Pewne oferty spadają na piłkarzy jak z nieba. Jacek Magdziński zamierzał kończyć powoli z futbolem, grał w czwartoligowym Promieniu Kowalewo Pomorskie i właśnie wtedy odczytał… ofertę z Angoli przesłaną na Facebooku. Obecnie jest jedynym polskim piłkarzem grającym w Afryce. Jednym z trzech, którzy na Czarnym Lądzie grali w piłkę kiedykolwiek. Dlaczego kobiety w Angoli noszą miski na głowie? Czy na angolskich trybunach zdarzają się kibice ubrani tylko w liść i zionący ogniem (dosłownie)? Dlaczego umawiając się z kimś w Angoli na konkretną godzinę, należy wyjść z domu kilka godzin po terminie? Łapcie wywiad z gościem, który spośród polskich piłkarzy obrał najbardziej egzotyczną drogę. Przed wami szalone życie Jacka Magdzińskiego i wszystkie absurdy/osobliwości Angoli.
Gdybym spóźnił się na spotkanie godzinę, po dwóch latach w Angoli byś się ucieszył, że tylko tyle czy doceniłbyś, że w ogóle przyszedłem?
Cierpliwość w Angoli można doprowadzić do niesamowitych rozmiarów. Słowa “depois”, czyli “później”, “amanha” – “jutro”, “espera, calmo” – “czekaj, spokojnie”, słyszysz tam praktycznie codzienne. Jeśli umawiasz się z kimś, że przyjdzie o 10, nie jest niczym nienormalnym, gdy zobaczysz go dopiero o 15.
– Gdzie ty byłeś? Umawialiśmy się!
– Ale co? Przecież się umówiliśmy na dziś, jestem, o co ci chodzi?
To jest całkowicie naturalne. Boję się czasami, że żyjąc w tej angolskiej mentalności zatracę cały swój perfekcjonizm. Z drugiej strony – złapałem dzięki temu lajtowemu podejściu trochę luzu, dystansu, mniej się denerwuję. Nauczyłem się, że na końcu wszystko będzie dobrze. Jeśli jeszcze nie jest dobrze – to znaczy, że jeszcze nie koniec. A co do pytania – jesteśmy w Polsce, napisałbyś chyba SMS-a, jeśli miałbyś się tyle spóźnić?
W Angoli nie piszą?
Inny przykład – zostaliśmy kiedyś zaproszeni na jakąś uroczystość. Było napisane, że impreza zaczyna się o 15, czyli – tak jak zrozumieliśmy – musieliśmy być o 15. Zdążyliśmy dopiero na 15:30 przekonani, że taki poślizg to wpadka, patrzymy, a tam… pusto. Stoi tylko kelner. Pytam go:
– Gdzie są wszyscy?
– A o której miało się zacząć?
– O 15.
– No to zaczną się zbierać koło 18-19.
Gdybym miał się wkurzać, gdy ktoś się spóźnia godzinę, to w Angoli nie wytrzymałbym nerwowo jednego sezonu (śmiech)
Zliczyłeś godziny, które zmarnowałeś czekając na samoloty czy autokary?
Uzbierałoby się tego naprawdę dużo, ale nie zgodzę się, że to godziny zmarnowane. Mam zawsze ze sobą książeczkę obrazkową, w której przedmioty nazwane są portugalskimi słowami, wyciągam i się uczę. Nie wiem, czy to taktowne, ale usłyszałem kiedyś od mądrego człowieka, że inteligentni ludzie się nie nudzą. Samoloty spóźnione są co chwilę. Z przekładania biletów samolotowych jestem już wręcz ekspertem. Mieliśmy kiedyś akcję, że cała drużyna czekała na kierowcę, który miał nas zawieźć na trening. On nie przyjechał, więc wsiedliśmy na pakę pick-upa i pojechaliśmy. Innym razem miał po mnie przyjechać ktoś na lotnisko i podobny scenariusz – nie było go, a my wsiedliśmy na pakę i przejechaliśmy tak przez całą stolicę. Takie rzeczy przestały mnie już kompletnie dziwić.
Zaskoczenie jest teraz wtedy, kiedy autobus przyjeżdża punktualnie.
Tak (śmiech). Granica rozsądku się przesuwa. Pamiętam swój pierwszy wyjazd, który od razu przyniósł totalny szok. Mecz miał się odbyć w sobotę. W piątek przejechaliśmy 500 kilometrów do Luandy, tam mieliśmy się przespać i z samego rana lecieć samolotem na mecz. Wstajemy o 5 nad ranem, jedziemy na lotnisko i… czekamy. Czekamy… Czekamy… Słyszę, co chłopaki mówią:
– Nie przyleci, mówię ci.
– Nie ma szans.
– Nie, nie, nie. Też stawiam, że nie.
Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Wstajemy i ktoś mówi, że prezydent otwiera w Moxico nić kolei państwowej i wszystkie loty w celu bezpieczeństwa zostały odwołane. To jak to, nikt wcześniej nie wiedział, że prezydent tam leci? Nikt nie sprawdził? No i co dalej będzie z meczem? Przecież bilety są sprzedane, kibice zaplanowali sobie czas… Ale oni nie myślą kompletnie w tych kategoriach. Nie da się lecieć teraz – OK, polecimy jutro. I rzeczywiście – wróciliśmy do hotelu, jak tylko można było znów lecieć to po prostu polecieliśmy i zamiast w sobotę zagraliśmy mecz ligowy w niedzielę. Nie widziałem po piłkarzach żadnego zaskoczenia, oni od dziecka przesiąkają tą mentalnością. Łącznie cztery dni byliśmy na wyjeździe.
Jak wygląda załatwianie spraw w urzędach? Podobnie? Także kompletna bonanza?
W Polsce jak coś załatwiasz, to robisz sobie cały terminarz. Spotkanie o 13, urząd o 15, spotkanie o 17. W Angoli – nie ma szans. Jak załatwisz w ciągu dnia jedną rzecz, to i tak to jest duży sukces. Na większe sprawy potrzeba ze trzy dni.
Dlatego jak w środę rano miałeś coś zaplanowane, to chciałeś spotkać się w czwartek? Przyzwyczaiłeś się, że dwie sprawy jednego dnia to za dużo?
No tak, dwie sprawy jednego dnia, nierealne! Tak jak mówiłem – boję się, że zatracę ten swój perfekcjonizm. W Angoli początkowo masz europejskie nastawienie, ale przychodzi moment, w którym odpuszczasz. Już nawet nie chodzi o to ich luźne podejście – ten kraj jest tak nieprzewidywalny, że co chwilę coś się może wydarzyć. By tam sobie poradzić, musisz myśleć po angolsku. Głupi przykład – w Angoli nie wypada zatrzymywać się na pasach i puszczać pieszego. Wręcz jest to niebezpieczne, bo ktoś może w ciebie wjechać. Musisz na to uważać, bo w Polsce – wiadomo – jest kompletnie inaczej.
Na czym polega ta angolska nieprzewidywalność?
Zadzwonił do mnie kiedyś prezes klubu i zapytał:
– Jacek, gdzie jutro lecisz?
– Ale co?
– No lecisz jutro, musisz wyrobić wizę. Jakie miasto?
– Yyy… Warszawa.
Coś tam ktoś kiedyś napomknął, że wiza jest ważna tylko trzy miesiące, ale sądziłem, że jak już będę na miejscu, to uda się wszystko załatwić. Ale nie, faktycznie musiałem lecieć z dnia na dzień. Najpierw dostałem jeden bilet na lot Lufthansą, rano się okazało, że lecę Brussels Airlines, chwilę przed lotem, że jednak przez Etiopię, który to lot był z innego lotniska, więc nie zdążyłem na samolot. Prezes w końcu zostawił mi czwarty bilet na mailu. Problem w tym, że nie miałem internetu w telefonie. Ktoś się nade mną na lotnisku ulitował, pozwolił sprawdzić to na komputerze, który włączał się 20 minut, sama poczta 10, ale w końcu patrzę – są bilety. Każda podróż z Angoli to przygoda, bo nawet jak masz bilet w ręku, po drodze może się zdarzyć tysiąc niespodziewanych rzeczy.
Jakbym chciał rzucić wszytko i wyjechać do Luandy – powiedziałbyś, że oszalałem czy byłaby to najlepsza decyzja w moim życiu?
Zależy, co miałbyś tam robić.
Powiedzmy, że to co teraz. Mogę pisać na odległość.
Jeśli chcesz jechać, żeby poznać nową kulturę, rozwinąć horyzonty, poznać siebie – serio polecam. Ale jeśli wygrałeś milion dolarów i szukasz po prostu fajnego miejsca do życia, lepiej wybierz polski Toruń. Nie ma co oszukiwać – w Angoli nie żyje się super-pięknie. W sklepach jest problem z podstawowymi rzeczami. Kiedyś przez dwa miesiące nie było płatków owsianych. Jak już się pojawiły, to kupiliśmy na raz 20 paczek i mieliśmy do samego wylotu. Nie ma ciemnego pieczywa, kurczaki są tylko mrożone, nie wszędzie są czekolady, bo jest strasznie gorąco i się roztapiają, a tylko lepsze markety mają klimatyzację. Nie ma tak, że myślisz sobie “zachciało mi się szarlotki”, idziesz i ją kupujesz. Czasem trzeba jeść, co jest.
Poważne problemy, z tego co czytałem, są też z wodą i prądem.
Jak myślisz – co jest najgorsze, gdy nie ma prądu?
Światło?
Nie. Klimatyzacja! Najgorsze, co może się zdarzyć, to jej brak. Osiem czy dziewięć godzin jedziesz do Luandy, jesteś tak wykończony, że chcesz tylko wejść pod prysznic i do łóżka, a tu nie dość, że nie ma wody, to jeszcze jest strasznie gorąco. Kładziesz się poklejony, zmęczony, o drugiej nad ranem słyszysz, że klima się włącza i od razu wniebowzięty idziesz pod prysznic. Problem jest naprawdę poważny, bo takie odcięcie prądu w mieście zdarzało się średnio raz na tydzień i to na kilka godzin. Wody brakowało rzadziej, ale też się to zdarzało. Dwa razy wykąpałem się po afrykańsku, czyli w misce na podwórku. W Polsce w ogóle nie myślisz o tym, czy będziesz miał prąd. Między innymi takie sprawy bardzo ograniczają rozwój Afryki.
Napatrzyłeś się na biedę? Masa ludzi żyje w Angoli za mniej niż za jednego dolara dziennie.
Biedę widać wszędzie. Widzisz kobiety, które sprzedają owoce i siedzą na ulicy cały dzień ze swoimi dziećmi. Widzisz dzieci, które jeżdżą po mieście same i nikt się nimi nie przejmuje. Miałem kiedyś gorszy dzień i poszedłem się przejść. Co człowiekowi może zrobić lepiej jak nie dobry uczynek? Wychodzę ze sklepu i obok był miejscowy “chińczyk”, u którego można było kupić ciuchy jak w Polsce. Podchodzi do mnie ośmiolatek bez butów, cały brudny, widać mu tylko białe oczy. Wyciąga rękę i mówi:
– Daj coś do jedzenia.
– Hej, a ty nie masz innych ciuchów? – pytam.
– Nieee mam… – odpowiedział takim zabawnym tonem.
– To chodź sobie coś wybierz.
Poszliśmy na ten bazarek, znaleźliśmy jakieś ciuchy dla niego. Zaproponowałem, żeby się w nie przebrał, ale chwilę potem popatrzyłem jednak na niego i na ten brud…
– Nie, jednak nie. Chodź do mnie się umyjesz.
Poszliśmy do mnie do domu, pogadaliśmy po drodze, wpakowałem go pod prysznic, nałożyłem szampon i żel. Woda cała czarna. Myślę sobie: Holender, żeby mi się biały zaraz nie zrobił (śmiech). Przebrał się w te ciuchy, zrobiliśmy selfiaka, on patrzy i mówi jeszcze, że jest głodny. Zapoznałem go z Jorge Kadu – tym, który grał w Zawiszy – i z Wilsonem, reprezentantem kraju, chłopak się najadł, zaprowadziłem go pod dom. W Angoli jest biednie, ale ludzie są mimo to szczęśliwi.
Wspomniany selfiak
Nie narzekają, a mają o wiele gorzej niż my.
Dokładnie. Kolejna historia świadcząca o tym, jak tam jest – wynajęliśmy kiedyś auto i pojeździliśmy po okolicy. Pod drzewkiem siedziała pani z grupką dzieciaków. Patrzymy, co to, a tam jakaś tablica, krzesła, zwyczajna szkoła. Kinia podeszła, zrobiła z nimi zdjęcie i chciała odejść. Nauczycielka zaczepiła ją jednak prosząc, by dała jej zdjęcia, które zrobiła.
– Yyy, ale z iPhone’a nie wychodzą, trzeba do drukarki podpiąć.
– Aaa…
Zacofanie kompletne. Mieliśmy też znajomą, która pracowała w szkole w Luandzie, w której płaci się za czesne mnóstwo pieniędzy. Rok szkoły kosztuje 80 tysięcy dolarów. Miałem okazję poznać chłopca, który się tam uczył. Zaczął coś do mnie mówić po angielsku perfekcyjnie – a miał może 11 lat – więc zaczęliśmy rozmawiać. W końcu spytałem, czy mówi też po portugalsku. A on, że tak. Gość wiedział o świecie czy piłce wszystko, do tego był bardzo grzeczny. Mówił “idź, odpocznij, bo moja mama mówi, że nie mogę cię za bardzo męczyć”. Byłem w szoku. Dwa światy przenikały się ze sobą w jednym mieście.
Szkoła.
Widać to też choćby po stadionach – w kraju, który organizował PNA, uchował się stadion-pagórek.
Estadio do Buraco!
Buraco?
Tak, buraco to dziura, stadion w dziurze. Coś niesamowitego. Mam w tym momencie ciarki, naprawdę. Ciężko mi to w ogóle opisać tych kibiców, tę żywiołowość, to jak oni się cieszą. Wychodzisz z tunelu i patrzysz do góry, do góry, do góry… i ci kibice dalej tam są. Czasem chodziłem na stadion narodowy na mecze Kabuscorp tylko po to, by poczuć tę atmosferę. Kibice są bardzo specyficzni. Czasem na trybunach widzisz na przykład nagich facetów mających tylko zasłonięty interes liściem i tam nikogo to nie dziwi. Są też tacy wymalowani na biało, plujący benzyną na ogień, co daje taki płomień jakby zionął smok. Afryka. Nigdzie indziej tego nie ma. Bardzo żałuję, że Benfica nie ma tak rozwiniętego zaplecza kibiców.
Określenie stadion-pagórek nie było wcale przesadzone.
Dlaczego tak właściwie? Benfica jest odbierana jako komercha?
Klub jest dość młody, w stolicy jest kilka innych, które skupiają większe liczby kibiców. Gramy na stadionie narodowym, który jest na obrzeżach miasta, to też ma jakieś znaczenie. Nie ma takiego przywiązania do barw. Trybuny świecą pustkami, więc trzeba szukać motywacji gdzie indziej. Gdy gramy przy większej publice na meczach wyjazdowych, jest kocioł. Nie rozumiem do końca, co oni krzyczą, więc wyobrażam sobie, że dopingują nas (śmiech).
Sama współpraca z Benfiką Lizbona na czym polega?
Podobno nie ma żadnej współpracy. Sam herb, nazwa, tyle. Herb też jest trochę inny, bo zamiast czerwono-zielonego elementu mamy czerwono-czarny. Nie ma wymian zawodników ani w jedną ani w drugą stronę. Mamy za to centrum treningowe, które trzeba określić jako top, top, top.
Kolejna kompletnie odjechana rzecz z angolskiej kultury – kobiety noszące miski na głowie.
To pierwsza rzecz, która się rzuca tam w oczy. Noszą wszystko. To wszystko, co sobie możesz wyobrazić i to wszystko, czego nie możesz też.
Widziałeś tam kiedyś na przykład dziecko?
Może raz. Dzieci mają raczej zawiązane w chuście na plecach. Bardzo stabilnie chodzą, nigdy nie widziałem, by owoce znalazły sie na ziemi. Idzie na przykład przez miasto taka mama lub ciocia – tak się mówi na kobiety w Angoli – z całą miską owoców na sprzedaż. Podchodzisz, pomagasz zdjąć tę miskę i kupujesz sobie na przykład mango. Hitem w Lobito było to, jak kobieta niosła na głowie kilkanaście mioteł na długim kiju. Znaleźć tam środek ciężkości i nie podtrzymywać tego niczym – niebywałe.
Czemu noszą rzeczy w ten sposób? Dociekałeś?
Tak jak my potrafimy nauczyć się jeść sztućcami, wiemy który do czego jest i robimy to od dziecka, tak one od zawsze noszą miski na głowie. Tak jest i tyle. Nie ma w tym większego sensu. Ciekawa historia była też, jak kiedyś 50 metrów od mojego domu na rogu ustawili się ludzie w namiotach. Muzyka, jedzenie, tańce – trwało to ponad tydzień. Pewnego dnia zapytałem się, co się tam dzieje. Usłyszałem, czczą jakiegoś zmarłego. To taki pretekst, by nie pójść do pracy, zabalować, po to człowiek tak naprawdę żyje. Tam nie zamartwiają się na zasadzie “zmarł i już nie będzie go z nami, wielka strata”, bardziej wspominają, jakim był wspaniałym człowiekiem i myślą o teraźniejszości. Często idąc Angolą widzisz trupa leżącego na pick-upie i dookoła ludzie jadący z nim go pożegnać. Zamożni ludzie mają pogrzeby bardziej europejskie.
Osobliwości na każdym kroku.
Często zastanawiała mnie też inna rzecz. Na ogromnym osiedlu mieliśmy mnóstwo małych piekarni, w których można było kupić pieczywo. Ludzie woleli je jednak kupować w supermarketach, w których często go brakowało. Było tak, że była pusta półka i karteczka, że chleb będzie o 15. I oni stali w kolejce przy tej półce i czekali do piętnastej. Mogliby iść po prostu do piekarni obok i kupić, a oni woleli stać. Kompletnie nie potrafiłem tego zrozumieć. Nie wiem, taki rytuał? Poza tym czemu markety nie robiły więcej chleba? Też nie wiem. Mieli coś głęboko zakorzenione w głowie i czekali tam zupełnie bez sensu.
Tam w ogóle było bezpiecznie? Po co wam był gość z kałachem pod domem?
Ciekawe zjawisko. Normalni, zwykli ochroniarze chodzą tam z nabitymi kałachami. Odwali im coś – pozabijają wszystkich. Początkowo jak go zobaczyłem pod moim domem to byłem przekonany, że trafiłem do jakiejś niebezpiecznej dzielnicy, ale zupełnie nie. W Luandzie z kolei nieraz słyszałem opowieści, że kogoś okradli, ale osobiście nie miałem żadnych nieprzyjemności. Może ten kałach jest dla odstraszenia złodziei? Nie wiem. O wiele bardziej niebezpiecznie jest za to na drogach.
Miałeś tam nawet poważny wypadek, dachowałeś. Jak do niego doszło?
Kobieta wyskoczyła nam na drogę, kolega próbował ją wyminąć… Mogło nas nie być.
Jak to wyskoczyła?
No normalnie, przechodziła przez drogę. Barierka, dwa pasy, barierka i znowu dwa pasy w przeciwnym kierunku – coś jak u nas na autostradzie. Droga szybkiego ruchu w każdym razie, a ona sobie po prostu przechodziła. Dziwny był też moment, w jakim to się zdarzyło. Byliśmy już po utrzymaniu w lidze, jechaliśmy wspólnie cieszyć się po sezonie, notabene najlepszym w moim życiu. Jechał za nami akurat klubowy doktor, zabrał nas do szpitala i wszystko było okej. Tylko potwierdziłem swoją tezę – trzeba czerpać z życia co najlepsze.
Ruch drogowy to generalnie wyższy poziom chaosu?
Oj tak. Na ulicach musisz walczyć o każdy centymetr, w sumie jak na boisku. Patrzę czasem na drogę, na której są trzy pasy i wyobrażam sobie, że niedawno była tu piaszczysta droga i ludzie nadal mają ją przed oczami. Jak to możliwe, żeby nikt kompletnie nie zawracał uwagi na linie? Jeden jedzie środkiem, drugi prawie pod prąd, masakra. Stojąc w korku możesz kupić wszystko, między samochodami są chodzące sklepy. Kabel do telefonu, słuchawki, kolumny, obrazy, lustra do łazienki, strój piłkarski, owoce, woda, piwo… Dosłownie wszystko.
Może po to korki tworzą!
Potrzeba matką wynalazku (śmiech). Czasami z tego korzystam. Kiedy w Luandzie jadąc z jednego końca miasta na drugi musisz spędzić w korkach 2-3 godziny, gość z wodą jest na wagę złota.
Ciężko się było przyzwyczaić do temperatur?
Od kiedy przyleciałem do Polski boli mnie gardło, więc chyba już przywykłem do Afryki. Przez pierwszy miesiąc było mi tam mega gorąco, ale byłem w takim flow, że widziałem same pozytywy, w zasadzie tylko trenowałem i odpoczywałem. Nawet jak temperatury dochodzą tam do 45 stopni, odczuwasz to inaczej niż w Polsce, gdzie jest sucho i nie ma czym oddychać. Czasem już nawet moi czarni bracia się buntowali, by treningi były jak najwcześniej, bo się nie dało grać. I rzeczywiście, zajęcia mieliśmy o 6:30. Cały mecz zawsze starałem się walczyć, biegać, gdy schodziłem do szatni to pulsowały mi z początku palce, tak układ krwionośny dostawał po tyłku. Dałem jakoś radę. Druga część sezonu w Angoli jest za to idealna, jeśli chodzi o warunki. Wilgotno, czasem jakaś mżawka, do godziny 11 jest rewelacyjnie chłodno, mecze o 18.
Obecny stadion Jacka wygląda trochę lepiej. Szkoda, że kibiców brak.
Europejczycy są tam choćby z racji warunków traktowani inaczej?
W Lobito miałem trenera, którego wprost nienawidziłem, a teraz jesteśmy przyjaciółmi i się świetnie dogadujemy. Pokazywał piłkarzowi to, czego on nie chciał widzieć. Teraz wiem, że robił to po to, by piłkarz był lepszy. Bardzo dosadnie, czasem wręcz obraźliwie mówił, że jestem w czymś słaby i mam tego unikać, skupić się na tym, w czym jestem dobry. Pomyślałem sobie w pewnym momencie, że nie jest ważne co on mówi, ważne jest to, że co tydzień wychodzę na boisko, Gdyby uważał, że jestem mu niepotrzebny – nie grałbym. Ale czy byliśmy lepiej traktowani – nie. Moi europejscy koledzy w Academice musieli po trzech miesiącach wrócić do domu, podziękowano im. Mieliśmy pokazać europejskie standardy gry w piłkę, a że było gorąco – nikogo to nie obchodziło.
No właśnie, prezesi to chyba nieźli furiaci. Koledzy wyrzuceni, tobie w Progresso też z dnia na dzień podziękowali.
Są kompletnie nieprzewidywalni. Z dnia na dzień możesz stracić pracę albo dostać premię. Słyszałem o historii, gdy prezes potrafił zadzwonić do piłkarza i powiedzieć:
– Przyjedź do mnie, premia czeka.
– Prezesie, ale ja już dostałem premię na konto. Nie pamięta prezes?
– Przyjedź.
Przyjechał, a na stole pokaźna kwota w dolarach.
– To na konto się nie liczy. To jest twoja premia.
Nie masz pojęcia, co przyniesie kolejny dzień. Prezes Kangamba z Kabuscorpu siedzi na przykład na ławce z trenerami, pobudza piłkarzy, słucha radyjka. Inaczej niż w Europie.
Czego europejski piłkarz może się nauczyć od angolskiego?
Luzu. Masz piłkę – wchodzisz między pięciu i się bawisz, próbujesz. Nie wyjdzie – trudno, stracisz piłkę i masz za sobą dziesięciu gości, którzy bronią. Czasami ta radość z gry jest aż za bardzo przesadzona, a zawodnicy i tak nie dostają bury od trenera. Angolczycy są bardzo dobrzy technicznie, świetnie grają boso, widać po nich, że tak się wychowywali na podwórku. Luz widać też po samych zachowaniach w szatni. Zdarzają się zawodnicy, którzy lubią sobie potańczyć, czasem nawet nago. Robią to rewelacyjnie i świetnie się na to patrzy. No, niekoniecznie kiedy akurat są nago (śmiech). Tematem do żartów w angolskiej szatni jest często wiek. Ktoś mówi, że ma 25 lat i wystawia się na ostrzał.
– Dobra, dobra, nie ściemniaj, wiemy, że masz więcej.
– Mam potwierdzone!
– Wszyscy mamy!
Zdarzały się przypadki z przekręconym licznikiem?
Oficjalnie nic nie wyszło, aczkolwiek każdy ma świadomość jak jest i z tego żartuje. “On ma 17 lat? Chyba 10 lat temu!”. Obserwuję tę angolską prowincję, gdzie ludzie kąpią się w rzece czy piorą w niej ubrania i wiem, że to nierealne, by ustalić prawdziwy wiek. Czasem miałem podejrzenia co do postawnych 19-latków, czasem próbowałem się ich nawet wypytać, ale nikt się do tego się nie przyzna.
Miałeś okazję zastosować – jak to napisałeś na blogu – angolską terapię “czas leczy rany”?
Ja nie, ale Niemiec, który przyleciał ze mną, miał problem z przywodzicielem i nie dostał pomocy.
– Tabletka i odpoczywaj.
– Ale…
– No, no, odpoczywaj.
Połączyliśmy się na Skype z magikiem ze Szczecina Piotrem Aleksandrowiczem z Orthosportu i podreperowaliśmy kolegę. Przez kamerkę ustaliliśmy diagnozę, Piotrek pokazał, jakie ćwiczenia robić, jak uciskać, jak wzmocnić mięsień. No i Daniel samemu to robił i dzięki temu wrócił na boisko.
Jak ty doznałeś kontuzji to nie było tematu, by leczyć się w Angoli?
Moja kontuzja była o tyle dziwna, że mogłem biegać, robić zwroty, sprinty, siłownię, nie mogłem tylko uderzać. Przetrwałem z tym obóz, dopiero po pierwszym meczu zrobiliśmy usg i wyszło, co i jak. Była opcja robienia tego w Angoli, ale – no właśnie, Angola – w całym kraju nie mieli akurat artykułów niezbędnych do zabiegu. Są świadomi tego, na jakim poziomie jest ich służba zdrowia. Proponowali mi leczenie w Namibii i Brazylii, ale stwierdziłem, że lepiej będzie w takim razie polecieć do Polski. I tutaj się wyleczyłem.
Bardzo się zestrachałeś, gdy powiedziano ci, że masz malarię?
Źle się poczułem, więc od razu zrobiłem badania, klubowy maser… Wróć, klubowy człowiek zajmujący się masażem – albo w zasadzie myciem nóg, bo masaż wyglądał tak, że wyciągałeś nogę, a on namydlonymi rękoma ci ją masował – dostał wynik, na którym było napisane polodismo negative (polodismo to malaria – red.). No i on odczytał, że to malaria. Negative? No wynik negatywny dla mnie, bo jestem chory. Tak to odczytał! Powiedział mi, że mam polodismo, ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, co to jest. Pojechałem do kolegi, który użyczył mi internetu i okazało się, że to malaria. Wziąłem od razu serię tabletek, potem wysłano wynik do lekarza, a ten powiedział, że jednak nie mam malarii, bo znał się na tym i dobrze odczytał wynik. Wziąłem serię leków bez sensu. Generalnie trzeba się mocno zabezpieczyć przed wyjazdem do Afryki. Musiałem przyjąć osiem szczepionek. W Angoli wodą kranową nie płuczę nawet ust. Czasem ta woda jest brązowa, czasem żółta. Jak pojechaliśmy po drodze do Polski do Dubaju i tam się wykąpałem, myślałem, że mam jakąś perukę. Po wymyciu w normalnej wodzie włosy były zupełnie inne niż po Angoli.
Co ciebie tak właściwie jara w tej Angoli?
To, że robię coś trudnego.
Na zasadzie, że łatwiej byłoby grać w jakimś Koszalinie?
Jasne, łatwiej byłoby jak sporo znajomych grać w trzeciej lidze, zdobywać bramki i się z tego cieszyć. A tutaj wszystko jest inaczej. Gdyby nie ten wyjazd, tyle ludzi z piłkarskiego świata nie dowiedziałoby się o moim istnieniu. Druga sprawa to fakt, że ciężko by mi było zagrać w polskiej ekstraklasie – aczkolwiek wciąż mam nadzieję, że to się wydarzy – a tam gram jednak na najwyższym poziomie. Wszystkie mecze są w TV, piękne stadiony, zwariowani kibice, znajomości. Patrzę na życie przez różowe okulary, każdy dzień ma być ciekawy, coś ma się dziać. Wszystko układa się w jedną całość. Poza tym, może się to wydać komuś dziwne bądź głupie, ale jara mnie też zapisanie się na kartach historii. Zmieściłem się na podium Polaków grających w Afryce po dwóch Robertach – Gaszyńskim i Stachurskim. Obaj wytrzymali rok, więc już jestem dłużej od nich. Ale wiadomo, że to były inne czasy.
Gdyby nie Angola, grałbyś jeszcze w ogóle w piłkę?
Chyba już nie. Co najwyżej na poziomie czwarto-, może trzecioligowym. Bardziej szukałbym sobie miejsca w biznesie, marketingu sportowym. Wyjeżdżając byłem zapisany na studia magisterskie, które skończyłem, miałem wówczas też otwarty kurs trenera. Ale w Angoli zebrałem doświadczenie, którego nie zebrałbym nigdzie w Polsce. Jadąc tam do końca nie wiedziałem, czy nie sprzedadzą mnie tam na części. Propozycja padła od kompletnie nieznanego człowieka na Facebooku, co dodawało wszystkiemu pikanterii. Wyobraź sobie – ktoś pisze do piłkarza z czwartej ligi, że ma dla niego ofertę z Angoli. Nie, że ktoś mnie polecił, po prostu facet znalazł informację o mnie, że jakiś czas temu grałem w polskiej pierwszej lidze i widział dwa filmiki na internecie. Byłem w takim momencie życia, że chciałem zaczynać coś nowego i przechodzić do – jak to mówią piłkarze – życia po życiu. A tu spada coś takiego. Szczerze? Od samego początku wiedziałem, że tam polecę, ale musiałem się w tym utwierdzić. Telefony do znajomych, do koleżanki, która była w Afryce na misjach, spotkanie z profesorem, który zwiedził masę Afryki. Szukałem tylko potwierdzenia. Tylko przed samym wylotem zadawałem sobie pytanie “co ty, człowieku, robisz? Sam? Do Afryki? Z jedną torbą?”. Jedna krótka chwila. Od tamtego momentu enjoy the life, enjoy the journey.
Twoja dziewczyna się tam odnalazła?
Tak, bo lubi podróżować po świecie. Jej odcinek bloga był napisany tak naprawdę podczas jej wakacji, teraz jej rzeczywistość jest nieco inna, bo pracuje w Luandzie przy budowie wielkiego osiedla. Śmieję się, że nosi cegły i jeździ taczką (śmiech). Wtedy było tak, że jak wracałem po treningu, to chciałem sobie odpocząć, a Kinia była gotowa do działania. Teraz jest inaczej – ja bym wyszedł gdzieś na kolację, a Kinga wraca o 18 i chce odpoczywać. Ale często spędzamy fajnie czas. Przez ostatnie pół roku w zasadzie tyko jedną niedzielę spędziliśmy w domu. Urlop w pracy, zawsze coś znajdujemy. Fajnie też, że Kinga dostrzega te wszystkie dziwactwa, czyli widzi to, czego ja już nie widzę.
Dobiłeś do takiego momentu, kiedy to nie myślisz już w kategoriach “co za absurd”, bardziej “no tak, normalka”?
Trochę tak jest, między innymi dlatego czekałem na ciebie aż pogadamy, bo już nie mam czasem weny, żeby dawać kolejne wpisy, już nie jest to wszystko dla mnie tak niecodzienne. Widać choćby po częstotliwości moich wpisów, że pewne rzeczy mi znormalniały. Staram się, żeby ten wywiad był ciekawy, ale cały czas mam wrażenie, że mówię o rzeczach nudnych. Dla mnie to wszystko jest takie normalne, że już nie robi na mnie wrażenia.
Czym twoja dziewczyna się tak właściwie zajmuje?
Dwóch Polaków, którzy wyjechali bardzo dawno temu do Angoli i doskonale znają tę mentalność, buduje osiedle na 750 domów, takie miasto w mieście. Zauważyli niszę na rynku, których w Angoli jest naprawdę wiele. Kinga pracuje tam w dziale zakupów, spędza tam czas od rana do wieczora, zbiera doświadczenia i jest szczęśliwa. To też dla mnie bardzo duży plus, bo jesteśmy razem. W Lobito odliczałem dni do zakończenia sezonu i chciałem od razu wracać do Polski. Teraz skończyłem ligę w listopadzie, a wylecieliśmy dopiero 17 grudnia, bo czekałem na moją Kingę i mi wcale źle nie było. Tym bardziej, kiedy mówili mi, jaka w Polsce jest pogoda.
Generalnie jednym z bardziej nadużywanych przez piłkarzy pojęć jest “przygoda z piłką”, używają go siedząc całe życie w kraju i grając po Ruchach Chorzów czy Zagłębiach Lubin. Do ciebie jednak pasuje jak ulał – i żyjesz w sposób ciekawy, i wcale nie zostanie to odebrane jako fałszywa skromność, bo nigdy nie zadebiutowałeś nawet w polskiej Ekstraklasie.
Szczerze to nie rozumiem kompletnie piłkarzy z Ekstraklasy, którzy tak mówią. Jak ktoś gra na tym poziomie – robi karierę. Nie wiem, z czego to wynika. Skromność? Głupota? Dla mnie to proste – zarabiasz dziesięciokrotnie więcej niż najniższa krajowa, nie możesz mówić, że masz przygodę z piłką. Przygodę mają ci, którzy grają na orliku i jadą reprezentować gdzieś na arenie międzynarodowej i przeżywają coś fajnego. Zarabiasz, grasz z reprezentantami Polski, gdy coś ci się stanie masz zapewnioną opiekę, popularność, telewizja – to jest kariera.
Ty masz przygodę czy karierę?
Piłkarską przygodę.
Albo karierę pełną przygód.
Ale może kiedyś będzie mi jeszcze dane zagrać pośród tych “przygodowiczów”?
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
PS Wszystkie fotki pochodzą z prywatnego archiwum Jacka. Po więcej możecie zajrzeć na jego profil na Facebooku.
PS 2 Jacek prosił by przy okazji przekazać, że wywiad posłuży za podsumowanie roku na blogu. Jak sam mówi – coraz mniej rzeczy w Angoli go dziwi, więc coraz rzadziej dzieli się z wami tamtejszym życiem. Obecnie Jacek wrócił na święta do Polski, ma kupiony bilet do Angoli i czeka na ruch klubu, który musi zdecydować, czy przedłuża z nim kontrakt. Kibicujcie, by Jacek miał materiał na jak największą liczbę odcinków bloga.