Grając w wieku 23 lat w A-klasowym Hetmanie Grzybno, Łukasz Kosakiewicz nie miał prawa zakładać, że dojdzie kiedyś do Ekstraklasy. A jednak mu się udało. Zaliczył przy tym prawie wszystkie możliwe do zaliczenia ligi. Jeździł traktorem po wiosce w ramach fety po awansie do okręgówki. Przebierał się w samochodzie, gdy na szatni wisiała tabliczka „grozi zawaleniem”. Grał na murawach, w których trawa jest aż po kostki. Jak swoją krętą drogę do Ekstraklasy wspomina piłkarz Korony Kielce?
– Nawet gdy w wieku 23 lat grałem w A-klasie, wciąż wierzyłem, że kiedyś dojdę do Ekstraklasy.
Jak w ogóle trafiłeś do A-klasy? Dlaczego?
Przed A-klasowym Hetmanem Grzybno grałem w Energetyku Gryfino, którego jestem wychowankiem. Zrobiliśmy nawet awans do trzeciej ligi, ale z czasem zaczęły nawarstwiać się problemy finansowe i wielu zawodników zaczęło rozglądać się za czymś innym. Każdy z nas szukał lepszego bytu. Zgłosił się do mnie właściciel Hetmana i powiedział, że pomoże mi znaleźć klub w wyższej lidze, bo ma takie znajomości. Nie miałem wtedy agenta, nie miałem też nic do stracenia, a że chciał pomóc chłopakowi z okolic – powiedziałem OK.
W Gryfinie mówili mi jednocześnie, że nigdzie mnie nie puszczą i przestaliśmy się dogadywać z prezesem. Zadeklarowałem się, że odejdę, ale nie chciałem wyjeżdżać poza region, bo oczekiwałem na dziecko. W regionie klubu na wyższym poziomie nie miałem – była Pogoń, Flota i Błękitni w trzeciej lidze. Nie było raczej wyboru. Właściciel Hetmana mówił, że mi pomoże, ale wiadomo, jak to jest. Powiedział mi, że jak nic nie znajdziemy, to pójdę do niego do A-klasy na pół roku bym pomógł zrobić awans. Zapewnił, że będę tam miał wszystko to, co w poprzednim klubie – włącznie nawet z odżywkami. Finansowo ten ruch też wyszedł dobrze, zwłaszcza jak na warunki A-klasowe.
Jak to brzmi: poszedłeś do A-klasy, by złapać stabilizację.
Z boku faktycznie może tak wyglądać.
Zwłaszcza, że gadamy, gdy jesteś piłkarzem Ekstraklasy.
Mieliśmy w A-klasie analizy na rzutnikach, które wyglądały jak normalne analizy w profesjonalnym klubie. Nasz prezes miał zajawkę na zrobienie z nas profesjonalistów. Trenowaliśmy w Szczecinie na boiskach Pogoni Szczecin. To aż śmiesznie brzmi, ale mieliśmy nawet trenera od przygotowania fizycznego. Treningi były na gumach. Pytał nas się, czego potrzebujemy, jakie witaminy i odżywki, a na drugi dzień przyjeżdżał do klubu z dwoma pudłami. Prezes miał zajawkę na to, by zrobić profesjonalny klub, później go to już nieco przerosło. Nie było tak, że spotykaliśmy się raz w tygodniu pokopać, więc nie uważam, by było to stracone pół roku.
Po cichu zawsze wierzyłem, że do tej Ekstraklasy dojdę, choć wiele osób już mówiło, że skoro idzie do A-klasy, to już nic z niego nie będzie. Ale mi dawało to podwójną motywację. Marzyłem, by grać w Ekstraklasie, ale szczerze mówiąc nie przypuszczałem, że może się to udać. Systematycznie trenowałem – zawsze byłem pierwszy do ciężkiego treningu – dopisało też szczęście… No i jestem. W A-klasie w trakcie sezonu poznałem agenta, Artura Zubla, z którym współpracuję do dzisiaj. Powiedział mi, że szkoda byłoby, gdybym się zmarnował i krok po kroku dojdziemy do Ekstraklasy.
Agent odzywa się do piłkarza A-klasy, że doprowadzi go do Ekstraklasy. Wiesz, czym takie słowa pachną?
Tak, ale potrafię ocenić, kto mówi to, co chcę usłyszeć, a kto jest autentyczny. Gdy podpisałem z nim umowę nie powiedział mi, że od razu znajdzie klub. Umówiliśmy się, że mam dawać z siebie sto procent na boisku, a on poza i razem pójdziemy w górę. Poza tym jak na warunki A-klasy nasz klub był bardzo mocny. Mieliśmy wielu chłopaków z Gryfina, z drużyn czwartoligowych z okolicy. Pościągano naprawdę fajnych piłkarzy. U nas osoby, które siedziały w A-klasie na ławce, spokojnie by sobie radziły w czwartoligowym zespole. Prezes przychodził na treningi, mecze, był bardzo blisko i żył tym. Na treningach czy w sparingach czuć było poziom, ale gdy przychodził mecz ligowy, to wygrywaliśmy 15:0. Mecze to były bardziej treningi strzeleckie. Wygrywaliśmy nawet sparingi z trzecioligowymi drużynami. Stamtąd poszedłem do trzecioligowej Drawy Drawsko Pomorskie, w pół roku zrobiliśmy pierwsze miejsce i wpadłem w oko trenerowi Błękitnych. No i poszło.
Myślisz, że bez agenta tułałbyś się dalej?
Ciężko mi teraz powiedzieć, jakby to mogło wyglądać, ale naprawdę dużo mu zawdzięczam. Teraz będąc w Ekstraklasie wszystko doceniam. Mam w głowie katrofliska, na które jeździłem i boiska, na które jeżdżę teraz. Nigdy nie narzekam. Szanuję miejsce, w którym jestem, bo wiem, w którym byłem. Nigdy nie wiesz, co cię może w życiu spotkać. Niektórzy dostają wszystko ot tak i później głupieją. Mi wszystko przychodziło stopniowo. Czasem patrzę, kto przychodzi do Ekstraklasy i… Nie jest to sprawiedliwe. Poznałem wielu chłopaków, którzy dawali serducho, ale nie mieli szczęścia. Gdy patrzę jak zagraniczny zawodnik kasuje grube pieniądze i był tu tylko za nazwisko, nie czuję się zachwycony. Ale taka jest piłka. Jeden ciężko pracuje, a drugi jest wychowankiem dużego klubu i ma nazwisko. Poza okręgówką i B- i C-klasą byłem w każdej lidze w Polsce. W juniorach zaczynałem jako napastnik, który strzelała dużo bramek. Pewnego razu trener wyciągnął mnie za uszy z juniorów i powiedział mi, że zagram na lewej obronie. Ale jak to, przecież nigdy tam nie grałem. Jak ja się tam z prawą nogą odnajdę? Łamałem ciągle linię spalonego, bo człowiek skupia się na tym, by nie dostał piłki za plecy. Dzięki niemu jednak zacząłem wierzyć w to, że mogę stać się piłkarzem. Zacząłem grać w czwartej lidze i jako 18-latek strzeliłem na boku obrony 14 bramek. Kibice też to doceniali, bo byłem wybierany najlepszym zawodnikiem naszego klubu jako jeden z najmłodszych. Później poszedłem do Regi Trzebiatów i przyszedł czas, że załapałem się na testy do Pogoni. Byłem z nimi na dwóch obozach i wszyscy mówili, że już zostanę. Człowiek się załamał, bo tak bardzo chciałem tam być… Musiałem zostać w trzeciej lidze.
Co było przez te lata twoją motywacją?
Czasami jest tak, że człowiek czuje, że może mu się udać. W moim przypadku droga była kręta, ale z tyłu głowy zawsze czułem, że to nie tak, że ktoś mnie pompował i napompował. Sam po sobie widziałem, że mogę być piłkarzem. Wiedziałem to. Miałem bardzo dużo pecha. W Pogoni brakło mi niewiele, bym się załapał. Trener powtarzał: pracować, pracować, nie poddawać się. Zawsze trzymałem się tych słów. Często byłem w najlepszych drużynach w lidze, łącznie zrobiłem trzy awanse.
Po którym feta była najgrubsza?
