NBA to liga, w której wydaje się największe pieniądze. Najlepiej opłacany zawodnik, Stephen Curry z Golden State Warriors, zarabia rocznie prawie 35 milionów dolarów. Marcin Gortat z 12,7 mln dolców za sezon zajmuje na liście płac ligi “ledwie” 92 miejsce. Skoro wydaje się najwięcej – trzeba wydawać też najmądrzej. Nie dziwi zatem fakt, że skauting w NBA uważany jest za najlepszy na świecie.
Historia Rafała Jucia, skauta Denver Nuggets, to momentami materiał na hollywoodzką produkcję. Młody chłopak stworzył sobie listę najważniejszych osób w NBA, do których chciałby dotrzeć i jeździł na każdy możliwy turniej w Europie, by zbierać kontakty przybliżające go do celu. Jako 20-latek miał już na koncie pracę akredytowanego dziennikarza na największych turniejach, pracę z ligą koszykarską i koszykarskim związkiem, próby w trenerce, sędziowaniu i rolę szefa europejskiej agencji menedżerskiej współpracującą z całą NBA. Na jednym z turniejów na Litwie Rafał dostał się na zamkniętą imprezę dla VIP-ów i przypadkiem podsiadł guru skautów, Richa Sheubrooksa. Chwilę potem zaimponował mu swoją wiedzą i… tak w wieku 21 lat trafił do NBA.
Jak funkcjonuje skauting, który ma nieograniczony budżet? Dlaczego w NBA prześwietla się nawet to, czy obserwowany gracz nie spędza zbyt dużo czasu na stronach porno i czy to może go przekreślić? Czemu każda rozmowa w gabinecie Denver jest nagrywana? Jak było na imprezie z Mesutem Oezilem i czemu jego prywatny ochroniarz omal nie powalił gwiazdy NBA? Zapraszamy za kulisy jednego z najlepiej działających działów skautingu na świecie, o którym Rafał Juć opowiedział z detalami. Ważne – to wywiad nie tylko dla fanów koszykówki.
***
– Kiedy napisałem na kartce, że do 30 roku życia chcę być skautem NBA, moi rodzice uważali to za coś w stylu „do 30 roku życia chcę polecieć w kosmos”. Oczywiście dalej bardzo mnie wspierali – także finansowo – ale nie wierzyli w moje marzenie na sto procent.
W wieku 21 lat zostałem najmłodszym w historii skautem NBA.
Swoje marzenie spełniłem dość łatwo – ja nigdy nie uważałem tego, co robię, za ciężką pracę, raczej za pasję i hobby. Niby w takim wieku sodówka może odbić, ale ja byłem świadom, że w NBA jest taka presja, że codziennie na skrzynkę mojego szefa przychodzi kilkanaście CV, a niektórzy są w stanie nawet wykonywać moją pracę za darmo dla samego prestiżu. Dawałem z siebie wszystko, bo czułem się niesamowicie zobowiązany mojemu szefowi, który dając mi szansę słabo mnie znał i raczej zaufał poleceniom innych osób. Wiedziałem, że jeśli wykonam swoją pracę słabo, to postawię ich w złym świetle. NBA to platforma, która otwiera wiele drzwi, więc postawiłem na jak największy rozwój indywidualny. Zacząłem od nauki języka, bo angielski nigdy nie był moją najsilniejszą stroną. Pamiętam, ze w liceum nauczycielka nie chciała dopuścić mnie do matury rozszerzonej z tego języka, a teraz od pięciu lat pracuję wyłącznie po angielsku. Czy miałem szczęście? Uważam, że szczęście jest wtedy, kiedy dostajesz szansę i jesteś na nią w stu procentach przygotowany. Robiłem wszystko, by samemu wykreować sobie możliwość wykazania się.
Jako dzieciak totalnie zanurzyłeś się w koszykówce. Co ma w głowie gość, który wracając ze szkoły odpala streamy z drugiej ligi szwedzkiej w kosza?
Moją pierwszą dyscypliną była piłka nożna ze względu na tatę, który sam w nią grał. W kosza wsiąknąłem w wieku 12 lat, gdy założyliśmy Canal+, na którym oprócz piłki było NBA i WNBA. Zacząłem je pożerać. Na boisku spotykałem się ze starszymi kolegami, którzy tłumaczyli mi niuanse związane z koszem. Od zawsze chciałem wiedzieć o tej dyscyplinie jak najwięcej – wtedy jeszcze myślałem sobie, że wiedza pomoże mi w zrobieniu kariery koszykarza. Z czasem zacząłem chłonąć wszystko, nie dało się mnie oderwać od telewizora. Gdy miałem 16-17 lat i już wiadomo było, że nie zostanę koszykarzem, postanowiłem sobie, że chcę pracować przy koszu i być skautem. Gdy dowiedziałem się, na czym polega ta praca, przez trzy dni nie spałem – siedziałem przy komputerze i czytałem jak najwięcej, mama tylko donosiła mi posiłki. Postawiłem sobie za cel znalezienie takiego koszykarza, o którym nikt nie wie. Oglądałem najdziwniejsze ligi – drugą ligę szwedzką, drugą ligę serbską, węgierską. Poziom taki, że dziś nie wiem czy bym chciał to oglądać nawet gdyby ktoś mi za to zapłacił. Po czasie wiem już jednak, że to było bez sensu – przy dzisiejszej technologii nie ma czegoś takiego jak zawodnik, o którym nie wie świat. Dla mnie te poszukiwania były jednak motorem, który mnie napędzał.
Zarywałeś nocki dla NBA? Miałeś układ z rodzicami, by pisali ci usprawiedliwienia na pierwsze godziny w szkole?
Nie, oglądałem głównie powtórki po powrocie ze szkoły, zwłaszcza, że wtedy nie miałem jeszcze ani telefonu, ani komputera – moi rodzice byli dość restrykcyjni w tej kwestii – więc to była moja główna rozrywka. Rano przed szkołą kupowałem „Przegląd Sportowy” i sprawdzałem w nim wyniki z wczoraj. Teraz możesz śledzić wszystko na bieżąco, a wtedy to było dla mnie wariactwo. Gdy jestem w domu na święta, zawsze sprawdzam swoje zeszyty, w których prowadziłem skrupulatnie notatki. Wszystkie wyniki, wycinki z gazet – pasja mnie tak pochłonęła, że nie potrafiłem się zatrzymać. Odbijało się to na mojej edukacji, bo już w liceum zacząłem opuszczać zajęcia jeżdżąc na międzynarodowe turnieje, później musiałem przerwać też studia. Już wtedy pracowałem przy koszykówce jako dziennikarz, ale nie była to zbyt dochodowa praca i musiałem imać się różnych zajęć, by finansować sobie kolejne wyjazdy. Pracowałem z polskim związkiem i z polską ligą koszykówki, próbowałem w sędziowaniu i trenerce, imałem się prostych prac jak roznoszenie ulotek. Jednocześnie uważałem, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Nie czekałem, aż się ktoś do mnie zgłosi, bo nigdy nikt się do nikogo nie zgłasza. Zacząłem dużo podróżować po Europie. Chciałem być na wszystkich turniejach, na jakich tylko mogłem. Zrobiłem sobie listę osób, które chciałbym poznać i sukcesywnie krok po kroku zacząłem do nich docierać. Wiedziałem, że jeden człowiek pomoże mi dotrzeć do kolejnego, a na szczycie stawki zapisałem Richa Sheubrooksa – ojca skautingu NBA i pierwszego międzynarodowego skauta. Gdy dowiedziałem się, że przyjeżdża na turniej na Litwę, poruszyłem całe niebo i ziemię, by go poznać. A gdy już to się stało – całkowicie zmieniło się moje życie.
Sytuacja, w której go poznałeś, wygląda jak wycięta ze scenariusza hollywoodzkiej produkcji.
Pojechałem na tę Litwę autokarem w środku nocy, by zaoszczędzić na noclegu. Przez cały dzień od 8 do 20 oglądaliśmy mecze. Otworzyłem wszystkie kontakty, by znaleźć się na pomeczowej kolacji z całą śmietanką. Wejścia nie miałem najlepszego – wparowaliśmy tam spóźnieni, prawie nikt nas nie znał, do tego zaliczyłem spore faux pas, bo podsiadłem Sheubrooksa, guru skautów, gdy ten poszedł do toalety. Po powrocie spytał tylko:
– Kim jest ten dzieciak?
Ktoś się za mną wstawił i powiedział, że to Rafał z Polski i nie warto go skreślać. Rich, bardzo barwna postać, zwrócił się do mnie:
– OK, dam ci szansę. Będziesz miał minutę, by wymienić mi dziesięć nazwisk z Europy, które moim zdaniem zagrają w meczu Nike Hoop Summit.
Wyjaśniając – to prestiżowy mecz Stany kontra reszta świata, do którego Rich wybierał zawodników z Europy. Musiałem więc wymienić tych, których on wybrał.
– Czas start, minuta – powiedział, a mnie wryło w ziemię.
– Ale…
– Zostało ci 45 sekund. Wymieniaj.
Zacząłem rzucać. Jeden, drugi, trzeci, czwarty… Po wszystkim usiadł i dał mi wizytówkę:
– Przyjdź jutro do mojego hotelu, ja się tobą zajmę.
Wymieniłem dokładnie taką dziesiątkę, jaką miał w głowie i od tamtej pory faktycznie się mną zajął. Stał się moim koszykarskim ojcem. Opłacił mi pierwszy wyjazd do Stanów, dał mi staż w Utah Jazz, to on polecał mnie też do mojej pierwszej pracy.
Szczerze – byłeś przekonany o tej dziesiątce czy strzelałeś?
Mocno się interesowałem koszykówką i robiłem wszystko, by nie doznać szoku, gdy niespodziewanie dostanę szansę wykazania się. Pracowałem już wtedy dla agencji menedżerskiej Eurohopes, do której kluby NBA wysyłali zapytania o wielu europejskich graczy, więc doskonale znałem rynek. Zawsze uważałem, że trzeba dopomóc szczęściu. Gdy szedłem na spotkanie z kimś, przygotowywałem się, by wiedzieć, z kim mam do czynienia. Sprawdzałem, jakie są jego pasje, kim są członkowie jego rodziny – tak, by wiedzieć, w jakiej strefie komfortu mogę z tym człowiekiem porozmawiać, by go nie spłoszyć. Zawsze łatwo nawiązywałem kontakty. Środowisko skautów jest dość zamknięte, ale dziś mam komfort, że mogę pójść z moimi kolegami po fachu na piwo i powspominać, jak to było w czasach, gdy byłem narwanym małolatem, który latał po turniejach i chciał wyszarpać od nich jakąś informację. Oni wspominają mnie bardzo pozytywnie – i też widząc mój upór bardzo chcieli mi wtedy pomóc. Pamiętam, że na naszej szkolnej hali trenowała drużyna Polonii Warszawa, którą prowadził Wojciech Kamiński. Potrafiłem pójść na trening na przerwie lunchowej i wypytywać go, dlaczego dany zawodnik tak gra, a dlaczego ten tak trenuje. Nie wiem, czy ja miałbym tyle cierpliwości do małolata, który co chwilę przychodzi i pyta. Wszystko mi jednak chętnie tłumaczył. Kilka lat później jesteśmy w jednym pokoju w sztabie reprezentacji Polski na mistrzostwach Europy. Śmiesznie, jak wszystko się dzieje. Dziś wychodzę z założenia, że trzeba pomagać innym, bo nie wiesz, gdzie będziesz za kilka lat.
Kontakty zdobywałeś też uderzając do ludzi z topu na Twitterze. Co młody chłopak z Polski mógł im zaoferować, że w ogóle chciało im się odpisywać?
Nigdy nie miałem chęci wyciskania ludzi jak cytrynę w celu zbierania jak największej liczby informacji – zawsze wiedziałem, że to wymiana czysto handlowa. Wysyłałem im więc jakiś raport albo analizę. Niektórzy szybko stwierdzili, że jestem wiarygodny i wykonuję robotę rzetelnie, więc z czasem zaczęli mi coraz bardziej ufać, zwłaszcza gdy zobaczyli, że informacje nie wyciekają. Zlecali mi różne zadania. „Rafał, opłacimy ci bilet i dietę, może chciałbyś pojechać na Litwę zobaczyć jednego zawodnika”. Zawsze starałem się zatem, by obie strony miały korzyści.
Szybko zacząłem pracować dla hiszpańskiej agencji Eurohopes, która wysyłała graczy z europy środkowowschodniej, dlatego pracowałem pośrednio z klubami jak Barcelona czy Real. Do dziś to procentuje – nie tak łatwo jest poznać menedżerów i trenerów takich klubów, a ja już miałem te kontakty wyrobione przed NBA. Sam się zgłosiłem do Eurohopes, gdy szukali osób, którzy będą chcieli współpracować z nimi za darmo. I tak jeździłem na wszystkie turnieje – stwierdziłem, że przy okazji mogę zebrać doświadczenie. To był pierwszy raz w życiu, gdy zaaplikowałem o jakąś pracę – później wszystkie przychodziły do mnie same, zresztą nie mam nawet spisanego CV. Po pół roku zostałem dyrektorem skautingu w tej agencji i główną osobą, która nią zarządzała. Kluby NBA wykupowały sobie u nas newsletter i monitorowały graczy, a ja miałem dzięki temu realny kontakt z NBA. Dwadzieścia klubów mogło dzwonić do mnie codziennie na Skype i rozmawiać. Wiadomo już było, kim jest Rafał Juć, znali mnie. To był dla mnie napęd, by jeszcze ciężej pracować.
Moją pierwszą stycznością z NBA był roczny staż dla Utah Jazz. Nie płacili mi pieniędzy, ale wysyłali na różne turnieje i mecze opłacając koszta. Gdy zobaczyłem, że dostaję od nich feedback, studiowałem notatki słowo w słowo. Zacząłem pytać o dosłownie wszystko. Miałem możliwość polecieć z generalnym menedżerem Utah do Włoch, żeby zobaczyć wówczas w ogóle nieznanego koszykarza – Giannisa Antetokounmpo, dziś gwiazdę Milwukee Bucks, wybranego do piątki najlepszych w NBA. Grał wtedy w drugiej lidze greckiej. Siedziałem z iPadem na kolanach i spisywałem notatki, by szybko wysłać je do szefa. Zbierałem doświadczenia, aż gdy byłem na turnieju U-20 w Estonii zadzwonił nieznajomy numer ze Stanów. Odebrałem, a tam sam Arturas Karnisovas, były świetny gracz, który dopiero co został szefem skautingu w Denver Nuggets. Powiedział, że chce mnie zaprosić, bym ubiegał się o pracę u niego. Był tylko mały problem – do jutra do godziny 8:00 trzeba było dostarczyć portfolio, którego oczywiście nie miałem.
Jakim cudem tak szybko? W NBA działa się tak spontanicznie?
Po nieudanym sezonie doszło do wielu zmian i nowemu sztabowi zależało, by jak najszybciej ruszyć z kopyta, bo trwały już turnieje. Chcieli przeformatować skauting – Denver to nie jest wielkie miasto, zawodnicy uciekali raczej do miast pokroju Los Angeles, więc w klubie stwierdzono, że należy otworzyć się na Europę. Siedząc na turnieju biłem się z sobą: wyjść z hali czy poczekać do końca rozgrywek? Byłem jednak lojalny wobec ówczesnego pracodawcy i wyszedłem dopiero o 20. Do 8 rano przez kilka godzin kompletowałem referencje, spisałem moją filozofię skautingową, listę talentów, opisałem jakich zawodników poszukuję. Wysyłając to nie miałem jednak przekonania, że dostanę tę pracę, skoro ubiegali się o nią m. in. były koszykarz NBA czy ludzie, którzy wcześniej pracowali w branży. Po kilku dniach dostałem telefon, że to jest to i od razu poleciałem na trzy tygodnie do Stanów.
Takim sposobem zostałeś najmłodszym skautem w historii NBA. Twój wiek ma w ogóle jakieś znaczenie? Jak mówiłeś w podcaście Olka Wandzla, drugi najmłodszy skaut miał wówczas… 39 lat.
Na początku wiek utrudniał. Nie wyglądało poważnie, gdy 21-latek przychodzi do poważnych klubów jak Real czy Barcelona i chce rozmawiać z nimi z pozycji partnera biznesowego. Zdarzały się sytuacje, że wchodziłem na halę, a ludzie brali mnie za osobę, która sprząta. Nie traktowano mnie poważnie. Już w pierwszym roku profesjonalnym podejściem wyrobiłem sobie jednak siatkę kontaktów. Było mi o tyle łatwiej, że na początku dużo jeździł ze mną mój szef, który nadawał mi moc sprawczą. Po pierwszym roku nasza drużyna wybrała dwóch Europejczyków, którzy odnieśli sukces, więc pisano o nas wiele i dziś kluby wręcz same dzwonią: “przyjedź, jest u nas atrakcyjny zawodnik, którym możecie się zainteresować”. Pytają też, czy nie znam jakichś zawodników, którzy mogliby do nich dołączyć. Wykonuję tę pracę tak długo, że chyba nie ma klubu w Europie, w którym nie miałbym kontaktu. Wiele drzwi otworzyło mi bycie asystentem trenera reprezentacji, bo środowisko koszykarskie jest dość wąskie, a na turniejach zawsze poznawałem wielu trenerów i zawodników. Praca dla klubu NBA to wielki honor i jesteśmy znakomicie traktowani przez europejskie kluby. Dla nich to zaszczyt, gdy przyjeżdża skaut NBA. Te informacje często wypływają w social mediach, co nie do końca jest nam na rękę, ale to współpraca długofalowa, więc przymykamy oko. Są w Europie kluby, które uważają, że mogą z nami konkurować, skoro też mają ogromne budżety. Taka jest na przykład Barcelona, która nie otwiera treningów dla skautów NBA. Na meczu Realu jestem 10-12 razy w roku – ciągle mnie widzą, rozmawiamy, pielęgnuję ten kontakt. To moja praca. Nieskromnie mówiąc uważam, że nie ma klubu, który miałby więcej kontaktów w Europie.
Z boku twoja praca wygląda jak sen – lecisz sobie na mecz, oglądasz, śpisz w hotelach, jesz w restauracjach, masz wiele wolnego czasu poza meczami. W rzeczywistości tak łatwo jednak nie jest.
Moi znajomi mówią: ale ty masz super, że jeździsz po Europie oglądasz koszykówkę i jeszcze dostajesz za to pieniądze. To jednak praca, w której trzeba sporo poświęcić i zrezygnować z życia prywatnego. Podróżuję około 200 dni w roku, początkowo dobijało to do 250. Mówię tylko o pracy skauta, a przecież mam jeszcze reprezentację i komentowanie meczów. Do tego nie jeżdżę na mecze z poziomu ligi NBA – często się ogląda mecze juniorów czy rozgrywki typu druga liga hiszpańska, które nie są porywające. Trzeba to lubić. Ważna jest też samodyscyplina – ja nie chodzę do biura, sam jestem panem własnego czasu. Moim jedynym zadaniem jest być przygotowany na draft w NBA. Pracujesz cały rok po to, by wykorzystać wiedzę jednego dnia i być w stanie podjąć bardzo ważne decyzje.
Można łatwo zamknąć się we własnej strefie komfortu, a to największy błąd skauta. Koszykówka cały czas ewoluuje. Wybieram zawodnika do NBA, ale nastolatka, który przez 2-3 lata nie będzie jeszcze grał na poziomie NBA. Musisz nie tylko przewidzieć jego rozwój, ale też to, jak za kilka lat będzie wyglądało NBA. Trzeba śledzić trendy, żyć tym, oglądać mecze. Oglądam je, kiedy mogę, staram się to robić 3-4 razy dziennie. Dzisiaj jechałem pociągiem do Krakowa i obejrzałem w drodze dwa. Mam tu wykład, a po wykładzie wracając obejrzę kolejne dwa. Jutro lecę do Monachium, gdzie będę oglądał cztery mecze dziennie i miał dużo spotkań. Oprócz najbliższego draftu staram się śledzić koszykarzy w długofalowej perspektywie. Każdy wyjazd to też budowanie siatki kontaktów. Mam zasadę, że w każdym miejscu staram się zjeść z kimś obiad, bo to wznosi od razu relację na wyższy poziom. Istotne jest, by mieć dobre informacje od ludzi z klubu czy agentów, np. na temat zapisów kontraktowych danego zawodnika. Staram się być oczami i uszami Denver Nuggets w Europie.
Kluczowy jest research, bo według przepisów nie możecie rozmawiać z zawodnikami przed podpisaniem kontraktu.
W skautingu uważamy, że ocena umiejętności koszykarskich to najprostsza działka. Skauting dzielimy na ocenę umiejętności, ocenę motoryczno-atletyczną i sferę mentalną, psychologiczną. Najtrudniejsza jest oczywiście ta trzecia. Mamy swojego psychologa i próbujemy robić testy osobowości, ale ciężko znaleźć dobrego fachowca, który jednocześnie tak dobrze znałby się na koszykówce, więc moim zdaniem jest stworzenie odpowiedniego portretu psychologicznego zawodnika. W Europie jest o tyle trudniej, że zawodnicy są rozsiani po krajach. Zawodnik z Bośni pochodzący z biednej rodziny, w której nie miał możliwości nauczenia się angielskiego będzie inaczej traktowany niż koszykarz z Hiszpanii, z bogatego klubu jak Real Madryt.
Z iloma osobami musisz porozmawiać przed zarekomendowaniem zawodnika?
Z około dziesięcioma. Chcę poznać zawodnika od każdej strony – a on jest inny w relacji z rodziną, kolegami czy z trenerem. Są gracze, którzy w danym środowisku są rakiem, bo mało grają i przenoszą niezadowolenie na innych. W innym środowisku będą jednak pozytywnymi duchami – będą grać i zarażać entuzjazmem innych. Śledzimy całą karierę zawodnika, a nie tylko jeden sezon. Czasami zawodnik jest źle wykorzystywany i musimy to wiedzieć. Obserwujemy czasem nastolatków, którzy są pierwszy raz w dorosłej drużynie i im nie idzie, jednak widzimy w nich duży potencjał. Analizujemy – może nie radzą sobie z noszeniem bidonów i byciem ośmieszanym przez falę w szatni? Może trener zrobił sobie z nich kozłów ofiarnych i po każdym złym zagraniu wysyła na ławkę? Generalnie wiemy o zawodniku przed decyzją bardzo dużo. Gdy przyleciał do nas koszykarz, którego wybrałem z mojego polecenia do drużyny – Juan Hernangomez – zacząłem się mu przedstawiać.
– Cześć, Rafał Juć.
– Ty się nie musisz przedstawiać, bo mimo że nigdy nie rozmawialiśmy, widziałem cię na każdym meczu i wiedziałem, że rozmawiałeś z całą moją rodziną i przyjaciółmi.
Nie możemy rozmawiać z zawodnikami, ale oni są świadomi, że się nimi interesujemy. Trudno jednak stworzyć portret psychologiczny bez rozmowy. Największym znakiem zapytania jest to, jak zawodnik poradzi sobie z ogromnymi pieniędzmi, które nagle pojawiają się w jego życiu. Przeskok z Europy do NBA jest ogromny. Wielu zawodników uważa, że już osiągnęli cel i motywacja siada, a przecież trafienie do NBA powinno być początkiem nowej drogi. Ciężko jest to przewidzieć, bo ja mogę powiedzieć, że w NBA na świetnym kontrakcie dalej będę pracował jak pracuję, ale trzeba to udowodnić czynami. Czeka na nich wiele zagrożeń jak kobiety, „doradcy” chcący ich wykorzystać, wypalenie. Gdy lubię jakiegoś zawodnika i chcę go w mojej drużynie, 10 do 15 razy minimum odwiedzę go na żywo. Zanim poleciłem Jusufa Nurkicia, poznałem się z trenerami, kolegami z drużyny, rodziną, przyjaciółmi. Zadawałem masę pytań i tworzyłem portret, który oddałem do psychologów, a oni przedstawili nam wyniki. Wydajemy tak duże pieniądze na zawodników – często jest to kilkanaście milionów dolarów od ręki – że chcemy jak najbardziej zminimalizować ryzyko.
Przypomniałem sobie wywiad z Marcinem Gortatem na Weszło, w którym opowiadał, że zawodnicy NBA mają organizowane warsztaty, na których uczą się, jak nie dać się wykorzystać przez kobiety czy „inwestorów”.
W odróżnieniu do wszystkich innych lig koszykarskich, w NBA wszystkie pensje są całkowicie jawne. Każdy może sobie wygooglować kontrakt Marcina Gortata.
Wiadomo, do kogo się ustawiać.
Kobiety traktują to jako szansę na zmianę swojego życia, dlatego mocno prześwietlamy zawodników. Gdy miał wcześniej problem z pieniędzmi, prawem czy kobietami, raczej u nas nie zagra, nawet gdy to ogromny talent. Chcemy, by trafiali do nas twardzi goście, którzy będą mogli stworzyć razem monolit. Może talentu będzie mniej, ale dzięki spójnym cechom charakterologicznym wejdziemy na wyższy poziom. Zatrudniamy agencję, która szpera w profilach społecznościowych wszystkich zawodników i mogą powiedzieć nam o największych detalach: o której zawodnik godzinie chodzi spać, czy śledzi modelki, czy pisze wiadomości z dziewczynami, czy nie ma zdjęć, które mogą nas o czymś zaalarmować.
Łukasz Stupka, szef skautingu Wisły Kraków opowiadał mi, że o negatywnym raporcie o młodym zawodniku dla angielskiego klubu zaważyło to, że lajkował na social media zdjęcia palonych kotów.
Mieliśmy w zeszłym roku obserwację zawodnika, który miał bardzo dużo zdjęć z narkotykami. Nie tylko on, ale i ludzie z jego otoczenia. Zrezygnowaliśmy z niego. Inny zawodnik śledził na swoim profilu wszystkie najbardziej znane aktorki porno – zbadaliśmy, że poświęca na to bardzo dużo czasu, zresztą podobne otoczenie śledziło też jego profil. Odrzuciło nas to. Jesteśmy otwarci i nie skreślamy z góry, często dajemy szansę, ale czasami są to zbyt mocne sygnały, że coś może być nie tak. Zwłaszcza, że czasem wszystko może być w porządku, ale przeskok, który jest ogromny, i tak może okazać się problemem. W NBA gra się 82 mecze rocznie, w Europie jest to około 30 spotkań. Gdy bierzemy zawodnika z Serbii, zdarza nam się przy okazji zatrudnić trenera z Serbii, by się nim zajął, pokazał miasto, pogadał w rodzimym języku. Zajmujemy się kontem bankowym piłkarza, mieszkaniem, zapisujemy go na lekcje języka i edukujemy, by unikał zagrożeń.
Rafał Gikiewicz opowiadał mi z kolei niedawno, że bardzo zaplusował u skauta Freiburga tym, w jaki sposób podawał bidon. Ty też zwracasz uwagę na takie detale?
W ogóle uważam, że w skautingu bardzo ważne jest good feeling – twoje wewnętrzne. poczucie, że to będzie dobry ruch. Masz je na przykład gdy zauważysz jakąś drobnostkę, która zostanie w głowie. Miałem tak z Juanem Hernangomezem, który zawsze wchodząc na halę był rozpromieniony, wszędzie było go pełno. To nie była jego praca, a styl życia – rzucał, bawił się, miał swojego trenera. W koszykówce trenuje się przed meczem 5:0 – by nie odnieść kontuzji, jest to robione raczej na chodzonego, chodzi tylko o przećwiczenie wariantów taktycznych. Torrey Craig po każdym rzucie zawsze zbierał piłkę. Obierał sobie to za punkt honoru, by nigdzie nie poleciała. Nawet mimo że nie było żadnych przeciwników, po rzucie książkowo ją zastawiał. Zaimponowało nam to. Są pewne rzeczy, które też odrzucają. Zobaczysz tik nerwowy, sposób jak zawodnik reaguje do sędziego… Nie jesteśmy psychologami, więc staram się niezbyt głęboko czytać mowę ciała, ale wiele rzeczy może coś powiedzieć. Zwracam uwagę głównie na to, jak zawodnik podchodzi do rywalizacji. Koszykówka to sport oparty na grze jeden na jeden, w którym musisz w pojedynku ze swoim przeciwnikiem wykreować przewagę psychologiczną. Gdy wejdziesz komuś na głowę, możesz go zniechęcić do gry. Obserwuję, co robi zawodnik, gdy drugi go ogra. Odpowie czy odsunie się i poszuka innego sektora? Można wyłapać małe rzeczy, których nie widać w statystykach.
