Reklama

Ale to już było… Jak wyeliminowaliśmy Manchester United, to chcieli mnie u siebie

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

29 października 2015, 12:20 • 11 min czytania 0 komentarzy

W naszym cyklu „Ale to już było” najnowszy odcinek z Markiem Piętą, byłym zawodnikiem Górnika Wałbrzych, Widzewa Łódź i Hannoveru 96. Człowiek, który wspólnie z Widzewem wyeliminował Manchester United i Juventus, strzelając Włochom dwa gole, opowiada o ofercie z United, 46 kilogramach wagi, ciężkim mundialu w Hiszpanii, przywiązywaniu do łóżka, prezesie Sobolewskim i wielu innych sprawach. Zapraszamy!

Ale to już było… Jak wyeliminowaliśmy Manchester United, to chcieli mnie u siebie

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
– Pewien niedosyt jest. Duży wpływ na moją karierę miały kontuzje i gdyby nie one, dużo – myślę, że naprawdę dużo – więcej bym zrobił. Jak dostałem pierwsze powołanie do reprezentacji Polski za Piechniczka, pojechałem do Karpacza z kontuzją. Ale na zgrupowaniu kadry… nie było żadnego lekarza. W Widzewie był natomiast taki, że baliśmy się iść do niego zbadać, to on załatwiał nam lekarzy. O czym my w ogóle mówimy? Nie wiem, dlaczego te kontuzje tak się mnie przyczepiły, to już było prawo serii. Uważam, że byłem na tyle dobrym i mocnym zawodnikiem, że bez problemów zdrowotnych zaszedłbym wyżej.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?
– Jestem w Łodzi. W Widzewie grałem przez cztery lata i zdobyłem dwa mistrzostw i dwa wicemistrzostwa Polski. Chyba nic nie muszę dodawać.

Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
– Uciekły mi mistrzostwa świata, na których Polacy zajęli bardzo wysokie, trzecie miejsce. Byłem po kontuzji, chciałem jak najszybciej wrócić, no i Hiszpania poszła spać. Widziałem wtedy siebie w kadrze, z Włodkiem Smolarkiem stanowiliśmy fajny duet. Gdyby nie urazy, gralibyśmy razem. Przedwcześnie skończyłem też karierę – niestety, z tych samych przyczyn. Pozytyw jest taki, że grałem już w Niemczech, byłem świetnie ubezpieczony, no i do dziś jestem rencistą. Byłem pierwszym Polakiem, który oficjalnie wyjechał do Bundesrepubliki i już wtedy widziałem przepaść. Nie dopuściliby mnie do gry, gdybym nie był ubezpieczony na życie i przed utratą zawodu piłkarskiego.

Duży transfer, który nie doszedł do skutku?
– Po tym, jak wyeliminowaliśmy z Widzewem Manchester United, dostałem ofertę od Anglików. Na konferencji prasowej padło zdanie, że ich trener od razu widziałby mnie w składzie. Miałem jednak 26 lat, nie mogłem wyjechać.

Reklama

Najlepszy piłkarz, z którym pan grał?
– Zawsze wyróżniam Włodka Smolarka, bo byliśmy dobrym duetem na boisku i poza nim. Oprócz niego, trójka: Boniek, Młynarczyk, Żmuda. Te cztery nazwiska to minimum.

Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?
– Platini, gdy występował w Saint-Etienne. To jeszcze nie był zawodnik z samego topu, ale widać w nim już było ten piłkarski luksus – Widzewowi strzelił wtedy gola z rzutu wolnego. Natomiast ja dwa razy pokonałem Dino Zoffa, najlepszego bramkarza na świecie. Zresztą, ponad połowa składu Juventusu to byli wówczas reprezentanci Włoch. Dobrzy piłkarze, ale my przed nimi nie pękaliśmy… Pamiętam również Gentile, choć to nie był normalny piłkarz. Jako jego rywal, nie czerpałem przyjemności z gry w piłkę. Uważałem tylko, by ten człowiek mnie nie uderzył, nie opluł, nie podeptał i nie zwyzywał. Ale satysfakcję miałem podwójną. Przeszliśmy Juventus, a ja miałem te dwa gole.

Najlepszy trener, który pana trenował?
– Po pierwsze, w Górniku Wałbrzych Stanisław Magiera, były piłkarz tego klubu, który prowadził wyróżniających się zawodników trampkarzy i juniorów. Już wtedy, na przełomie lat 60. i 70., Górnik miał prawidłowe szkolenie, z którego ja korzystałem. Dużo łatwiej wchodziło mi się w dużą piłkę, bo prawie w ogóle nie grałem w juniorach. Jako 14-, 15-latek, byłem w drugim zespole. Po drugie, Stanisław Świerk. Prowadził mnie, już jako seniora, w Wałbrzychu. Pomógł mi zbudować dużą pewność w tym, co robię. To był kluczowy moment, bo w ciągu dwóch lat tak poszedłem w górę, że z ośmiu propozycji wybrałem Widzew. Był w tej historii drobny minus: Sobolewski ściągnął Świerka, niektórzy mówili, że Pięta to jego prawa ręka. Guzik prawda! Po trzecie, Jacek Machciński. On rozumiał mnie, ja rozumiałem jego. Zdobyłem pod jego wodzą pierwsze w Łodzi mistrzostwo.

Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?
– Na słabych trenerów się obrażałem, więc oni sami do tego dojdą.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
– Chyba urodą i zachowaniem nie zachęcałem (śmiech). A poważnie: nie miałem „przyjemności”.

Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
– Przez całe życie udawało mi się, że te żarty wychodziły w drugą stronę. Zresztą, Widzew to była taka drużyna, że jak ktoś się nie pomylił, to prawdy nie powiedział. Trzeba było być ostrożnym, by nie dać się wypuścić w maliny.

Reklama

Najlepszy żart, który wykręcił pan?
– Ktoś ostatnio opowiadał o wsadzeniu malucha między drzewo a mur. No, to nam też się zdarzyło. Którejś nocy wzięliśmy samochód jednego z lekkoatletów, jako że nigdy nie było nam po drodze. Ale straszne problemy miał z nami świętej pamięci kierownik Widzewa, prawa ręka Sobolewskiego, pan Wroński. Zawsze coś mu się zdarzyło. Przykład: ciężko mu było rano wstać, bo jak zasypiał, to go przywiązaliśmy. Głupi żart, taka dziecinada.

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
– Na pewno nie chciałem być trenerem. Zawsze natomiast planowałem być blisko sportu, podobał mi się BOS, czyli Biuro Obsługi Sportu, czym się początkowo zająłem… Dużo dał mi wyjazd do Niemiec, bo jak my żyjemy 25 lat w demokracji, tak ja poznałem ją siedem lat wcześniej. Łatwiej mi się dostosować do dzisiejszego świata. BOS wystartował, ale spotkało mnie mnóstwo hamulców, ograniczeń prawnych. Później kiedy siedziałem u Włodka Smolarka, opowiadał mi o sąsiedzie, który blisko współpracował z holenderskim związkiem piłkarskim. Zorganizowaliśmy spotkanie, poznaliśmy ich ideę, na naszym gruncie powstał Polski Związek Piłkarzy. A tym pośrednikiem był znany u nas Jan de Zeeuw.

Której decyzji podjętej podczas kariery żałuje pan najbardziej?
– Żadnej. Błędy na pewno popełniłem, ale nie chcę się rozdrabniać. Pamiętajmy też, że nie na wszystko, co chciałem zrobić, miałem wpływ, bo ograniczały nas przepisy. My w tamtym okresie byliśmy niewolnikami. Zawsze czułem się jednak Polakiem, nie chciałem zostawać na stałe za granicą.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
– Jak przechodziłem z Górnika do Widzewa, otrzymałem rekompensatę, za którą kupiłem mieszkanie. Dla Widzewa byłem bardzo drogim zawodnikiem.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
– Nie przypominam sobie. Jestem normalnym człowiekiem, lubię się pobawić, ale nie przekraczam granic. Wolę spędzić czas przy barze, niż iść do kasyna.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
– Pierwsze mistrzostwo Polski z Widzewem, zabawa w Pabianicach. Jeden z chłopaków, chyba Mirek Tłokiński, zaczął się chwalić markową koszulą i krawatem. Nasze żony były na tyle wesołe, że te krawaty nam poobcinały, „stworzyły” koszule z krótkim rękawem. Wróciliśmy w końcu w samych marynarkach. Atmosfera, proszę mi wierzyć, niesamowita.

Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
– Z Surmą, bo pięćset meczów to wielki wyczyn. Kłaniam się nisko. Zresztą, napisałem mu, że to dopiero początek i życzę dwa razy więcej. Chętnie zmierzyłbym się też z Głowackim czy Rzeźniczakiem. Ciekaw jestem, jak wyglądałyby takie pojedynki, ale tych różnych okresów też nie da się porównać. Jeśli natomiast ktoś już bardzo chce, niech spojrzy na sukcesy. Wtedy wyjdzie na moje!

Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
– Z Probierzem. To niemiecka szkoła. Życzę mu, by nie zaprzestał tego, co robi. A to w Polsce trudne, można zbierać przeciwników. Musimy się nauczyć, że trener to osobowość, jego zdanie w klubie musi być ważne. Probierz próbuje to wprowadzać, mnie pasuje.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
– W domu mam własny, prywatny pokój, gdzie znajdują się nagrody, puchary i medale. Te za mistrzostwo, wicemistrzostwo i europejskie puchary. Rzadko to w Widzewie miało miejsce, ale prezes Sobolewski oficjalnie mnie pożegnał i złożył podziękowania za grę dla łódzkiego klubu. Nie widziałem u innych piłkarzy tego oficjalnego dokumentu.

Pierwszy samochód?
– Proszę zgadnąć… Rzecz jasna, maluch.

Najlepszy samochód?
– Kiedyś byłem fanem Mercedesów, ale przerzuciłem się na Audi.

Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?
– Karierę robi tylko Lewandowski, ale młody już nie jest. No więc Milik. Ma poukładane w głowie, jest w dobrym klubie, Holendrzy dadzą mu odpowiednią szkołę. Jeśli utrzyma się na tej drodze, zrobi karierę zbliżoną do Lewego.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
– Po dwóch lub trzech meczach w Widzewie, redaktor Hurkowski dał w Piłce Nożnej tytuł: „Trzecia siła”. I mnie wyliczył jako trzecią siłę, po Bońku i Burzyńskim.

Ulubione zajęcie podczas zgrupowań.
– Internet (śmiech). Proszę pana, my w Spale mieliśmy piętrowe łóżka, a jak ktoś chciał pooglądać pierwszy program w telewizji, to musiał wejść na dach i poprawić antenę. A co robiliśmy? Ping-pong, piłkarzyki, karty, dobra książka.

Ulubiony komentator?
– Nic nowego nie powiem, wskazując Jana Ciszewskiego. Robił show nie do powtórzenia. A dziś chętnie słucham Laskowskiego.

Ulubiony ekspert?
– Bez komentarza. Nie chcę krytykować stacji telewizyjnych, ale zrobiłbym więcej roszad i zaprosiłbym nowych ludzi. Show z publicznością to niemiecka szkoła, która bardziej do mnie trafia. Wiem jednak, że nie jest to proste w dobie tak szybkiego przepływu informacji. Ja się dziś tylko z młodych śmieję, że niedługo przez internet będą seks uprawiać.

Najbardziej wzruszający moment w karierze?
– Debiut w pierwszej drużynie Górnika jako 18-latek, no i debiut w Widzewie. To były czasy, w których rozwalone na rozgrzewce buty musiałem obwiązywać plastrem. Nie miałem żadnych na zmianę.

Najbardziej przykry moment w karierze?
– Kontuzja. Trochę to mogę wziąć na siebie, bo niepotrzebnie nogę wsadziłem… To był zimowy okres przygotowawczy, trening w Widzewie. Byłem chyba za szybki, uprzedziłem jednego z panów, który chciał trafić w piłkę, a trafił w moją nogę, bo już piłkę zdążyłem zabrać. Przez medycynę w Polsce uciekły mi mistrzostwa świata. Zamiast sześciu tygodni, pauzowałem prawie rok. W trakcie mundialu w Hiszpanii, nikt nie miał prawa do mnie przyjść. Oglądałem mecze sam i przeżywałem wszystko sam. Fajnie chociaż, że zajęliśmy trzecie miejsce.

Najważniejsza ze zdobytych bramek?
– Powinna być ta pierwsza, ale nie mogę jej sobie przypomnieć. Największą satysfakcję dał mi jednak gol strzelony Śląskowi, w barwach Widzewa. A to dlatego, że Śląsk chciał mnie na siłę wziąć do wojska i próbował różnych zagrywek. Oczywiście, Sobolewski załatwił wszystko w białych rękawiczkach – schowano mnie tak, że nawet Jaruzelski by mnie w Łodzi nie znalazł. Pierwsze spotkanie we Wrocławiu, wygrana 1:0, mój jedyny gol. To była moja zemsta. Że nie mówię tutaj o europejskich pucharach? No, tutaj gole, zwłaszcza te z Juve, to był obowiązek.

Najlepszy mecz?
– Nie w Widzewie, a w Górniku Wałbrzych. I – zaskoczę jeszcze bardziej – z Włókniarzem Leśna. Dzień przed meczem poszedłem na imprezę i potem byłem tak zmobilizowany, że walnąłem hat-tricka, no i w ogóle bardzo fajnie mi się grało. Mogłem żartować, że dobrze wpływają na mnie przedmeczowe balety, ale to był jeden przypadek.

Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
– Smolarek. Zawsze chodziły mu po głowie głupoty. Chciał, by było śmiesznie.

Największy pantoflarz?
– Niektórzy chodzili swoimi ścieżkami, ale pantoflarzami bym ich nie nazwał.

Największy niespełniony talent?
– O sobie mam mówić? (śmiech) Trochę to będzie naciągane, ale może Jacek Jarecki? Był świetnym bramkarzem, blisko drużyny narodowej, w końcu wyjechał do Niemiec, ale nie wszystko poszło po jego myśli.

Najlepszy podrywacz?
– Wszyscy widzewiacy wskażą tego samego: Możejko Andrzej.

Największy modniś?
– Wszyscy fajnie, elegancko się ubieraliśmy.

Najlepszy prezes?
– Pan wie, ja wiem i wielu też powinno wiedzieć… Sobolewski miał taką siłę przebicia, że widziałem, że wyląduję w Widzewie. Nie podszedł mnie – podszedł moją rodzinę, żonę i teściów, z którymi mieszkałem. Tak tych teściów zagadał, że nawet oni zaczęli się pakować (śmiech).

Najgorszy prezes?
– Nie ma najgorszych. A z racji pełnionej funkcji, źle o prezesach nie chcę mówić.

Całowanie herbu – zdarzało się?
– Gdybym całe życie grał w jednym klubie, mógłbym sobie na to pozwolić. A ja i tak występowałem tylko w trzech klubach. Wolę pocałować żonę.

Kibice, z którymi zżył się pan najbardziej?
– Kibice Widzewa. Istnieje stowarzyszenie, mamy teraz trochę z nimi problem, ale lubimy się i zawsze się lubiliśmy.

Alkohol w sezonie?
– Nie było problemu. Warunek był jeden: trzeba umieć. Stanowiliśmy taką grupę, że nie było opcji, by ktoś po imprezie nie przyszedł na trening. Godziliśmy jedno z drugim, bez szkody dla kariery.

Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
– Smolarek.

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
– U nas nie było takiej możliwości. Pani Kolasińska, księgowa w Widzewie, wypłacała pensje w czwartek do drugiego treningu. Zdarzyło się, że pieniądze były w piątek rano. Czyli kilka godzin opóźnienia.

Najładniejsze miasto w jakim przyszło panu grać?
– Rio de Janeiro. Każdy swego czasu marzył, bo dziś już raczej nie, by zagrać na Maracanie. W 2005 roku nie grałem, raczej wychodziłem na to boisko. Jako PZP należymy do FIFPro, a przy okazji kongresu w Rio miał miejsce mecz Europy z Ameryką Południową. Jako zawodowy piłkarz tam nie pojechałem, udało się potem. Nigdy nie mów „nigdy”.

Najgroźniejsza kontuzja?
– Pierwsza w Widzewie, rok przed mistrzostwami świata w Hiszpanii. Zrobiłem też wszystko, by wyjechać na Zachód. Szukaliśmy obojętnie jakiego klubu, byleby wpadło dużo zielonych. Sto dolarów wystarczało czteroosobowej rodzinie na życie, a jechało się po kilka tysięcy. Druga kontuzja miała już więc miejsce w Hannoverze – utraciłem możliwość gry w piłkę, ale spadłem na cztery łapy dzięki ubezpieczeniu. Miałem robioną plastykę więzadeł, ale zbuntował się organizm. Istnieje na świecie jeden procent ludzi, którym sztuczności się nie przyjmują, i ja do nich należałem. Wszczepione więzadła nie przyjęły się, zrobił się stan zapalny, a ja ważyłem 46 kilogramów!

Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
– Wolności. Wystarczy pokazać, że umie się grać troszkę lepiej, a już pojawia się możliwość zmiany klubu. Dziś jest swoboda wyjazdu poza Polskę, a o naszym losie decydowali działacze klubowi… Brakowało mi tej wolności, bo ja zawsze byłem zbuntowany. Kiedyś poszedłem do Sobolewskiego, ustaliłem z nim pewne rzeczy, a on się upewniał: „To ty ze mną podpisujesz kontrakt?”. Chciałem mieć pewność realizacji ustaleń z obu stron. I tak zostałem chyba pierwszym piłkarzem w kraju z profesjonalną umową.

PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Komentarze

0 komentarzy

Loading...