Najśmieszniejsza była ta z A-klasy. Wsiedliśmy na przyczepkę, zapięliśmy ją do traktora i jeździliśmy po całej miejscowości. Kibice wyszli na ulice, klaskali nam. W Gryfinie mieliśmy spokojnego grilla, nie było wielkiego świętowania. W okolicy funkcjonowaliśmy tam jako gwiazdki. Mówiono, że prezes zebrał sobie piłkarzyków, którzy się tylko lansują. Gdy przychodził mecz, było święto i okazywało się, że gwiazdki jednak potrafią grać. Tu wyzwą, tu coś powiedzą – wiadomo, jaki jest klimat. Wiele ciekawych zdarzeń miało miejsce w niższych ligach. Raz gdy walczyliśmy o lidera, kibice się lekko poprztykali. Zdarzyło się, że na szatni obiektu drużyny gości zobaczyliśmy kartkę z napisem „grozi zawaleniem”. W klubie powiedzieli nam, że jeśli chcemy – możemy się tam przebrać, ale na własną odpowiedzialność. Przebraliśmy się ostatecznie w autach. Wtedy powiedziałem sobie „ja pierdziele, gdzie ja jestem”. Innym razem właściciel klubu wynajął na okoliczność awansu nawet kamerzystę – chciał zrobić profesjonalny film, kamera miała wjechać do szatni. Czasami grało się na boiskach, na których trawa była po kostki. Przypominam sobie jak pojechaliśmy raz z rezerwami Chojniczanki na mecz i… linia bramkowa w połowie bramki skręcała na dwa metry.
Goalline by oszalał.
Tak, zygzak. W trzecich ligach były bardzo fajne boiska. Gdy przeżyłem w A-klasie to co przeżyłem, doceniałem to, co jest w trzeciej lidze. Wszyscy narzekali, a ja mówiłem, że jest stół.
Jak się odnajdywałeś w tych małych miasteczkach?
Pochodzę z małego miasta, z dużym miastem miałem styczność głównie w szkole sportowej w Szczecinie, do której zresztą chodziłem razem z Grzegorzem Krychowiakiem. W każdej sytuacji jestem w stanie się odnaleźć. Z rzeczy pozasportowych nie potrzebuję Bóg wie czego. Po Grześku już w gimnazjum było widać, że jest mega uzdolniony. Ja może nie jestem wielkiej postury, ale on zawsze był wyrośnięty. Kawał chłopa. Fizycznie przewyższał wszystkich w klasie. Lewa, prawa noga. Niektórzy do tej pory lewa tylko do tramwaju, tak jak w moim przypadku. Był normalnym chłopakiem. Bardzo dużą wagę przykładał do treningów. Pamiętam, że nawet na hali robił wślizgi. Kontakt się urwał, choć gdy kiedyś spotkaliśmy się w Szczecinie, zamieniliśmy parę słów. Nie jestem takim człowiekiem, że będę się teraz do niego odzywał po tym jak wystrzelił. Nasze gimnazjum mieściło się w nieciekawej dzielnicy Szczecina, różnie się działo. Trzeba było uważać, gdy wychodziło się do sklepu. Nie wiem jak teraz, ale wtedy chodzenie wieczorową porą po ulicy nie było zbyt bezpieczne. Można było stracić telefon albo dostać w zęby. Nikomu się nic nie stało, ale unikaliśmy takich sytuacji. Parę razy kogoś pogonili, ale z racji, że byliśmy w szkole sportowej, to szybko biegaliśmy – rura i nie było problemu.
Zdarzyło ci się łączyć granie z pracą?
Gdzieś sobie dorywczo pracowałem na jakiejś budowie, ale do regularnej pracy nie chodziłem. Zawsze zarabiałem tak, że nie musiałem myśleć o dodatkowych zajęciach. Kiedyś proponowali mi pracę w urzędzie miasta – miałbym roznosić listy, ale jakoś tak wyszło, że nie skorzystałem. Miałem ciągle zapewniony plan B. Cały czas mogłem wyjechać do pracy do Norwegii. Bardzo interesowałem się też fitnessem, przywiązuję dużą wagę do diety i siłowni. Dużo o tym czytałem i odnalazłbym się pewnie jako trener personalny. Może jakbym wciąż był w trzeciej lidze to łączyłbym to trenowaniem dzieciaków. Na ten moment nie mam już takich dylematów i skupiam się tylko na tym, by grać w piłkę.
Wszyscy mówią o tobie, że jesteś wzorem profesjonalizmu. Jak wygląda twoja dieta?
Słucham dużo opinii, ale robię to, co najbardziej mi odpowiada. Zrobiłem sobie badania na nietolerancję produktów i zacząłem się do nich stosować. Wszystko fajnie, ale nie czułem się do końca tak, jak chciałem. Czasami czułem się głodny, ociężały. Gdy próbowałem wszystkiego chciałem dojść do tego, co teraz – jem zdrowo i wiem też, że od czasu do czasu mogę sobie na coś pozwolić. Czasami tak mam, że coś zjem i żałuję. Chodzę i powtarzam: cholera, mogłem tego nie jeść! Nie chcę robić z siebie Cristiano Ronaldo, ale każdy zawsze wiedział, że jestem profi. Przychodziłem wcześniej, robiłem dla siebie treningi. Czasami było tak, że ktoś ze mną przychodził. To było fajne uczucie, gdy widziałem, że ktoś zaczyna robić to, co ja.
Odkąd jestem w Koronie nie opuściłem ani jednego treningu, a to duża sprawa. Sam dokładam cały czas coś od siebie, chociaż w Koronie mamy wszystko profesjonalnie rozpisane i nie musisz o niczym myśleć. W niższych ligach nie miałem takiej wiedzy, jak teraz. Po treningu robiłem dodatkowe zajęcia i nie byłem świadomy tego, że czasami jest zbyt dużo. Organizm potrzebuje się też zregenerować. Zastanawiałem się: co jest? Trenuję ile się da, jem zdrowo, a ja nie mam siły. Okazało się, że było za dużo.
W Błękitnych Stargard Szczeciński podczas Pucharu Polski po raz pierwszy poczułeś się jako pan piłkarz? Mówiła o was cała Polska.
Myślę, że tak to można ująć. Nie zapomnę tego do końca życia. To coś innego, jak piłkarz Ekstraklasy jedzie na mecz ligowy i nie czuje tego, co czuł wtedy. Wtedy człowiek nie mógł spać. Świadomość tego, że jest się w półfinale… I jeszcze ta otoczka – wielki szał, co chwilę wywiady w telewizji. Dla mnie to było duże przeżycie. Graliśmy z Lechem Poznań u siebie i kibiców było ponad stan. Przegrywaliśmy 1:0 do pierwszej połowy. Nie było tak, że przyjedzie Lech i nam odcinało prąd. Byliśmy gotowi na to, co nas czeka. To przecież była topowa drużyna. Schodzimy do szatni i każdy wkurzony, ale poza nerwowym początkiem nie wyglądało to źle. Jaki klub by nie przyjechał do nas, skończyłoby się podobnie. Wychodziło nam wszystko. Na stronie miałem Pawłowskiego i czułem się jak terminator. Jak strzeliłem bramkę to dostałem takich skrzydeł, że mogłem robić wszystko. Na tym meczu była mama z siostrą i po strzelonej bramce aż się popłakały. Do tej pory mam przed oczami jak trafiam do bramki i biegnę przez całe boisko na gazie ciesząc się.
Po drugim meczu, w którym dostałeś dwie żółte kartki, podobno nie spałeś tydzień.
Druga kartka OK, ale pierwsza… Do tej pory nie wiem, za co ją dostałem. Keita mnie prowokował, wsadził palca w oko, a ja nic nie zrobiłem, a tylko dostałem żółtą kartkę. Nie myślałem o tym, że nie gram, wtedy się popłakałem. Wiedziałem, że szkoda mi chłopaków, bo było ich dziesięciu. Siedziałem w szatni i modliłem, by to wytrzymali. Wiedziałem, że każdy marzył o tym finale i było już tak blisko… Byliśmy świetnie zgraną paczką, spotykaliśmy się po meczach. Szkoda mi było tego, że nie mogłem pomóc na boisku.
Wydawało się, że więcej osób z tej drużyny przebije się do Ekstraklasy. Jesteś w zasadzie rodzynkiem.
Nie wypromowali się. Jak to w życiu – jednemu szczęście dopisze, drugiemu nie. Po tym sukcesie nie odlecieliśmy, wszyscy pozostali skromni. Trener mówił wprost, że nie chce w swojej drużynie gwiazdeczek. Wszyscy byli też z regionu, co dodawało ducha zespołu. Nie było tak, że ktoś nagle zrobił się panem piłkarzem, bo zagrał w półfinale. Mówiło się, że w Stargardzie stworzyliśmy twierdzę. Kto przyjechał – miał problem by wywieźć choćby punkt. Po Cracovii wszyscy zapytaliśmy siebie samych, że skoro potrafimy wygrać z drużyną Ekstraklasy i to nie przypadek, dlaczego mamy czuć się gorsi? Każdym meczem pisaliśmy jakąś historię. Wierzyłem w to, że awansując do finału Legia miałaby spore problemy z nami. Drużyna była budowana przez lata, co sezon tylko dokładano kilku zawodników. Akurat trafiliśmy na moment, gdy się to scaliło. W meczach ligowych grał mega rezerwowy skład i moim zdaniem gdybyśmy grali pierwszym – awansowalibyśmy do pierwszej ligi.
W pierwszej lidze ostatecznie wylądowałeś przechodząc do Chojniczanki. Na czym polega fenomen podobno najbardziej rodzinnego klubu w Polsce?
Wiedziałem, że Chojnice to małe miasto, które żyje piłką. Dużo daje cała otoczka, klimat. Może też fakt, że ściągają piłkarzy z przeszłością, którzy nie dostają szansy w większych klubach. Patrząc na zawodników – ośmiu z pierwszego składu miało przeszłość w Ekstraklasie. To nie tak, że to ludzie z przypadku. Początkowo chcieliśmy się tylko utrzymać, ale gdy z trenerem Bartoszkiem zrobiliśmy pierwsze miejsce po rundzie, zaczęło się. Nikt nie wierzył w to, że Chojnice na koniec mogą być na pierwszym miejscu, ale w tym toku Chojniczanka pokazuje, że tamten wynik nie był przypadkiem. Na pewno w klubie są mądrzejsi i nie popełnią już tych samych błędów.
Czemu zaliczyliście wtedy taki zjazd wiosną?
Z boku nas napompowano, sami siebie też pompowaliśmy i tak jak w pierwszej rundzie na każdym kroku dopisywało nam szczęście, tak w drugiej szczęścia nam brakowało. Mam do dziś w głowie sytuację, jak strzał Tomka Mikołajczaka w meczu z Miedzią odkręcał się od bramki… Parę takich sytuacji się złożyło, które przesądziły o miejscu w tabeli. Zimą mocno zainteresowana moją osobą była Jagiellonia. Trenerem był wówczas Michał Probierz. Kluby już się dogadywały, ale na ostatniej prostej wszystko pękło, bo Chojnice bardzo chciały awansować i zbytnio nie chcieli mnie puszczać. Ale wiadomo – gdy dostałem propozycję z Jagiellonii, powiedziałem sobie, że muszę tam iść. Byłem tak zdeterminowany, że aż się z prezesem pokłóciliśmy. Byłem wkurzony, że mnie nie puścili, ale z czasem zrozumiałem, że chcą najlepiej dla zespołu. Odszedł wówczas trener Bartoszek i nie chcieli jeszcze bardziej rozbrajać drużyny.
Jak zareagowaliście na wieść, że Bartoszek odchodzi?
Bardzo dużo wniósł do zespołu. Szkoda było, bo bardzo fajną pracę wykonał i świetnie się to układało. Trener tak samo jak piłkarz wykonuje swoją pracę i to normalne, że czasami dostaje lepszą propozycję. Gdyby nie odszedł, zrobilibyśmy awans, bo nie byłoby zawirowania. Bartoszek ma w sobie coś takiego, taką charyzmę, jesteś w stanie go od razu kupić. Bardzo dobrze go poznałem przez ten krótki okres. Miał bardzo fajne podejście do piłkarzy oraz warsztat i treningi – nie było tak, że rzucał piłkę i mieliśmy grać w piłkę. Dwie rzeczy się ze sobą połączyły. Gra zawsze jedenastka i nigdy wszystkim nie dogodzisz, ale u Bartoszka nawet ci co nie grali nie czuli się niepotrzebni.
A propos trenera Gruszki pojawiły się opinie, że pierwsza liga go kompletnie przerosła.
Ciężko mi powiedzieć, nie można zwalać winy na trenera, bo to my graliśmy na boisku. Nie idzie drużynie – wiadomo, kto ponosi konsekwencje, najłatwiej wyrzucić trenera. Dla niego to też był wielki przeskok z trzeciej ligi. Dawał z siebie sto procent, ale wiadomo, że w mediach powiedzą, że nie wytrzymał presji, bo przyszedł z trzeciej ligi.
Jak się sprawuje auto od Michała M.?
Kupiłem od niego samochód, to prawda.
Podobno żałowałeś.
Miałem dobry kontakt z Michałem, trzymaliśmy się razem. Kupiłem auto i może nie to, że byłem niezadowolony, ale po prostu nie dogadaliśmy się. Nie było tak, jak miało być na początku. Jak się kupuje samochód, oczekuje się, że będzie w nim wszystko. A wiadomo, że wiele rzeczy się zużywa, a części do BMW to nie są tanie rzeczy. Ale z samochodu jestem ogólnie zadowolony. Nie mam co narzekać, bo ma mały przebieg, zresztą sprawdzany.
Legalny?
Legalny, na pewno nie kradziony!
Jak Michał M. ogólnie funkcjonował w szatni?
Piłkarze kupowali od niego samochody i nikt nie narzekał. Po jakimś czasie się dowiedzieliśmy nowych rzeczy, ale jak się kumplowaliśmy to miałem z nim dobry kontakt i myślałem, że jest wszystko spoko. Byłem w głębokim szoku słysząc, co się ostatnio wydarzyło. Myślałem, że to jakiś 1 kwietnia.
Do przenosin Kielc skusiła cię głównie osoba Bartoszka? Nie było go gdy przyszedłeś do klubu, ale wiadomo, że rozmowy toczyły cię wcześniej.
Byłem bardzo zdeterminowany, żeby grać w Ekstraklasie. Trener miał o mnie dobre zdanie, bo grałem u niego wszystko, wspominał, że mi się przygląda i jak się wszystko będzie tak układało zasiądziemy do rozmów. Kończył mi się kontrakt w Chojnicach – tym bardziej, że byłem bliski Jagiellonii, która chciała mnie kupić za gotówkę – więc nastawiałem się już na Ekstraklasę. Dobrze, że się udało. Fajne miasto i klub, który zajął piąte miejsce, więc wiedziałem, że nie będzie bicia się o spadek. Przychodząc do klubu zastanawiałem się, czy jestem ślepy, bo nigdzie nie widzę tych problemów, o których się mówiło, a podobno każdy miał narzekać. Poznałem trenera i zobaczyłem od razu, że jest bardzo dobrym fachowcem. Dla mnie wszystko było nowe, zupełnie inna mentalność. Zawodnikom w Bremie trener mówił, że będzie bardzo ciężko, ale będą efekty. Po tych paru miesiącach w Koronie czuję się znakomicie przygotowany. Chyba nie byłem nigdy w takiej formie.
Na zimowym obozie wszystko było już spokojnie?
Spokojnie, ale ciężko. Nie mieliśmy jednak problemu, by trenerowi zaufać, bo każdy wiedział, co będzie. Trzeba ciężko popracować, by były efekty. Jestem zawodnikiem, któremu ciągle mało. Chcę jak najwięcej. Było dużo biegania, sprintów, treningów wydolnościowych. Typowa Bundesliga.
Przychodziłeś na skrzydło czy bok obrony?
Wiedzieli, że mogę grać i tu, i tu. Sam powiedziałem trenerowi – dla mnie nie ma różnicy, gdzie gram, potrafię się dostosować. Bramki strzelałem i jako pomocnik, i jako obrońca.
W kontekście obrony wyszło pechowo, bo niespodziewanie trafiłeś na życiową formę Bartosza Rymaniaka.
Nie ma co ukrywać, że jest ciężko walczyć z Bartkiem. Trener widzi mnie bardziej jako obrońcę, ale muszę zrozumieć to, że Bartek jest w takiej dyspozycji i nie mogę z nim rywalizować. Według piłkarzy został wybrany najlepszym prawym obrońcą.
Warto docenić formę, ale to jednak przesada.
Ciężko mi się z tym pogodzić, ale muszę. Chciałbym grać. Trochę dałem zespołowi w tamtej rudzie, ale muszę się pogodzić z tym, że grają inni.
Kiedy spuchniecie?
W czerwcu!
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK