Reklama

Fawela po klęsce nie płacze. Szybko zdążyła się przyzwyczaić

redakcja

Autor:redakcja

09 lipca 2014, 01:30 • 5 min czytania 0 komentarzy

Nie martw się, córko, miejmy świadomość, gdzie jesteśmy – Marcinha prowadząca jeden z trzech barów na Morro do Salgueiro to główna animatorka życia towarzyskiego w tej faweli. Zna ją tu każdy i większość osób mijających jej knajpkę podchodzi się przywitać. Zmienia się tylko sposób powitania. Początkowo Marcinha zaprasza na piwo, lodowatą Antarcticę serwowaną w mrożonym pojemniku, a na koniec… Na koniec jest tylko: 0:5, 0:6, 0:7. O wyniku wiedzą już wszyscy. A nawet jeśli jakimś cudem nie oglądali meczu, to mogą się domyślić po częstotliwości odpalanych petard. Ostatnie zakończyły się koło 70. minuty. Miały służyć do świętowania, a po pół godzinie gry magazyny były prawie puste. Jedyna osoba, nie zdająca sobie sprawy, co się właśnie stało, to kilkuletnia dziewczynka, która się zgubiła i nie potrafi znaleźć drogi do domu.

Fawela po klęsce nie płacze. Szybko zdążyła się przyzwyczaić

– Lepiej nie wychodź tam na górę. Niby jest bezpiecznie, ale nigdy nie wiadomo – ostrzega policjant Edilson po tym, jak przeszedłem kilkadziesiąt metrów. Wyżej nie ma jednak żadnego zagrożenia. Od 2010 roku, gdy Salgueiro zostało spacyfikowane, a handlarze narkotykami przepędzeni, w dzielnicy panuje spokój nawet po zmroku. Można zostawić otwarte mieszkanie i nikt niczego nie wyniesie. Przystaniesz na moment, by się rozejrzeć, zaraz znajdzie się kilkanaście osób skorych do pomocy. Szukasz baru? OK, jest tutaj, tam i tam dalej, na dole. Jak chcesz, to zaprowadzę. Kilka pięter wyżej zaczyna się oblężenie. Grupka kilkunastu dzieci podbiega zadając trzy pytania: Ingles? Hello? Do you speak English? Nie proszą o pieniądze. Po prostu cieszą się, że odwiedził ich ktoś z zewnątrz. Po kilku minutach wyłania się siedmiolatek w koszulce Flamengo i z bardzo poważną miną pyta, jak mam na imię.

– Tomas.

– Tomas, witaj w Morro do Salgueiro – wyciąga rękę na powitanie i wypowiada się takim tonem, jakby był królem dzielnicy, szefem lokalnych bandidos i czuł odpowiedzialność, by obcy czuli się u niego dobrze. A potem proponuje oprowadzenie po Morro.

Reklama

zdjęcie 1

Na dwie godziny przed meczem fawela jest tak spokojna, jak samo Rio. Otwarte są tylko bary, w których od dłuższego czasu gromadzą się ludzie, by posłuchać co do powiedzenia mają Ronaldo i Galvao Bueno, główny komentator SporTV. W biednych dzielnicach te tematy nikogo jednak nie obchodzą. Po przejściu kilkuset metrów w górę wzgórza coraz głośniej słychać muzykę. Leci Bob Marley i inne kawałki reggae. Pełen chill. Sam klimat też nie jest tak straszny, jak malują go polskie, a nawet brazylijskie media. Wiele domów posiada plazmę, wszędzie dochodzi prąd, a jedna z drobniejszych posiadłości wygląda, jak na fawelę, naprawdę imponująco.

O bezpieczeństwo nie trzeba się obawiać. Pacyfikacja sprawiła, że gangi obawiają się o swoją pozycję, pragną chronić terytorium i nie pozwalają nikomu innemu na przestępstwa, bo to oznaczałoby masowy najazd policji. Jeśli kogoś okradniesz, nawet gringo, licz się z tym, że obetną ci rękę. Informacja rozchodzi się błyskawicznie. Jeżeli komuś stanie się coś u stóp wzgórza, góra wie o tym po kilku minutach. A o tym, jak traktuje się tu policję, świadczy prosty obrazek – bar, w którym trzech umundurowanych ogląda mecz, jest praktycznie pusty. Podchodzą do nich tylko małe dzieci, które o okresie „czyszczenia” faweli usłyszą dopiero za kilka lat. Z opowieści starszych kolegów.

zdjęcie 3

Marcinha podczas meczu nie może wysiedzieć na miejscu. Jest typowym brazylijskim kibicem. Podchodzi do sprawy bardzo emocjonalnie, a przy tym potrafi wytłumaczyć, który defensywny pomocnik bardziej odciąża bocznych obrońców, a który skrzydłowy lepiej współpracuje ze środkiem pola. Robi tu za eksperta. Głos rozsądku. Po pierwszej bramce łapie się za twarz, po drugiej wstaje i komunikuje całemu barowi, że trzeba się było tego spodziewać, po trzeciej coś podobnego, a na początku drugiej połowy wyciąga wniosek, że przecież ci Niemcy nie są wcale tacy wybitni. Marcinha kontynuuje swój monolog, a gdy złapie z kimś kontakt wzrokowy, momentalnie zaczyna przekonywać do swoich argumentów.

Mesmo erro. Ten sam błąd – powtarza kilkanaście razy po szóstym golu, po siódmym znów pokazuje na twarz, powtarzając słowo vergonha, a po końcowym gwizdku wyciąga telefon i robi sobie „selfie” pokazując „fucka” na tle telewizora. Po dwóch próbach dołącza się do niej koleżanka, a kolega w czerwonym t-shircie tylko kręci głową. – Tylko Flamengo, liczy się tylko Flamengo – opowiada ze wzrokiem wbitym w Julio Cesara. Marcinha nie daje mu jednak dojść do głosu. Słuchając łamiącego się głosu bramkarza, ma jeszcze mieszane uczucia i nie wie co powiedzieć, ale gdy przed mikrofonem staje David Luiz, wręcz krzyczy: – Dajcie mu spokój. Tylko on tu zawinił? – Marcinha jest typową Brazylijką. A dla typowych Brazylijczyków kudłaty stoper jest nietykalny.

Reklama

Po meczu fawela zasypia. Na główną rozrywkę, puszczanie latawców, jest już za późno. Zimą zmrok zapada około 17:30. Ludzie chowają się do swoich mieszkań i tylko w jednym barze, gdzie pite było jeszcze przed spotkaniem, głośno leci samba. Gdyby spotkanie zakończyło się wynikiem 0:1 i nie doszłoby do takiej katastrofy, paradoksalnie mogłoby być tu nieciekawie. Ludzie, zamiast szydzić albo chować się po domach, mogliby ruszyć na Rio i tam demonstrować swoje niezadowolenie z mistrzostw, bo sukces organizacyjny łączy się tu w stu procentach z sukcesem sportowym lub jego brakiem. Z każdymi kolejnymi bramkami nadzieja jednak ulatywała i już koło 30. minuty wiedzieli, że nie ma nad czym płakać. Lepiej się pośmiać.

– Widzieliście kiedyś gorszy występ reprezentacji? – pytam po czwartym golu Niemców.

– Człowieku, nie widzieliśmy gorszego występu jakiejkolwiek drużyny! – emocjonuje się kolega Marcinhii, kibic Internacionalu Porto Alegre, któremu jest coraz bardziej do śmiechu. On też nie ma już złudzeń. Gdyby był Łukaszem Gargułą, stwierdziłby, że czwarta bramka ustawiła mecz. Szkoda się stresować. To w końcu takie niebrazylijskie… Płaczą tylko ci, którzy za jakiś czas zejdą z boiska. Do reszty ciężar porażki dotrze pewnie dopiero jutro. Na razie ciężko to pojąć. Tym bardziej, gdy na stół wjechało kilka większych butelek Antarctiki, które same się nie opróżnią, a bar na zapleczu nie świeci pustkami.

Pierwszy raz od początku mistrzostw udaje mi się złapać taksówkę po meczu selecao tak szybko po jego zakończeniu.

– Nie oglądał pan? – zagaduję kierowcę o wyglądzie Laurence’a Fishburne’a.

– Po co? Żona też mnie o to pytała, a ja jej mówiłem już wcześniej, co się wydarzy. Wystarczyło obejrzeć nasze poprzednie mecze.

– Nie mógł się pan spodziewać takiej klęski.

– No nie. Typowałem 0:4, 0:5. Ale dla mnie taka tragedia anunciada, zapowiedziana z góry, to żadna tragedia.

Image and video hosting by TinyPic


Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...