Ile osób musi obejrzeć gracza przed podjęciem decyzji?
Są różne filozofie co do europejskiego skautingu. Są drużyny, które maja skauta w każdym kraju. Moja ma inne podejście – mamy dość mały sztab, około 10 osób, i tylko ja zajmuję się Europą. Generalny menedżer mojego klubu sam zaczynał swoją przygodę jako skaut na Europę, a asystent generalnego menedżera jest Litwinem, najlepszym strzelcem w historii reprezentacji, grał na IO przeciwko dream teamowi. Mamy na drzwiach klubowych wypisane motto – nieważne, czy ktoś jest z Kaunas (Kowno po angielsku – red.) czy z Kansas. Jesteśmy bardzo mocno zaangażowani w Europie. Ja decyduję, jakich graczy śledzimy. Później każdy z naszych pracowników minimum raz przylatuje do Europy i razem ze mną jeździ oglądać mecze według terminarza, który dla nich przygotowuję. Przed meczem prezentuję zawodnika na wideo. Nawet jeśli akurat zagra słabiej, nie przekreślamy go. Zwracamy uwagę, jak radzi sobie atletycznie i czy sprawdza się pod presją. Raz na dwa tygodnie mamy rozmowę, gdzie wszyscy z domów łączymy się ze sobą i analizujemy różne rzeczy na wideo. Raz na trzy miesiące zbieramy się na kilka dni w Denver i dyskutujemy o obserwowanych przez nas graczach. Przez kilka dni robię prezentację na takie spotkanie. Każdy w naszym sztabie ma inne pochodzenie i podejście – ja zostałem najmłodszym skautem NBA, ale mamy też najstarszego, który ma 83 lata. Mamy dwóch byłych graczy NBA, byłego pracownika Wall Street, prawnika, który nie grał kosza. Pierwszego dnia gdy bałem się mówić otwarcie – zwłaszcza, że mój angielski nie był jeszcze zbyt dobry – powiedziano mi:
– Nie liczy się akcent, szyk, a to, co masz nam do przekazania.
Często się mocno kłócimy, ale nikt tego nie bierze personalnie. Gdy zamykamy drzwi, podajemy sobie rękę i możemy iść na piwo.
U Olka Wandzla wspominałeś, że każda rozmowa w waszym gabinecie jest nagrywana. Po co? Wyciągacie później te nagrania?
Presja środowiska sprawia, że jesteśmy mocno rozliczani z naszej pracy. Nie nagrywamy po to, by wyciągać po latach czyjeś błędy i zwalniać, a po to, by mieć materiał do analizy. Cofamy się do draftu sprzed trzech lat i analizujemy, czemu Kristaps Porzingis na naszej liście był tak nisko. Wyciągamy wnioski i ten przykład stanowi dla nas inspirację na przyszłość. Uczymy się, dlaczego kiedyś zawodnicy z Serbii czy Rosji mieli problemy w NBA i wyciągamy wnioski z tego, że przykładowo wysocy Hiszpanie to materiał na solidnych centrów.
Gdy patrzysz na swoją pracę w NBA w wieku 21 lat – w ogóle byłeś na to gotowy merytorycznie? Czy było tak samo jak z twoimi obserwacjami – nie szukali kogoś na już, a kogoś, kto rozwinie się i za 2-3 lata będzie pełnoprawnym graczem?
Przez pierwsze kilka lat śmiałem się, że to ja powinienem płacić Denver Nuggets, że mogę dla nich pracować. Nie lubię wracać do moich pierwszych raportów, to było coś okropnego. Trochę wyolbrzymiam, ale widać po nich duży progres, jaki poczyniłem. Skauting to taka branża, że im większe masz doświadczenie, im więcej zawodników widziałeś, tym będziesz lepszy. Nieprzypadkowo najwięcej w tym zawodzie jest byłych zawodników i trenerów – nie dość, że mają najlepsze siatki kontaktów, to jeszcze wiele w swoim życiu już widzieli. Z każdego draftu wychodzę bogatszy, bo obserwuję dokładnie około 60 zawodników. Mój szef dał mi szansę i dziś to honor dla mnie, że drużyny jak Phoenix Suns mówią, że „jeśli mielibyśmy mieć skauta na Europę, musiałby być taki jak Juć”. Dla mnie to bardzo miłe, że docenia się moją pracę. W Denver tworzyłem całą siatkę na Europę od zera. Mam totalnie nieograniczony budżet – jeżdżę do najlepszych europejskich miast i śpię w najlepszych hotelach. Czasem człowiek sobie mówi: ale to jest nudne, nie chce mi się już tak jeździć. Ale wtedy przypominam sobie, gdy podróżowałem na Litwę wyruszając w środku nocy, by zaoszczędzić na noclegu, oglądałem turniej i wracałem w nocy. Człowiek był najszczęśliwszy na świecie, że mógł coś zrobić.
Gdy zobaczyłem, jakie tu są warunki do pracy, cieszyłem się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Dostałem dostęp do bazy wideo, na której mam pocięte mecze z całego świata. Miałem osobę, która była odpowiedzialna za bukowanie podróży, więc niczym się nie martwiłem. Inna osoba tworzyła takie modele statystyczne, jakie chciałem. Urzekła mnie w moim klubie niesamowita równość. Siedzę w jednym pokoju z generalnym menedżerem i właścicielem klubu – multimilionerem – i oni nie mieli od pierwszych dni problemu, by wysłuchać mojego dukanego angielskiego i zadawać mi pytania. Wszyscy są nastawieni na rozwój. Poza tym myśli się długofalowo – w Polsce przyszłość to 1-2 lata do przodu, a tam myśleliśmy o planach za pięć lat. Pewnym wyzwaniem było też to, że zacząłem pracować z zawodnikami, których znałem tylko w telewizji. Był u nas taki gracz Danilo Gallinari, jeden z moich idoli, z którym nagle zacząłem chodzić na lunche. Dużo czasu mi zajęło, by wyzbyć się wstydu i chęci zrobienia sobie fotki z idolem. Wielu moich znajomych było na mnie złych: „masz takiego gościa pod ręką, a nawet nie załatwisz podpisu na piłce”. No tak, ale to już nie jest relacja kibic-zawodnik, jesteśmy pracownikami jednej drużyny. Nie wypada.
Jakiś czas temu poznałeś od środka funkcjonowanie Arsenalu Londyn. Czym się różni skauting w piłce i w NBA?
Odwiedziłem wiele klubów NFL, piłki czy siatkówki i stwierdzam, że u nas skauting jest na najwyższym poziomie. Mamy niesamowicie rozwinięte narzędzia i wciąż idziemy do przodu. 20 lat temu prawie w ogóle nie było tu graczy spoza USA, a teraz jest jedna trzecia i w każdej drużynie można znaleźć kogoś spoza Stanów. Arsenal ma tę przewagę, że ma drużyny młodzieżowe. Może sprowadzić dużo młodszych graczy i ich wychować. Wywarła na nas wrażenie kultura, jaka tam obowiązuje – cały proces przechodzenia pomiędzy rocznikami, z jednej szatni do drugiej. Samo to, jak czysto jest w szatni – sprzęt zdejmujesz schodząc z boiska – i spokój, jaki wprowadza Arsene Wenger, który jest tam niepodważalnym autorytetem.
My mamy trudniej. Śledzimy graczy, musimy ich pozyskać i stworzyć kolektyw, ale każdy z nich pochodzi z innych środowisk, a w Arsenalu trafia do pierwszej drużyny przesiąknięty filozofią klubu. W Denver Nuggets wszystko się zmienia, sport dużo bardziej dynamiczny, rzadko zdarza się, by jakiś piłkarz grał w jednym klubie tyle lat. W piłce z kolei musisz przez to skautować zawodników dużo młodszych, a ja skupiam się na graczach w przedziale 18-22 lat. Mówimy, że to łatwa praca – gdy ktoś w tym wieku gra już na Igrzyskach Olimpijskich, są ogromne szanse, że pójdzie do NBA. Nam jest łatwiej, bo każdy chce być w naszej lidze. Kluby w Europie otwierają nam wszystkie drzwi – mogę jechać do Realu czy Barcelony i pogadać z każdym, wejść wszędzie. Dane medyczne, statystyki – wszystko nam udostępniają, bo dla nich to prestiż i pieniądze, gdy zawodnik pójdzie do NBA. W piłce nożnej Barcelona nie otworzy treningów dla Arsenalu. Różnicą jest też to, że w NBA rozwijasz się poprzez granie, mniej jest treningu. Podczas zajęć wrzucamy zawodników w wykreowane sytuacje. W jednej jest gwiazdą, w drugiej zadaniowcem, w trzeciej graczem trzeciego szeregu. Dzięki temu uczy się akceptować różne role w drużynie. Z kolei w Europie dominuje wyszkolenie techniczne. Do pewnego wieku tak samo ćwiczy się małych i wysokich. Dziwią się w NBA, że przychodzi gość o wzroście 2,15 i piłka mu nie przeszkadza. Nie bez powodu mówi się swoją drogą, że NBA skupia największych atletów na świecie. Warunki fizyczne, skok, rozpiętość ramion – oni spokojnie mogliby walczyć o medale na igrzyskach w skoku wzwyż.
Jakie wrażenie wywarł na tobie Wenger? Dołączasz do #WengerOut?
Żeby zabrzmieć poprawnie, muszę kibicować Arsenalowi. Wenger zaimponował mi tym, że jest fanem kosza i miał wiele ciekawych spostrzeżeń. Był niesamowicie otwarty. Porównywał ciekawostki odnośnie tego jak piłka krąży po boisku, jak buduje się skład, jak ważne jest posiadanie piłki – my na to zupełnie nie patrzyliśmy. Miałem też okazję być na imprezie z piłkarzami. Oezil miał swoich prywatnych ochroniarzy i gdy tylko wychodził, wokół ludzie piszczeli, wręcz się na niego rzucali, aż mi się robiło go szkoda. To też mi pokazało, jak niekoszykarska jest Wielka Brytania. Gwiazdy naszej drużyny, Kennetha Farieda, bardzo znanego zawodnika, nikt nie kojarzył na ulicach. Kenneth poznał się wcześniej z Oezilem, więc gdy wszedł do knajpy i chciał się z nim przytulić… ochroniarze piłkarzam omal go nie powalili na podłogę. Myśleli, że to jakaś napaść ze strony fana. A to jeden z najlepszych koszykarzy NBA, który zarabia kilkanaście milionów dolarów rocznie! Analogicznie moi znajomi wariowali, gdy wrzuciłem fotkę z Oezilem i Sanchezem, a dla mnie nie było to jakieś szczególne wydarzenie, bo nie do końca zdawałem sobie sprawę, jakiego kalibru to gwiazdy.
