Otworzenie działu „Inne Sporty” na Weszło przyjąłem z dużą radością – nie tylko dlatego, że mogę poczytać codziennie kozackie teksty o dyscyplinach, o których pojęcie mam dużo mniejsze niż o futbolu. Też dlatego, że od czasu do czasu samemu będę mógł wskoczyć w buty redaktora od innych sportów i podczas wywiadów nie czuć się jak kapeć, który znów słucha podobnych anegdot i wypytuje znów o te same osoby. Pewnego wieczora odpaliłem internet i szukałem ludzi, których zajawka wydaje się najbardziej odrealniona, absurdalna, niemożliwa, intrygująca. Kolega podrzucił mi osobę Andrzeja Bargiela, czyli gościa, który zjeżdża na nartach z ośmiotysięczników. Tak, dobrze przeczytaliście.
Na nartach.
Z ośmiotysięczników.
Oczywiście większość z was już pewnie o Andrzeju słyszała (ja dowiedziałem się o nim dopiero niedawno), więc postać już doskonale znacie, mimo to pozwolę sobie przypomnieć pasmo jego sukcesów. Rok 2016 – zdobycie tytułu w Śnieżnej Pantery (pięciu siedmiotysięczników na terenie byłego ZSRR) w rekordowym czasie 29 dni (poprzedni rekord wynosił 42). Rok 2015 – zdobycie szczytu Broad Peak (8051 metrów) i zjechanie z niego na nartach jako pierwszy człowiek w historii. Rok 2014 – czasowy rekord wejścia na ośmiotysięcznik Manaslu (14 godzin 5 minut) oraz czasowy rekord baza-szczyt-baza (21 godzin 14 minut). Rok 2013 – wejście na Sziszapangmę (8013 metrów) i zjazd na nartach. Wszystko to – całą organizację, poszukiwania sponsorów, no i same wyprawy – ogarnia z grupą przyjaciół. Ostatnio do załogi dorzucił też ekipę filmową. Jego zmagania mogliście oglądać w filmie dokumentalnym „Śnieżna Pantera” na Canal+ Discovery.
W tej rozmowie nie przeczytacie o różnicach w doborze lin pomiędzy Broad Peakiem a K2, silenie się na fachowość z pozycji laika byłoby bez sensu, ale – mam nadzieję – poznacie zajawkowicza, który robi niesamowite rzeczy, a przy tym nie wytwarza aury Bóg wie jakiego heroizmu, co często można przeczytać w wywiadach z ludźmi zdobywającymi ośmiotysięczniki. Zapraszam.
***
Jak często łapiesz się na tym, że ludzie ci nie wierzą, gdy mówisz, czym się zajmujesz? Gdy kolega mi o tobie powiedział byłem przekonany, że to jakaś wkrętka. Zjeżdżanie na nartach z ośmiotysięczników? Nie, to się nie może dziać. A jednak ty to faktycznie robisz.
Całe szczęście, że nie przedstawiam się słowami „cześć, jestem Andrzej, zjeżdżam na nartach z ośmiotysięczników”. Gdy jestem w nowym towarzystwie, nie jestem przesadnie wylewny. Mówię, że uprawiam narciarstwo ekstremalne i tyle. Zdaję sobie sprawę, że ludziom łatwiej uwierzyć dopiero, gdy zobaczą. Ty odpaliłeś sobie filmik i dopiero przekonałeś się, że to jest możliwe. Niby to niecodzienne, a ze skialpinizmu w ogóle wywodzi się całe narciarstwo. Jako pierwsi nart używali Skandynawowie, służyły im do przemieszczania się w śniegu. W czasach międzywojennych skialpinizm był nawet dyscypliną olimpijską. Sam zjazd to zawsze jest dla mnie nagroda. Daje mi największą frajdę.
Ile trwa taki zjazd z ośmiotysięcznika?
Zależy. Czasem godzinę, czasem trzy.
Człowiek od razu ma przed oczami wielką wyprawę, a to chwila moment.
Bez nart takie zejścia trwają dwa-trzy dni. Trzy godziny to realny czas, w którym jeszcze zabierzesz obóz i wykonasz wszystkie czynności związane z zakończeniem wyprawy. Linię zjazdu obieram już wchodząc. W ciemno zjeżdżać nie możesz, bo liczba potencjalnych zagrożeń jest zbyt duża – szczeliny, zbocza, depozyty śniegu. By to robić musisz nie tylko doskonale jeździć na nartach – w pewnych momentach nie możesz sobie pozwolić na najmniejszy błąd – ale też świetnie się wspinać i spędzać ogromną część życia w górach, by móc czytać warunki. Musisz wiedzieć, co, gdzie i kiedy możesz. Czasem skaczesz ze skały i wygląda to dość niebezpiecznie, ale będąc tam na górze wiesz, że możesz to zrobić.
Na filmiku z Broad Peak rzucasz się z kilku metrów w śnieg, jakbyś skakał do basenu. Wygląda niebezpiecznie.
Spadam na płaskie podłoże, więc nic mi nie grozi, mimo że z boku może to wyglądać groźnie. Czasem możemy sobie pozwolić na więcej w łatwiejszym terenie, w trudniejszym musisz być do bólu skoncentrowany i umiejętnie się poruszać. Nie jeździmy efektownie, te narty są bardzo lekkie, węższe, bo musimy je przecież jakoś wnieść. Chodzi tylko o to, by zjechać. Zresztą moim zdaniem narty podnoszą bezpieczeństwo wyprawy.
Podnoszą? Byłem pewien, że jest niebezpieczniej.
Podnoszą. Nie przebywa się dzięki nim tak dużo czasu na wysokościach, które nie są stworzone dla człowieka. Organizm powyżej pięciu tysięcy metrów nie regeneruje się, tylko coraz bardziej się męczysz i męczysz. Dzięki nartom jesteś w stanie trochę to „oszukać”. Staram się wchodzić na szczyt w ciągu jednego dnia i tego samego dnia wracać do bazy. Ułatwia mi to też w znalezieniu okna pogodowego, które wystarczy na zrealizowanie celu. Czasami wspinacze wychodzą na tydzień, przychodzi załamanie pogody i nie są w stanie się wycofać, bo zbocza są zasypane, oblodzone, zagrożenie lawinowe jest zbyt duże. Pogoda się pogarsza? OK, w każdej chwili mogę zawrócić. Godzinka i jestem na dole. Mam specjalne prognozy, które dostaję co godzinę, mam świetną łączność z bazą. Jeżeli są przesłanki, że aura się popsuje, następuje odwrót i nie muszę spędzać po parę dni na dużych wysokościach. Cały czas jest ze mną ekipa, uprawianie tego sportu na mistrzowskim poziomie jest generalnie zbyt niebezpieczne, by robić to w pojedynkę.
Na sam szczyt wchodzisz jednak sam.
I wolę to, bo nie muszę się martwić o kogoś, co jest zawsze dużym ograniczeniem. Tylko się stresujesz, czy ktoś kto idzie z tobą podoła, czy nie. Sam ze sobą masz harmonię. Osobiście nie mam żadnych lęków, umiem spędzać czas samemu, mnóstwo czasu trenuję w górach, więc siłą rzeczy się przyzwyczaiłem. Idąc w głowie dzieje się bardzo dużo. Są kryzysy, ale na dużych wysokościach jestem tylko dzień, więc nie mam tak, że siadam w jakimś miejscu i nie mam siły się ruszyć. Ekipa pomaga ci między innymi w podjęciu decyzji o wycofaniu się. Musisz rozsądnie do tego podchodzić i dobrze sobie przewartościować rzeczywistość. Koniec końców to tylko przygoda i nie warto robić tego na siłę.
To chyba najważniejsza umiejętność alpinisty – mówienie sobie stop.
Tak. Nie możemy za wszelką cenę realizować swojego celu. Można robić bardzo trudne rzeczy, ale warunki muszą być sprzyjające. Coś się nie układa – nie ma dyskusji, wracasz do domu.
Taka decyzja podrażnia ambicję?
Mam olbrzymi dystans do tego, co robię i zdaję sobie sprawę, jak ważne jest tu bezpieczeństwo. Nie mam w głowie, że muszę coś komuś udowodnić czy że jak nie wejdę to będzie wielka porażka. Zdrowo trzeba do tego podchodzić. To nie jest tak, że jak coś mi się nie uda to sponsorzy są nagle rozczarowani – i tak pokazuję to ludziom jako świetną przygodę. Firmom, które mi pomagają, muszę pokazać, że jestem odpowiedzialny i na tym budować zaufanie. A szczyt? Góry są i będą zawsze.
No tak, możesz jechać za rok, góra nie ucieknie.
Miałem tak na Manaslu, gdy byłem członkiem narodowej wyprawy. Szedłem z ekipą wspinaczy, która była już totalnie wyczerpana i nie chciała dalej wchodzić. Ja generalnie dzięki nartom mam trochę więcej energii niż reszta. Wiedziałem, że uda mi się to zrobić, bo była dopiero 6 rano a do szczytu miałem 500 metrów. Kierownik wyprawy przestraszył się, bo byłem bardzo młody i nie miałem jeszcze doświadczenia z takimi górami. Niby tłumaczyłem, że dam radę, ale nie dziwię się wcale – gdybym miał młodego człowieka pod opieką, pewnie zrobiłbym na jego miejscu to samo, bo jednak to duża odpowiedzialność. Lepiej podcinać skrzydła niż dopingować.
Ciebie ciężko jednak powstrzymać. Na Sziszapangmie w wyprawie nie przeszkodził ci nawet wybity bark.
Zaliczyłem poważny upadek – skoczyłem z góry, przeleciałem dwadzieścia metrów, a przy lądowaniu zahaczyłem o skałę, której wcześniej nie było widać. Złamałem nartę i spadłem do podnóża doliny, a warunki były bardzo trudne. Żywy lód, od gór odbijało się światło. Wypadł mi bark. Byłem oswojony z tym, co trzeba robić, więc go sobie nastawiłem. Oparłem pod ramieniem kijek, pociągnąłem rękę na dół na zewnętrzną stronę i gotowe. Identycznie robią w szpitalu. Zamiast schodzić z góry i podróżować dwa dni samochodem z wybitym barkiem – przy ogromnym bólu – wolałem naprawić go sobie sam i iść dalej. Łatwy szczyt był, można było sobie pozwolić.
By ruszyć w góry musisz być napakowany wiedzą medyczną?
Jestem też ratownikiem TOPR, więc siłą rzeczy znam się na tym. Na wyprawach każdy uczestnik przechodzi szkolenie medyczne, by mógł pomóc sobie i przede wszystkim innym. Z przebywaniem na dużych wysokościach wiąże się wiele schorzeń związanych z płucami czy mózgiem. Kiedyś na Lhotse miałem sytuację – generalnie zawróciłem, coś przeczuwałem, a ekipa została na górze, bo miała ambicje – gdy jeden Szerpa się odmroził, a drugi spadł. Musisz działać. Wyprawa przeradza się nagle w akcję ratunkową. Miał przylecieć śmigłowiec – nie przyleciał. Sprowadziłem go na linie przez Icefall, to bardzo techniczny lodowiec, na którym musisz używać ciągle drabin, lin. Rozbiliśmy namiot, ogrzewaliśmy go butlą na gaz. Walczyliśmy o niego kilka dni do momentu, gdy nie zabrał go śmigłowiec. Okazało się, że my w bazie mieliśmy lepsze lekarstwa niż w szpitalu w Nepalu. Tam podają witaminę C i od razu ucinają kończynę. My przez kilka dni podawaliśmy leki i próbowaliśmy pomóc. W tych dzikich krajach medycyna nie jest na wysokim poziomie, lepiej opierać się na swoich rzeczach, co nie jest ani proste, ani tanie, ale co zrobić. Nosimy ze sobą mały szpital.
To była najbardziej hardkorowa sytuacja, jaką przeżyłeś podczas wypraw?
Hm… Była jeszcze lawina.
Opowiesz?
Spowodował ją lecący śmigłowiec. Śnieg cię przysypuje i nie masz wpływu na to, co się dzieje. Powoli odpływasz. Chcesz ruszyć ręką, ale nie możesz. To nie jest tak, że wykopiesz sobie przestrzeń i będziesz sobie tam siedział. Śnieg jest wilgotny, czujesz się tak, jakby cię zalało betonem. Ciśnienie rozrywa wszystkie rzeczy, które są na tobie. Pcha się do jamy ustnej i wszędzie, gdzie to jest możliwe. Nie masz tlenu. Tracisz świadomość. Gdy mnie wykopali, byłem półświadomy. Całe szczęście, że się skończyło dobrze. Zawody są zawsze bardzo dobrze zorganizowane, wokół jest masa ratowników, każdy zawodnik ma sprzęt, który pozwala go zlokalizować pod lawiną.
Takie sytuacje muszą niesamowicie działać na wyobraźnię. Uświadamiasz sobie, jak niebezpieczne rzeczy robisz.
Zależy jakie masz podejście. Takie wypadki dzieją się wszędzie…
No ale w górach ryzyko jest większe.
No… Statystycznie niekoniecznie.
Piłkarze raczej nie zostawiają życia na boisku.
Jasne, ale na przykład w rajdach samochodowych zagrożenia są równie duże. Kluczem są umiejętności. Jestem ratownikiem i wiem, że głównym powodem wypadków są błędy. Trzeba poświęcać na to dużo czasu. To musi być proces, a nie spontaniczna decyzja „zróbmy coś fajnego”. Z lawinami też można nauczyć się obcować. Czasami musisz umieć samemu ją zrzucić, by zjechać. Rozpędzasz się i podcinasz ją jadąc w poprzek stoku. Śnieg leci na dół. Czasem zjeżdżasz razem z lawiną, gdy ona jest ze świeżego i lekkiego puchu. Gdy się znasz i czujesz różnicę między niebezpieczną lawiną a lajtową, możesz czerpać nawet z takiej jazdy przyjemność. Kiedyś jechałem razem z lawiną, by pomóc drugiemu człowiekowi. Gdy już się zatrzymała okazało się, że razem ze mną jechał niedźwiedź (śmiech).
W rozmowach z alpinistami często przewija się wątek pomagania. Wielu twierdzi, że to jest w tym sporcie najfajniejsze.
Na pewno tak. Jest to o wiele bardziej wartościowe, tak czysto ludzko, niż sam sport. Na szlaku cały czas spotykasz ludzi, którzy potrzebują pomocy. Od drobnych sytuacji polegających na oddaniu czegoś do jedzenia, do poważniejszych, gdy ktoś – powiedzmy – złamie nogę, a ty musisz go sprowadzić na dół.
Kinga Baranowska opowiadała w wywiadzie Kuby Radomskiego, że we wspinaczce nie liczy się rywalizacja, a to, czy potrafisz zrobić drugiej osobie herbatę, gdy ta nie ma już siły. To chyba fajnie ukazuje istotę alpinizmu.
Życie na dużych wysokościach generalnie jest uciążliwe, bo musisz odzyskiwać wodę ze śniegu, a tlenu jest tam dużo mniej niż na normalnych wysokościach. To wszystko trwa, pić musisz bardzo dużo, a najchętniej położyłbyś się spać. Na godzinę oddychania na tej wysokości zużywasz szklankę wody. Tylko na oddychanie, nie mówię o wysiłku. By się normalnie czuć, musisz wypić dziennie pięć litrów płynów.
Jak się robi taką herbatę?
Nie jest to skomplikowane, po prostu trwa dłużej. Robisz sobie depozyt śniegu do worka z namiotu albo śpiwora. Siedzisz w namiocie, uchylasz ścianę i dorzucasz śniegu w zależności jak szybko się topi. Później czekasz parę godzin aż się woda ugotuje, zalewasz, pijesz. Jedzenie liofilizowane jest na bardzo dobrym poziomie, w zasadzie możesz zjeść wszystko, na co masz ochotę. Kiedyś jadłem na przykład bigos, smakował faktycznie jak prawdziwy. Na dużych wysokościach jest ciężej – spanie nie jest zdrowe, cały czas walczysz z wyczerpaniem, walczysz, by w ogóle wstać. Dlatego ja nie przepadam za życiem na dużych wysokościach. Wolę szybko wejść i szybko zejść. W bazach nisko położonych masz wszystko komfortowo zorganizowane. Każdy ma swój namiot, materac dmuchany, światło, stołówkę. Możesz w miarę normalnie funkcjonować. U góry masz namiot, szron, śnieg i tyle.
Co wy tam robicie w wolnym czasie? Czasem musisz pobyć parę dni w obozie, a podejrzewam, że nie ma tam zbyt wielkiej cywilizacji.
Nie jest źle. Masz prąd, generatory, odpalasz laptopa, oglądasz filmy, słuchasz muzyki w ciszy, czytasz. Ja lubię ten czas, dla mnie to duża wartość. Nie masz zasięgu, wreszcie nie musisz myśleć o dziesięciu rzeczach na raz. Święty spokój. W obozach jest masa ludzi z całego świata, możesz poznawać ich historie. Poznałem choćby Hiszpana, Juanito, który zdobywa podwójną koronę Himalajów. Wszedł już na szesnaście szczytów, brakuje mu tylko dwóch. Innym razem Tybetańczyk ubrany w tradycyjne ciuchy pokazał mi na swoim telefonie zdjęcia z Zakopanego. Uświadamiasz sobie, że świat jest taki mały. Kiedyś poznałem też Polkę, która w czasach stanu wojennego wyjechała do Australii. Wspina się, była dwa razy na Evereście, a nikt w Polsce o tym nie wie. Ciekawa sytuacja, bo twierdziła, że wchodzi na Broad Peak, a jej Szerpa był przekonany, że idą na K2 (śmiech). Poznałem też osobę, która później zginęła pod Nanga Parbat, gdzie był atak terrorystyczny. Terroryści wpadli do bazy i zastrzelili kilka osób. Nie do wiary, że coś takiego wydarzyło się akurat w górach.
Poznajesz ludzi, rozmawiasz, czytasz, idąc na jakąś górę znasz ją jak własną kieszeń. Wiesz, że tu ktoś zginął, stąd spadł, tam utknął, tu przysypało ludzi lawiną… Myślisz o tym podczas drogi?
Oczywiście, że myślę. Sporo jest takich sytuacji. Czasem masz tak, że idziesz górą i wiesz, że w danym momencie stało się coś twojemu znajomemu. Na Pobiedę wchodziłem ze świadomością, że kolega się tam odmroził i stracił palce. Musiał zostawić na wysokości biwak, bo spadło dużo śniegu i nie mógł zejść. Daje ci to do myślenia. Czasem idąc spotykasz ciało człowieka, który zginął dwadzieścia lat temu. Leży sobie na szlaku i nikt się nim nie zajął przez tyle lat.
To chyba działa na wyobraźnię najmocniej.
Działa. Czasem jest to decyzja najbliższej rodziny, która chciała, by ta osoba tam została. Bierze się to też z tego, że ludzie nie mają na tyle zorganizowanych ubezpieczeń, by sprowadzić to ciało, a to dość duże koszta. Trzeba umieć sobie to ułożyć w głowie. Uświadamia ci to, że masz skoncentrować się na tym, co robisz i nie ryzykować. Większość takich sytuacji bierze się z tego, że ktoś przeszarżował i dopuścił do sytuacji, gdy jego organizm był już skrajnie wyczerpany. Od organizmu i natury dostajesz bardzo dużo informacji. Wystarczy tylko odpowiednio je czytać.
Który kraj zszokował cię podczas wypraw najbardziej?
Chyba Tadżykistan. Tam nic nie działa! Bajzel totalny. Step i tyle. Ludzie żyją – ujmijmy to – bardzo skromnie. Byliśmy dogadani tak, że w pewnym momencie przyleci po nas helikopter i polecimy nim na drugą górę. Problem był taki, że w Tadżykistanie mają tylko jeden śmigłowiec i w tym czasie prezydent miał akurat delegację. Musieliśmy czekać. Innym razem przyleciał do nas i okazało się, że nie ma do niego paliwa. Znów kilka dni czekania. Nie mogliśmy przejść też przez granicę pomiędzy Tadżykistanem a Kirgistanem, przez co musieliśmy przejechać samochodami na około dwa i pół tysiąca kilometrów.
Skoro tyle czasu schodzi na takich pierdołach, Śnieżną Panterę można zdobyć o wiele szybciej.
Gdyby była pogoda i świetna logistyka, można zrobić to w dwa tygodnie. Nie ukrywam, że liczyłem na to, że uda mi się to zrobić o wiele szybciej. Fizycznie na pewno byłem na to gotowy.
Ile straciłeś na problemy z logistyką?
Dwa tygodnie. Całkiem sporo jak na wyprawę, która trwała 29 dni.
O czym się myśli stojąc na szczycie? Ulga? Radość?
To dziwne, bo wychodzisz i niby osiągasz cel, o którym cały czas myślisz przygotowując się, a gdy już jesteś na miejscu, masz w głowie powrót do domu. Pod koniec wyprawy czasami tęsknota wypiera tę radość z przebywania w górach. Cieszę się też zjazdem, bo to dla mnie nagroda. Stojąc na szczycie wiem, że najlepsze jeszcze przede mną. Nie mam szaleństwa w głowie, nie czuję się tam jak bóg. Najfajniejszym momentem jest to, gdy jesteś już blisko bazy. „Kurcze, po wszystkim”. Czasem śmieję się, że tak szybko pokonuję szczyty, by wrócić szybciej do domu (śmiech).
Po Śnieżnej Panterze ponoć zabalowaliście jeszcze w samej bazie.
Przychodzi moment, że ciśnienie schodzi i wiemy, że udało się coś zrobić i wszyscy się cieszą. W bazie mamy namioty, stołówki, piwo, rzeczy przygotowane specjalnie na taką okazję. To normalne. Fajnie się zresetować, gdy już wiesz, że wracasz do domu.
Ale rosyjskich himalaistów chyba jeszcze nie przebijacie.
Słyszałem, że podczas wyprawy na K2 spirytus dowożono im śmigłowcami. Niektórzy wychowywali się w innych kulturach i pewne rzeczy są u nich naturalne (śmiech). Znam ludzi, którzy wspinając się palą papierosy.
Co jest absurdem, bo niby trzeba mieć dobrą kondycję.
To zależy. Jak chcesz, możesz robić to – powiedzmy – trzydzieści godzin i wtedy nie potrzebujesz specjalnej kondycji. Jeśli chcesz w pięć – potrzebujesz. Zależy, czy podchodzisz do tego sportowo czy hobbystycznie. To nie są zawody, nikt cię nie pilnuje. Niektórzy podróżują na ośmiotysięczniki, by po prostu tam być, nie muszą się wspinać i to też jest całkiem fajne. Trekkingi, bycie w ciekawych lokacjach, poznawanie ludzi – mega przygoda. Niektórzy jednak z tym przesadzają, przez co trochę zanika ten cały klimat zdobywania gór. Docierają tam czasem ludzie, którzy nie są związani z górami, nie wychowywali się w tym środowisku, nie mają żadnych umiejętności. Robi się zbieranina ludzi, którzy szukają w górach tylko poklasku i dowartościowania się.
Na zasadzie, że wchodzą po fotkę na Instagram.
Co mnie boli najbardziej – znieczulica na pomoc. Niektórzy w ogóle nie wiedzą, jak pomóc, co jest przerażające. Pchasz się w góry ze świadomością, że jak coś się stanie, to nie wiesz, co robić. To nie jest wiedza z kosmosu, wystarczy trochę chęci i się wszystkiego dowiesz. Inni twierdzą, że nie mają siły i nie muszą pomagać. Widziałem ludzi, którzy dopiero pod górą uczyli się wbijać czekany. Szerpowie muszą ich potem za sobą ciągnąć. Pod Everestem jest totalny syf, masa śmieci. Otworzyli tam kawiarnię, kafejkę internetową. Szerpowie mi pokazywali nawet dom publiczny. Nie podoba mi się to. Nie jeździ się w góry dla zabawy. Jak chcesz iść na imprezę, to jedź na Ibizę, jaki to problem.
W jaki sposób ty się w ogóle zajarałeś górami? Pochodzisz spod Myślenic, więc z tymi większymi górami jako takiego kontaktu nie miałeś.
Mój starszy brat był ratownikiem TOPR i zawodnikiem. Gdy przyjechałem do niego do Zakopanego w wieku 12 lat, od razu wiedziałem, co będę robił. Pierwsze narty kupiłem za paletki do tenisa stołowego i scyzoryk. Miały 190 centymetrów, dostałem do tego buty w rozmiarze 44. Dziś też byłyby na mnie za duże. Byłem dziewiątym dzieckiem w rodzinie – dziś jest nas jedenaścioro – z czego się bardzo cieszę, choć rodziców nie było stać, by zapewniać nam rzeczy do realizacji pasji. Musieliśmy sami kombinować. Teraz każdy patrzy na kolor, czy sprzęt jest z tego sezonu czy z poprzedniego… Wtedy był jaki był i nawet się nie zastanawiałeś, czy może być lepszy. Wychodziliśmy w góry i ubijaliśmy trasy, budowaliśmy skocznie. Nikt się nie zastanawiał, że trzeba coś jeść – wychodziliśmy rano i wracaliśmy, gdy się ściemniało. Całymi dniami nosiło się narty na plecach. W sumie robiłem to, co teraz, tylko na mniejszą skalę. Razem z chłopakami rywalizowaliśmy, bo każdy chciał być lepszy. Pewnego razu – by wygrać – zabrałem mamie gromnicę i żelazko i nasmarowałem sobie w ten sposób narty. Afera była niesamowita. W dzisiejszych czasach wszystko jest poukładane, dzieciaki chodzą na zajęcia pod okiem specjalistów… My musieliśmy sami sobie organizować czas. Mieliśmy naturalne podejście do życia.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK