Echa losowania i ligowe wieści. Sobotnia prasa serwuje nam taki przegląd wydarzeń. Na co zwrócić uwagę? Łukasz Gikiewicz ocenia losowanie i twierdzi, że trzy punkty już mamy. Te zdobyte z Arabią Saudyjską.
Sport
W Piaście cieszą się z reprezentantów. Jeden z nich był o krok od mundialu.
– Duże znaczenie ma to, że piłkarze są nie tylko powoływani, ale i grają w meczach reprezentacji. Przykładem jest Franek Plach, który swoją grą na przestrzeni kilku sezonów jest czołowym bramkarzem ligi. Jakoś do tej pory nie dostąpił tego zaszczytu. Teraz się udało i jesteśmy zadowoleni z tego. Po to się trenuje, żeby przeżyć wyjątkowe chwile, grając w reprezentacji swojego kraju – mówi trener Piasta, który był pytany o nastrój Kostadinowa po huśtawce, jaką było pokonanie Włochów i porażka z Portugalią. – Tiho to skromny, pracowity i zaangażowany piłkarz. Będąc na jego miejscu trudno nie czuć rozczarowania, ale z drugiej strony jest też satysfakcja po zwycięstwie nad mistrzami Europy – dodał Fornalik. Sam zainteresowany odczuwał raczej pozytywne emocje. – Musimy być dumni, że wyeliminowaliśmy aktualnego mistrza Europy. O tym, że zagram z Portugalią dowiedziałem się dzień przed spotkaniem. Byłem bardzo szczęśliwy. To był najważniejszy mecz w mojej karierze. Powrót do polskiej ligi nie był trudny, ale do zimowej pogody już tak. W Palermo czy w Porto było kilkanaście stopni na plusie – stwierdził Tihomir Kostadinow.
Łukasz Grzeszczyk, czyli zmora Widzewa Łódź.
3 grudnia 2020 roku w Tychach to on rozpoczął akcję, którą po zagraniu Oskara Paprzyckiego, celnym uderzeniem z 5 metra sfinalizował Szymon Lewicki. On także wykonał wrzutkę z rzutu wolnego, po którym odbitą przez obrońców piłkę z woleja z 16 metra w „okienko” posłał Bartosz Biel. Przypomnijmy, że tyszanie, przegrywający po szybkim trafieniu Mateusza Możdżenia, ostatecznie wygrali 2:1. Do dwóch asyst drugiego stopnia z tamtego spotkania lider tyszan 28 maja ubiegłego roku dorzucił asystę i gola w Łodzi. W 89 minucie bowiem po jego wrzutce z akcji przy odbitej przez bramkarza łodzian piłce najszybciej znalazł się Kamil Kargulewicz i strzałem z 6 metra zapewnił trójkolorowych prowadzenie. Natomiast w 4 minucie doliczonego czasu gry kapitan wykorzystał rzut karny wywalczony przez Łukasza Monetę i ustalił wynik na 2:0. Tamten mecz nie zakończył się jednak happy endem dla Grzeszczyka, bo po ostatnim gwizdku za nieeleganckie gesty pod adresem prowokujących go widzów został ukarany dyskwalifikacją, przez którą nie mógł zagrać w ostatnich dwóch kolejkach minionego sezonu oraz w barażu, w którym tyszanie pogrzebali swoje szanse na awans do ekstraklasy. Wreszcie w tym sezonie – 19 września ubiegłego roku – w Tychach rozegrano mecz, zakończony remisem, a charakterny i ambitny kapitan trójkolorowych w doliczonym czasie gry wolejem z 16 metra ulokował piłkę w siatce Widzewa i ustalił rezultat na 1:1.
Podbeskidzie nie wygrało już siódmego meczu z rzędu. Czarna seria to wina nieskuteczności.