Rodzina właścicielska jest generalnie bardzo zaangażowana sport.
Właścicielem Denver Nuggets i Arsenalu jest ta sama rodzina, do której należą też kluby w NFL, MLS, lidze hokeja i lacrosse. Zanim Josh Kroenke, właściciel Denver, z którym blisko pracuję, dostał drużynę od ojca, usłyszał, że musi przepracować określony czas w klubie i go poznać. Pracował z nami, jeździł na mecze, mamy bardzo dobrą relację. Niesamowite, że jeden z najbogatszych ludzi w Stanach jest normalnym gościem, z którym można zawsze porozmawiać. Sam grał na uniwersytecie i miał oferty gry zawodowej, ale nie musiał martwić się o pieniądze, więc zrezygnował. A propos piłki, trochę współpracuję z Colorado Rapids, klubem z Denver. W Stanach bardzo lubią polskich piłkarzy, ale u nich środki na skauting są ograniczone, więc podpytują mnie o pomoc. Potem dziwią się: jak to możliwe, by Polak tak mało wiedział o piłce?!
Wiesz za to wiele o koszu, więc może wyjaśnisz mi, jak to jest możliwe, że Marcin Gortat zaczął trenować w wieku 18 lat i doszedł aż do NBA.
Marcin to niesamowita historia, która pokazuje, że jak się chce, można wszystko osiągnąć ciężką pracą. Miał niesamowite warunki fizyczne i wszystko postawił na jedną kartę. Do dziś jak się porównuje centrów w NBA, porównuje się ich względem Marcina – do jego szybkości przy pokaźnym wzroście, rozpiętości ramion. Miałem okazję z nim współpracować przy reprezentacji – on oddycha koszykówką. Ma całkowity pakiet. Poszczęściło mu się na loterii genetycznej, a do tego to jeden z najbardziej pracowitych koszykarzy w NBA, dzięki temu prześcignął swoich rówieśników. Cały czas ma pęd do tego, by być lepszym. Byłem pełen podziwu, gdy przyjechał na reprezentację i miał grafik rozpisany co do pięciu minut. Miał sztab ludzi, którzy mieli trenować z nim w określony sposób i podawać mu piłki. Niewielu graczy byłoby w stanie zachować taką wewnętrzną motywację.
Ty i Gortat musieliście szybko wejść w środowisko zagraniczne, by osiągnąć w sukces. Jeśli chce się zaistnieć w koszykówce, trzeba czym prędzej wyjechać z kraju?
Nasza koszykówka jest na niskim poziomie. Jeśli chodzi o popularność nie jest nawet w pierwszej dziesiątce, a podobny materiał genetyczny zawodników zabiera nam siatkówka i ręczna. Brak sukcesów przekłada się na brak funduszy, brak funduszy oznacza z kolei powolny rozwój. Moją rolą jest przekazanie tego, czego nauczyłem się zagranicą. W polskiej lidze coś takiego jak skauting nie istnieje. Gdybym chciał potencjalnie wrócić, nie miałbym nawet gdzie. Zgłasza się do mnie wiele osób, które chciałyby być skautami i zawsze jestem otwarty, dzielę się informacjami, bo w Polsce czegoś takiego nie ma. Nie jest przypadkiem, że najlepsi jak Marcin Gortat czy Maciej Lampe wychowywali się koszykarsko poza Polską. Bardzo mnie to boli jako patriotę, bo docelowo chciałbym pracować przy koszykówce w Polsce, ale bez pieniędzy pewnego etapu się nie przeskoczy.
Po co ci w ogóle praca przy reprezentacji i komentowanie?
Skoro jestem młody i nie mam ograniczeń rodzinnych, angażuje się na sto procent. Mógłbym mieć latem dwa miesiące wolnego, ale wolę jechać z kadrą i mieć ten zaszczyt reprezentowania kraju. Poza tym to świetna szansa rozwoju, która otwiera mi to wiele drzwi i daje możliwość wyrobienia kontaktów. Mike Tylor wprowadził standardy z NBA, bo pracował w Stanach. Praca komentatora jest z kolei pewnego rodzaju wyzwaniem. Studiowałem dziennikarstwo, więc chciałem sprawdzić sam siebie. Przy okazji jestem cały czas zaangażowany w polską ligę.
Polska liga dla ciebie jako skauta jest w ogóle interesująca?
Nie za bardzo, skauci NBA raczej nie przyjeżdżają do Polski, ale wychodzę z założenia, że polski skaut musi znać swój rynek doskonale, bo to byłby dla mnie ogromny wstyd, gdyby zawodnik z Polski trafił do innego klubu NBA. Zdaję sobie jednak sprawę, że gdy pojawia się już zainteresowanie moją osobą ze strony innych klubów i też w moim klubie pojawił się kontrakt długoterminowy, powoli będę musiał stawiać na jedną kartę. Czasem przez kilka miesięcy nie mam czasu dla siebie, ale nie żałuję, bo to spełnianie moich marzeń. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i za jakiś czas można myśleć o przeprowadzce do Stanów i zajęcia wyższego stanowiska w klubie. Początkowo moim marzeniem było stanowisko generalnego menedżera w klubie NBA. Każdy chciałby kiedyś sprawdzić się w roli osoby decyzyjnej. Docelowo marzę jednak o tym, by koszykówka w Polsce była na tak wysokim poziomie, żebym mógł zawodowo wrócić do naszego kraju i przenieść to czego się nauczyłem w NBA na nasz grunt.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. archiwum prywatne