Dudek.
Real nie wygrał żadnego z pięciu ostatnich meczów, ponosząc przy okazji aż cztery porażki, choć rywale zdecydowanie nie byli najsilniejsi. W Madrycie za takie kryzysy ktoś musi zapłacić. Nie zrobią tego piłkarze, którzy w Realu grają od lat. Nie zrobi tego prezes, który nie poda się do dymisji. Najłatwiej jest zwalić winę na trenera, tym bardziej że pracuje krótko i wszyscy pamiętają okoliczności, w jakich przychodził do Madrytu. Ja winy na Julena Lopeteguiego bym nie zwalał. Popełnił trochę błędów, jak każdy w tej sytuacji, ale korzysta z zespołu, który dał mu Perez. Wiem, że Hiszpan świetnie dogaduje się z zawodnikami, ale po prostu ma pecha. Po pierwsze jego piłkarzom brakuje skuteczności, bo czasem gra Realu wcale nie jest tak zła, a po drugie – po prostu przejął najgorszą kadrę od lat.
Nadchodzi tydzień prawdy dla Lopeteguiego. Jeśli wygra z Barceloną, może zdoła uratować posadę, ale w innym przypadku najprawdopodobniej zostanie zwolniony, bo na Perezie wymusi to opinia publiczna. Niedzielne El Clasico będzie dla niego pierwsze, ale może być i ostatnie. To trochę dziwny klasyk. Nie wystąpią w nim ani Cristiano Ronaldo, ani Leo Messi. Nie będzie na kim skupić uwagi i nie będzie można liczyć na to, że – kolokwialnie mówiąc – wywali kibiców z kapci. Może w tych okolicznościach wykreuje się nowy bohater? Ja ostatni klasyk bez Messiego i Ronaldo pamiętam doskonale. W grudniu 2007 roku wygraliśmy na Camp Nou 1:0 po bramce Julio Baptisty. I kibicom Realu życzę podobnego wyniku.
Obok English Breakfast Przemysława Rudzkiego.
Gdyby los dał mi kiedykolwiek szansę, by zostać zawodowym piłkarzem, chciałbym pracować z Jürgenem Kloppem. Posunę się nawet do tak daleko idącego wniosku, być może absurdalnego, że wolałbym z Kloppem przegrać, niż z wieloma innymi trenerami wygrać, co być może jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego – poza brakiem umiejętności, rzecz jasna – zawodowym piłkarzem nie zostałem.
Profesjonalny futbol to pokój, w którym stoją gabloty, a te trzeba zapełnić trofeami. To ściana, na której należy powiesić medale i dyplomy uznania. To barek, w którym trzeba chłodzić szampany do wypicia na okazje zdobycia pucharów i pater, nie dla samego chłodzenia. Mam tego pełną świadomość, natomiast powtórzę tę herezję raz jeszcze – gdyby los pozwolił mi spełnić dziecięce marzenie i grać w wielką piłkę, puste gabloty, gołe ściany i wiecznie zamkniętą butelkę szampana mogłaby mi zrekompensować praca z Kloppem.
Trudno nie mieć słabości do ludzi inteligentnych i zarazem obdarzonych poczuciem humoru, nawet jeśli ten humor wyssany został z taśm magnetofonowych z nagraniami niemieckich kabaretów z lat 80. Życie Kloppa jest gotowym scenariuszem na poruszającą opowieść, przy której moglibyśmy płakać na zmianę ze śmiechu i ze wzruszenia. To historia o spełnieniu wielkich marzeń, których nie zrealizował ojciec Norbert. Ale też o piłce, na którą był skazany. Z futbolówką mały Jürgen zasypiał ze zmęczenia pod stołem. On i ona tworzyli nierozerwalny związek.
Na ostatniej stronie numeru Piłką pod W(o)łos, czyli kilka anegdotek od Piotra Wołosika.
„Gdzie ty k… grałeś?! Poj…ło ci się?!” – tymi ciepłymi słowami Sławomir Peszko miał podsumować na treningu piłkarskie dokonania Macieja Kalkowskiego, asystenta pierwszego trenera Lechii. Po słownej wymianie uprzejmości panowie podali sobie ręce i puścili w niepamięć zajście, lecz nie uczynił tego Piotr Stokowiec. Szef gdańskiej jedenastki odsunął byłego reprezentanta Polski od pierwszej drużyny. Niektórzy chyba słusznie wieszczą, iż to początek końca przygody Sławomira z Lechią. A przecież skrzydłowy dopiero wrócił po ponaddwumiesięcznej dyskwalifikacji za idiotyczne kopnięcie, zwalające przeciwnika z nóg. Stokowiec sprawę kolejnego wybryku podopiecznego przekazał szefom klubu. Ci mają podjąć decyzję o przyszłości Sławka w pięknym mieście nad Bałtykiem. Kto wie, czy nie zanucą mu hitu wyśpiewanego przez Alicję Majewską:
– Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców, którzy odpłynęli…
SUPER EXPRESS
Żona Adama Małysza na osiemnastkę chrześniaka podarowała mu niezbędnik z flaszkami i prezerwatywami. To najciekawsza sportowa rzecz na łamach “SE”. Z piłki tylko relacje ligowe z Polski i zagranicy.