W 36 minucie spotkania Kamil Biliński mógł zdobyć bardzo efektownego gola. Napastnik Podbeskidzia złożył się do strzału przewrotką, ale Marek Kozioł, bramkarz zespołu z Łodzi, przeniósł piłkę nad poprzeczką. To była kluczowa zasada ŁKS-u w tym spotkaniu, Zespół prowadzony przez trenera Marcina Pogorzałę, za wszelkę cenę, nie chciał stracić gola. Musimy powiedzieć to wprost. Źle ogląda się spotkania, w których jeden z zespołów – w tych okolicznościach ŁKS – przyjeżdża tylko po to, by gola nie stracić. Na początku drugiej połowy spotkania świetną akcję przeprowadzili „górale”. Zagrali szybko, ale w decydującym momencie Dawid Polkowski nie skierował piłki do bramki. Niedługo potem Kamil Biliński nie wykorzystał sytuacji „sam na sam” z Koziołem i dwie znakomite szanse Podbeskidzia się zemściły. Po błędzie Matveia Igonena piłkę przejął Michał Trąbka i spowodował, że łodzianie objęli prowadzenie. Ich radość nie trwała jednak zbyt długo. Bielszczanie skonstruowali w końcu zgrabny atak. Zaczęło się od Jeppe Simonsena, który zagrała do Goku Romana. Hiszpan, z kolei, wypatrzył Bilińskiego, który tym razem się nie pomylił.
W Sosnowcu ważny mecz w kontekście utrzymania. Zagłębie gra z GKS-em Jastrzębie.
– W Jastrzębiu wymienili trenera, doszło do roszad w składzie i widać rękę nowego szkoleniowca. Ostatnio punktują, nie tracą bramek, widać, że zmierzają w dobrym kierunku, ale teraz przyjadą do Sosnowca, więc ich passa zostanie przerwana. Każdy ma swoje problemy, każdy potrzebuje punktów, ale my patrzymy tylko na siebie. Potrzebujemy punktów i w tym meczu interesuje nas tylko komplet. Podchodzimy przed tym meczem z szacunkiem do rywala, ale jako zespół liczymy, że punkty zostaną w Sosnowcu – podkreśla Dawid Gojny, obrońca Zagłębia, który na Ludowy trafi ł latem 2020 roku właśnie z Jastrzębia. Pochodzący z Wodzisławia Śląskiego piłkarz nadal utrzymuje kontakt z byłymi kolegami, gdy czas na to pozwala śledzi poczynania byłego klubu. – Oglądałem wiosną grę GKS-u choćby w meczu z ŁKS-em i widać, że trener Grzegorz Kurdziel fajnie poukładał zespół. Zespół został przebudowany, ale trzon pozostał, są tam jeszcze piłkarze, z którymi grałem. Mam z nimi kontakt. Atmosfera za moich czasów była bardzo fajna. Takie znajomości zostają na lata – dodaje Gojny, obecnie jeden z fi larów sosnowiczan.
Super Express
Sebastian Mila o odrodzeniu Legii.
– Liczył pan na to, że trener Aleksandar Vuković tak szybko wyprowadzi Legię na prostą?
Sebastian Mila: – Zapowiadałem, że Legia tak fatalnie jak jesienią nie może już wyglądać, że się otrząśnie i zacznie punktować. Doceniam „Vuko”, bo wykonał świetną robotę, został wyróżniony tytułem „Trener marca”. Jednych odblokował, a inni przy nim „urośli”. W efekcie widzimy już inną Legię, nie tak bezradną jak kilka miesięcy temu, choć do zachwytów nad jej grą jeszcze daleko.
– Na lidera wyrósł Josue. Jak pan odbiera grę Portugalczyka?
– Jest kreatywny, wyłamuje się ze schematów i ma świetnie ułożoną lewą nogę. Podoba mi się w nim to, że bawi się piłką, a akcje rozwiązuje w sposób nietuzinkowy, zawsze stara się coś wymyślić. Widzi więcej od innych, wyróżnia się ponad stan. Bierze na siebie ciężar gry. Zastanawiam się, jak wypadnie w meczach z czołówką, z Lechem czy Pogonią. Ale jeszcze ktoś w drużynia mistrza Polski zwrócił moją uwagę.
Przegląd Sportowy
Eksperyment się udał. Rezerwowy Lech ugrał trzy punkty.
Gdy trener Tworek spojrzał na jedenastkę, jaką wystawił w piątkowy wieczór Skorża, mógł pomyśleć, że to żart szkoleniowca Lecha z okazji prima aprilis. Jednak szkoleniowcowi gości z pewnością nie było do śmiechu. 50-latek z różnych względów musiał dokonać aż ośmiu zmian w porównaniu do meczu z Jagiellonią (3:0). W bramce Filipa Bednarka zastąpił Mickey van der Hart. Po raz ostatni Holender wyszedł w podstawowym składzie we wrześniowym starciu z Wisłą Kraków (5:0), w którym doznał kontuzji. Adriel Ba Loua i Mikael Ishak zmagają się z infekcją. Skorża do końca liczył na występ Szweda, ale ostatecznie kapitan Lecha nie znalazł się w kadrze meczowej. Bartosz Salamon doznał kontuzji podczas meczu ze Szkocją (1:1), z kolei Jesper Karlström prawdopodobnie nie był gotowy mentalnie do występu od początku. Na 26-letniego Szweda spadła lawina krytyki po tym, jak sprokurował rzut karny w fi nale baraży z Polską. Pomocnik sfaulował Grzegorza Krychowiaka, przez co kibice Skandynawów wzięli go na celownik. Mimo wielu zmian, Skorża nie szukał wymówek. Doskonale wiedział, że jego zespół stracił już zbyt wiele punktów w tym roku, więcej od Pogoni i Rakowa. Celem Kolejorza na ten sezon jest dublet, ale żeby myśleć o jego zrealizowaniu, nie może sobie pozwalać na grę w kratkę. – Zakładam, że nie mamy już marginesu błędu, więc remisy, a zwłaszcza porażki nie wchodzą w rachubę. Potrzebujemy teraz serii wygranych meczów. Jeden punkt straty do lidera to może nie jest przepaść, lecz nie ścigamy się z jedną drużyną, a dwiema. Skala trudności jest więc znacznie większa – podkreślał na przedmeczowej konferencji opiekun Lecha.
Łukasz Zwoliński liczy na połowanie do reprezentacji Polski.
Gdzie oglądał pan mecz Polski ze Szwecją o awans do mistrzostw świata?
Oczywiście w domu, bo moja córka po 20 szła spać, więc nie było zbyt dużego pola manewru. Po sąsiedzku wpadł też Rafał Pietrzak, który jest moim przyjacielem.
Poruszał pan z nim temat reprezentacji? W końcu jeszcze niedawno za kadencji Jerzego Brzęczka był do niej powołany, więc zna klimat panujący w tej grupie zawodników. Czuje pan, że kadra to nie jest tak odległy temat, jak pozornie mogłoby się wydawać?
Rafał ma już to marzenie odhaczone i mam nadzieję, że jest to także przede mną. Też uważam, że nie jest to odległy temat, znam swoją wartość, czuję, że jestem w niezłej formie i wiem, że jak podtrzymam dobrą dyspozycję, to będę miał szansę. Trener Michniewicz pokazał ostatnimi powołaniami, że docenia ligowców, nie zamyka się na ekstraklasę. Uważam, że wszystko jest w moich nogach i nie jest to coś niemożliwego. Z jednej strony wydaje się, że konkurencja w ataku jest zamknięta, bo na tej pozycji mamy kłopot bogactwa, ale z drugiej nawet ostatnie zgrupowanie pokazało, że z powodu kontuzji i innych względów, lista napastników może się znacząco skurczyć. Poza tym wszyscy napastnicy grali w przeszłości w ekstraklasie. Adam Buksa, Karol Świderski i nawet Krzysztof Piątek całkiem niedawno wyjeżdżali z naszej ligi.
To nie jest tak, że ktoś ma abonament na grę w drużynie narodowej. Tak pan to widzi?
Mamy w kadrze Roberta Lewandowskiego, czyli najlepszego napastnika na świecie, jest Arek Milik, który też sporo osiągnął i od dłuższego czasu nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Sądzę jednak, że pozycja numer trzy i cztery jak najbardziej jest na wyciągnięcie ręki. Nie czuję się gorszym napastnikiem od Adama Buksy, Krzyśka Piątka czy Karola Świderskiego. Wiem, że wszystko jest w moich nogach. Słusznie pan zauważył, że cała trójka niedawno była jeszcze w ekstraklasie, więc grając dobry sezon w Polsce, można wyjechać za granicę. Stamtąd pewnie łatwiej otrzymać powołanie, ale jak już powiedziałem, trener Michniewicz potrafi docenić wyróżniających się ligowców z naszej ekstraklasy.
Skra Częstochowa zagrała ponad połowę sezonu na wyjazdach. Teraz ma dom, ale jeszcze nie swój, a tymczasowy.
Klub podpisał umowę na wynajem stadionu w Bełchatowie. – W obliczu problemów GKS będziemy teraz jedyną drużyną, która będzie użytkowała ten stadion – mówi rzecznik klubu z Częstochowy Bartosz Błach. Dlaczego Skra postanowiła ostatecznie zamienić zgłoszony wcześniej Sosnowiec na Bełchatów? – Ten obiekt jest w stanie spełnić wszystkie wymogi komisji licencyjnej w Fortuna 1. Lidze. Największym problemem w Sosnowcu było uzyskanie zgody na imprezę masową. Związane to było z pewnymi animozjami, a także występowaniem w tej samej lidze obu drużyn. Wszystko wskazuje na to, że w Bełchatowie taką zgodę uzyskamy. Współpraca z MCSiR-em układa nam się dobrze, nic nie powinno stać na przeszkodzie – wylicza Błach. Obiekt przy ulicy Sportowej jeszcze w poprzednim sezonie gościł inną drużyną spod Jasnej Góry. W trakcie budowy stadionu Rakowa grał na nim zespół Marka Papszuna. Kibice Skry, choć nie jest ich wielu, chcieliby jednak, aby drużyna wróciła na kameralny obiekt przy ulicy Loretańskiej. – Abyśmy mogli mówić o rozpoczęciu nowego sezonu w Częstochowie, musielibyśmy zakończyć wszystkie prace w czerwcu. To może być trudne do zrealizowania. W tym momencie rozpoczynamy roboty związane z przebudową i rozbudową budynku klubowego. Niedługo efekty powinny być bardziej widoczne. Trzymamy kciuki, aby wszystko przebiegło się zgodnie z harmonogramem. W tym momencie koncentrujemy się na tym, by jak najlepiej zorganizować mecze w Bełchatowie – kończy rzecznik Skry.
Herve Renard, selekcjoner kadry Arabii Saudyjskiej, cieszy się z losowania. Jego rodzina pochodzi z Polski.
Najciekawsze było wyznanie Renarda. – Mam wielką satysfakcję, że zagramy z Polską, bo moi dziadkowie byli Polakami – ujawnił nam szkoleniowiec Saudyjczyków. – Moja mama i jej siostra są z pewnością szczęśliwe. Nigdy jednak nie byłem w waszym kraju – powiedział nam szkoleniowiec, zanim oficer prasowy saudyjskiej federacji nie zaczął go ponaglać, że musi już iść. Z kolei Scaloni chwalił nasz zespół. – Ma wielkiego piłkarza jak Lewandowski, ale i innych znanych zawodników, jak Glika. Jego pamiętam jeszcze z boiska – powiedział szkoleniowiec, który kończył karierę w Atalancie Bergamo, gdy Glik występował w Torino. – Są też piłkarze z innych silnych lig. To mocna drużyna – dodał. W przeciwieństwie do Michniewicza nie chce jednak postrzegać tego starcia jako rywalizacji Messiego z Lewandowskim. – To nie będzie ich pojedynek, ale mecz Polska kontra Argentyna – uciął pytanie o tych zawodników. W podobnym tonie o Biało-Czerwonych wypowiadał się Torrado. – To silny rywal, który dobrze gra piłką, ale mocno zależy od Lewandowskiego. Trudno coś przewidywać, jednak przed mundialem 2018 z Polską wygraliśmy i teraz chcemy powtórzyć ten wynik – powiedział o naszej drużynie.
Leo Messi. To najważniejsze nazwisko w kadrze Argentyny na mundial.
To wokół niego Scaloni będzie budował zespół. I to piekielnie mocny zespół. Argentyńczycy nie przegrali 31 meczów z rzędu, ostatni raz – w lipcu 2019 roku. To robi wrażenie. 43-letni szkoleniowiec nie tylko sprawił, że potencjał Messiego jest w pełni wykorzystany, ale też pozostałe tryby w argentyńskiej maszynie działają prawidłowo. Przez lata największą zmorą dwukrotnych mistrzów świata była postawa w defensywie. Ale i to udało się Scaloniemu naprawić. W 45 meczach pod jego wodzą Argentyńczycy stracili tylko 29 goli, a gdyby wziąć pod uwagę ostatnie dziesięć występów, to dali sobie wbić tylko dwie bramki, zdobywając 15. To dlatego Argentyńczycy wierzą, że w Katarze mogą sięgnąć po złoto. – Stać nas na wielkie rzeczy – powiedział Messi po triumfi e w Copa America. I wiadomo, co miał na myśli, mówiąc te słowa. Dla niego wygrana w mundialu byłaby ukoronowaniem kariery.
Łukasz Gikiewicz komentuje losowanie. Jego zdaniem Arabia nam nie zagrozi.
Arabia Saudyjska powinna być dla nas dostarczycielem punktów. Wiadomo, że na mistrzostwach świata każda drużyna może wyglądać inaczej niż ją postrzegamy, ale musimy spojrzeć prawdzie w oczy: jeśli jadąc na mundial mamy się obawiać takiego zespołu, to w ogóle tam nie jedźmy. To absolutny obowiązek, by zdobyć z nimi trzy punkty, nastrzelać bramek. Oni są mocni jedynie u siebie, mają żywiołowych kibiców, bardzo głośnych, którzy niosą tę drużynę. Na własnym stadionie są w stanie pokonać dość mocnych rywali, dzięki temu awansowali z pierwszego miejsca w grupie. Arabia jest blisko Kataru, jednak to już nie to samo. Oczywiście to wciąż kraj muzułmański, miejscowi kibice będą trzymać za nich kciuki, jednak Lewandowski, Zieliński czy Szczęsny grają co weekend przy kilkudziesięciu tysiącach kibiców, ich to nie zaskoczy, nie speszy. To dobrze, że rozegramy z nimi drugi mecz na turnieju, bo będziemy mieli kilkanaście dni na adaptację. Fakt, że są przyzwyczajeni do tego klimatu, nie powinien już po takim czasie mieć znaczenia.
Paulo Dybala żegna się z Juventusem. Zrobił wiele, ale czy wystarczająco?
Do Piemontu przyleciał z Palermo siedem lat temu, w 2015 roku, mając niespełna 22 lata. Tu został jednym z najważniejszych piłkarzy Bianconerich. Do tej pory rozegrał 283 spotkania, zdobył 113 bramek, miał 48 asyst, wywalczył z zespołem pięć mistrzostw Włoch i cztery puchary. Francesco Cosatti, dziennikarz Sky Sport, zajmuje się Juventusem i śledził losy Argentyńczyka od jego przyjazdu do Turynu. – Dybala stanowi część historii tego klubu – komentuje dla „PS”. – Gra z dziesiątką na plecach, czyli w koszulce, która waży kilka ton. I kiedy koledzy przez te ostatnie lata zmieniali drużyny, on został w Juventusie. Pamiętam dobrze, jak wziąłem udział w jego pierwszej konferencji prasowej. Był chłopakiem, został mężczyzną, ale teraz nadszedł czas na nowe wyzwanie – uważa Cosatti. Czy Argentyńczyk może przejść do Interu? – Tam spotkałby Giuseppe Marottę, czyli dyrektora, który uwierzył w niego, kiedy grał w Palermo i ściągnął go do Juventusu – zauważa Cosatti. – Nie wiem, gdzie będzie występował, ale chciałbym, żeby został w Serie A. Nasze rozgrywki nie powinny stracić piłkarza takiego jak on. Teraz Dybala musi skupić się na następnych meczach, ostatnich, które będzie grał w barwach Bianconerich. Historia z klubem musi się dobrze zakończyć. Argentyńczyk jest bardzo dobrym zawodnikiem, ale od 2020 roku nie jest już tak skuteczny jak podczas poprzednich lat. Trapią go kontuzje i wskutek tego jest zmuszony do oglądania z trybun wielu meczów Bianconerich. W ostatnich dwóch sezonach rozegrał ich w sumie tylko 54, zbyt mało jak na poziom, na którym występuje drużyna.
Sevilla walczy z Barceloną o srebro. Zmierzą się w bezpośrednim meczu.
Nieco inne nastroje panują w Sevilli. Po świetnym początku sezonu zespół Julena Lopeteguiego mocno zwolnił tempo. Jeśli wziąć pod uwagę, tak jak w przypadku Barcelony, dwanaście ostatnich spotkań we wszystkich rozgrywkach, bilans jest znacznie słabszy. Połowę z tych meczów Sevilla zremisowała, wygrała cztery. Pewnie byłoby lepiej, gdyby nie seria urazów, z którymi zmagają się w Andaluzji. – Nie mamy na to żadnego wpływu. Musimy być jeszcze bardziej skoncentrowani i zjednoczeni, by dalej wygrywać. – Gramy wiele meczów z rzędu z tymi samymi piłkarzami, pojawia się zmęczenie i trzeba brać to pod uwagę. Chcemy dalej grać tak samo, być agresywni i naciskać w ataku. Kiedy w trakcie meczu czujesz, że to nie jest odpowiedni moment na coś, trzeba to zmienić – powiedział w rozmowie z Marcą Nemanja Gudelj. Kibice Sevilli nie mają więc w ostatnim czasie za dużo powodów do radości. Ale takim na pewno może być deklaracja Lopeteguiego. Sporo ostatnio mówiło się o tym, czy szkoleniowiec w następnym sezonie dalej będzie prowadził zespół z Andaluzji, ale 55-latek jasno zadeklarował, że nigdzie się nie wybiera. – Jestem dokładnie w tym miejscu, w którym chcę być. Dobrze się tu czuję, podobnie jak moja rodzina – przyznał trener.
Polski tercet w USA? Charlotte nie jest pierwsze.
W 1998 roku Chicago Fire w swoim pierwszym sezonie w historii klubu sięgnęło po sensacyjny dublet: mistrzostwo MLS oraz Puchar USA. Ogromną zasługę w tych sukcesach, których już nigdy nie powtórzyła żadna drużyna z Chicago, miała trójka doświadczonych Polaków: Piotr Nowak, Roman Kosecki i Jerzy Podbrożny. Teraz w ślady ekipy z Wietrznego Miasta pragnie iść inny beniaminek MLS Charlotte FC, w którym zatrudnienie znalazło trzech innych, dużo młodszych piłkarzy z Polski. Kiedy w 1998 miejsce w MLS wykupiła sobie drużyna Fire, w rozgrywkach brało udział 12 zespołów. Ekipa, której nazwa pochodziła od wielkiego pożaru (w 1871 strawił niemal 1/3 miasta), nie była faworytem trzeciego w historii sezonu, ale w końcowej tabeli konferencji zachodniej zajęła drugą lokatę i awansowała do play-off . Tam zaszokowała Amerykę, wyrzucając za burtę Colorado Rapids i Los Angeles Galaxy oraz pokonując w wielkim fi nale w kalifornijskiej Pasadenie DC United 2:0. Taka sytuacja – kiedy tzw. expansion team od razu sięga po mistrzostwo – nie zdarzyła się nigdy wcześniej w żadnej z najważniejszych zawodowych lig w USA. Dopiero w 2018 Vegas Golden Knights w swoim pierwszym roku w NHL sięgnęli po Puchar Stanleya. W całym sezonie kapitan zespołu i późniejszy MVP fi nału Nowak miał 6 goli i 12 asyst, Kosecki 9+9, a Podbrożny 6+14. Ten ostatni trafi ał do siatki w fi nałowych starciach o MLS Cup i Puchar USA. W całej historii MLS ustrzelenie dubletu udało się potem tylko LA Galaxy w 2005.
fot. FotoPyK