GAZETA WYBORCZA
Echa występu Roberta Lewandowskiego z Wolfsburgiem.
Od “Kickera” Robert Lewandowski dostał notę 1, czyli klasa światowa. W Wolfsburgu zdobył dwie bramki, a potem zaliczył bardzo ważną asystę. Dzięki Lewandowskiemu Bayern Monachium może głęboko odetchnąć po wygranej 3:1.
Arcyważne były nie tylko dwa gole Polaka, lecz także asysta, bo gospodarze, którzy grali w przewadze po czerwonej kartce dla Arjena Robbena, zdobyli kontaktowego gola. Lewandowski nie strzelił bramki w Bundeslidze od 22 września, co było jedną z przyczyn tego, że Bawarczycy nie wygrali żadnego z czterech ostatnich spotkań.
Kryzys Bayernu w tym okresie nie jest nowością. Przed rokiem kosztował posadę Carlo Ancelottiego. Ale dla zatrudnionego latem Niko Kovaca marna to pociecha. Chorwata posądzano o to, że źle przygotował Bayern do sezonu, że ze zbyt niskimi obciążeniami prowadzi treningi – w sumie że doszczętnie rozmontował drużynę, która jeszcze niedawno zaliczana była do europejskich potęg.
Pół roku temu w półfinale Ligi Mistrzów Bawarczycy bili się z Realem Madryt do ostatniej sekundy. Nie wiadomo, jak skończyłaby się ta batalia, gdyby nie katastrofalny błąd w rewanżu na Santiago Bernabéu ich rezerwowego bramkarza Svena Ulreicha.
Real Madryt w ruinie, Barcelona bez Messiego. Kto będzie górą w tym dziwnym El Clasico?
Pęknięta kość w prawej ręce Leo Messiego wyklucza Argentyńczyka z niedzielnego klasyku z Realem Madryt, w którym Królewscy dostaną ostatnią szansę, by się odbić od dna.
Trudno było o większą frajdę kibiców z Camp Nou. W sobotę wczesnym popołudniem Real przegrał u siebie z Levante 1:2, a zaraz potem Atletico straciło punkty z Villarreal (1:1). Wieczorem w hicie kolejki Barcelona potrzebowała niespełna dwóch minut, by przełamać opór lidera z Sewilli. Messi błyskotliwie zagrał do Philippe Coutinho, a Brazylijczyk zdobył gola na 1:0. 10 minut później kiedy Argentyńczyk sam trafił do siatki, wydawało się, że Katalończyków czeka radosny, wielki wieczór.
Wszystko zawaliło się w ciągu chwili. W 17. min Messi zaatakował Franco Vazqueza i nieszczęśliwie upadł całym ciężarem na prawą rękę. Trzy minuty próbował podnieść się z murawy, a kiedy to się udało, położył się na niej znowu, bo omal nie zemdlał. Potrzebna była zmiana, po raz pierwszy, odkąd gra w Barcelonie, Argentyńczyk musiał zejść z boiska tak wcześnie. W szpitalu okazało się, że ma pękniętą kość promieniową przedramienia i będzie musiał pauzować trzy tygodnie.
Rafał Stec o 45-leciu meczu na Wembley.
45 lat minęło od jednego z najważniejszych wydarzeń w historii Polski XX wieku, które nieodwracalnie zatruło nasze umysły.
Przybyli, zobaczyli, zwyciężyli. 17 października 1973 r. odnieśli piłkarze wygrywający remis z Anglią, a wzniosłości ich wyczynowi przydała niehonorowa postawa rywali, którzy wymyślali Polakom od zwierząt, bramkarza Jana Tomaszewskiego obwoływali pajacem i w ogóle zachowywali się haniebnie. Tak z grubsza głosi legenda, więc nie wypada pochylać się nad szczegółami, które zbyt często legendom szkodzą, nadmiernie komplikując przyjemnie uproszczony obrazek. Nie dość zatem, że nasi herosi dokopali się wówczas do sensacyjnego awansu na mundial, to jeszcze wzięli srogi odwet na wrogu, który nie potrafi toczyć honorowej walki. Na wrogu moralnie niższym. Czy można zatriumfować bardziej?
Przeżycie piekła Wembley totalnie Polaków odurzyło, naćpani świrowali przez prawie dekadę. Na mundialach tańcowali albo na podium, albo w pobliżu; na pierwszym z nich wirowali, z zasadniczo oszałamiającym skutkiem, z całym kwartetem globalnych potęg, czyli Włochami, Niemcami, Brazylią i Argentyną; nawet jedyne porażki na obu turniejach medalowych sprawiały perwersyjną rozkosz, wpisując się w martyrologiczną tradycję narodu ciemiężonego – mityczny mecz na wodzie we Frankfurcie w 1974 r. przegraliśmy głównie lub wyłącznie dlatego, że odbył się na wodzie, natomiast z Italią w 1982 r. przegraliśmy głównie lub wyłącznie dlatego, że ukradziono nam zdyskwalifikowanego za żółte kartki Bońka, o uczciwej rywalizacji nie było mowy.
Relacja z meczu Legia – Wisła Kraków.