Piątkowa prasa to dużo ciekawych materiałów przed najbliższą kolejką Ekstraklasy.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Państwo Jastrzembscy byli dumni ze swojego syna Dennisa, że kiedyś wrócił z niemieckiej do polskiej kadry juniorów, a teraz się cieszą, że wybrał Śląsk Wrocław. Bo tu naprawdę może się jeszcze bardziej rozwinąć, a przy okazji jest w Polsce, w ich ojczyźnie, z której przed wielu laty wyemigrowali.
Pan Andrzej pochodzi z Chełmży, 20 kilometrów na północ od Torunia. – A wie pan, że moja mama w szkole chodziła do jednej klasy z Antonim Schmeichelem, ojcem Petera i dziadkiem Kaspera? Kto by pomyślał, że jego syn i wnuk będą wielkimi bramkarzami, szkoda tylko że już wyłącznie w reprezentacji Danii. Cieszę się, że nasz Dennis ma coraz więcej związków z ojczyzną, choć na świat przyszedł już w Niemczech – zaznacza tata Dennisa.
Z Polski Andrzej Jastrzembski wyjechał na stałe w 1989 roku, mając dwadzieścia lat, kilka miesięcy przed upadkiem muru berlińskiego. Powołał się na niemieckie pochodzenie. Dostał paszport konsularny, ważny tylko przez tydzień. Dobrze wiedział, że kiedy przekroczy granicę, nie będzie odwrotu. Do Niemiec jechał z matką i z tatą do dziadka, który mieszkał w Kropp, w kraju związkowym Szlezwik-Holsztyn, trzydzieści kilometrów od duńskiej granicy.
– W piłkę grałem już w Polsce. W juniorach w Legii Chełmża, a jak poszedłem się uczyć w szkole morskiej, występowałem w trzecioligowej Darłovii Darłowo. Wyjazd do Niemiec trochę tej mojej piłce zaszkodził, bo nikomu się nie chwaliłem, że gram. Przyszedłem kiedyś na trening miejscowej drużyny, zobaczyli, co umiem i szybko zaproponowali miejsce w zespole. Nie była to wielka kariera, ale swoje na regionalnym poziomie pograłem, nawet całkiem przyzwoicie płacili. Dostałem ofertę z Kilonii, ale już dzieci wtedy miałem, trzeba było się zająć rodziną, więc ciężko by było jeździć po pięćdziesiąt kilometrów na treningi – opowiada pan Andrzej.
Dwie role, jeden człowiek. Kosta Runjaic łączy w sobie dobrego i złego policjanta.
Runjaic to perfekcjonista, u niego nie ma miejsca na fuszerkę. Choćby zaraz po objęciu drużyny wprowadził przerwę na picie w czasie treningów. Wcześniej można było poprosić fizjoterapeutów o napoje w każdej chwili zajęć, od początku kadencji szkoleniowca należy czekać na sygnał od niego. By ćwiczenia nie straciły na intensywności.
Ale czasem ten perfekcjonizm ociera się o dziwaczność. Ot, zdarzyło się, że nie pozwalał wejść zespołowi na boisko treningowe, ponieważ na tablicy świetlnej ciągle wyświetlał się rezultat meczu III-ligowych rezerw z nazwą rywali, a w trakcie ćwiczeń I drużyny powinien być napis „Pogoń Szczecin” i godzina. Dopóki go nie zmieniono, nie zaczęły się zajęcia na murawie. Jeden powie przesada, drugi porządek musi być. Kwestia punktu widzenia.
50-latek jest piekielnie wymagający i z reguły oczekuje, że świat się do niego dostosuje. Cały, nie tylko ludzie z klubu – sztab czy piłkarze, choć oni przede wszystkim. Z jednej strony pozostaje otwarty na dialog z zawodnikami, o czym przekonali się krótko po jego przyjeździe do Polski. Na początku grudnia 2017 r. stowarzyszenie „Słowiki 60 im. Jana Szyrockiego” organizowało jubileuszowy koncert z okazji dziesięciolecia działalności, a w chórze śpiewał lekarz Portowców – doktor Mariusz Pietrzak, który zaprosił ekipę na występ. Co prawda ten wypadał dzień przed meczem z Zagłębiem Lubin (3:3), jednak mimo to zespół poprosił szkoleniowca o zgodę na uczestnictwo i ją uzyskał. Granatowo-Bordowi stawili się w kościele pw. Świętego Krzyża, po 20 minutach pojechali do hotelu na zgrupowanie.
W Brazylii nie miał co jeść, kradł krowę i wielokrotnie zawiódł się na ludziach. W Polsce Leandro od 10 lat jest gwiazdą Radomiaka.
Leandro przyjechał na stadion dwie godziny przed wspominanym już sparingiem z Juventą. Był trochę zestresowany, ale przede wszystkim bardzo głodny. Pracownicy klubu zabrali go do restauracji, gdzie podano mu dużego schabowego. Brazylijczyk spałaszował go całego, co później odbiło się na meczu. W okolicach 50. minuty poczuł nieprzyjemne uczucie w żołądku, myślał, że zaraz zwymiotuje i musiał poprosić o zmianę. Po spotkaniu trochę się bał, że właśnie przegrał życiową szansę. Niepotrzebnie. Radomiak wygrał 6:0, on strzelił jednego z goli, a koledzy z drużyny do dziś wspominają, jak Brazylijczyk podczas tamtego spotkania ciągle biegał jak oszalały. – Inni zawodnicy Radomiaka zastanawiali się, co on wyprawia, a Leo tłumaczył po meczu, że miał na sobie tylko koszulkę i biegał tyle, bo po prostu było mu przeraźliwie zimno – wspomina ze śmiechem Podlewski.
Głód, który dał o sobie znać przed sparingiem, towarzyszył Brazylijczykowi we wcześniejszych latach, podobnie jak poczucie, że jest niesprawiedliwie traktowany i dostaje kolejne ciosy od życia. Ale Leandro się nie poddawał, brał je na klatę i ciągle marzył o tym, by zostać zawodowym piłkarzem. Jako młody zawodnik trafił do brazylijskiej akademii Antoniego Ptaka, później w grupie wyróżniających się tam graczy przyleciał do Polski, mieszkał w Gutowie, a następnie rozgrywał sparingi w Europie, podczas których też pokazywał się z dobrej strony i nawet interesowały się nim zagraniczne kluby, ale nie pozwalano mu na transfer. Do tego nieświadomie, nie znając dobrze języka, podpisał z Ptakiem pięcioletni kontrakt. W końcu wrócił do Brazylii, gdzie syn Ptaka, Dawid, kupił klub. Kazano mu w nim grać, ale, podobnie jak inni zawodnicy, nie dostawał pieniędzy. W końcu nie wytrzymał, uciekł. Gdy niedługo później trenował w Brazylii z klubem z III ligi i działacze chcieli go pozyskać, ale nie mogli za względu na wiążącą do niewolniczą umowę, załamał się. W dodatku właśnie wtedy w dziwnych okolicznościach utopił się jego przyjaciel, co Leandro bardzo przeżył. – Wpadłem w depresję i ten stan trwał bardzo długo. To w zasadzie były dwa lata. Nie grałem w piłkę, nie miałem też żadnego planu B. Wstawałem o 12.00, szedłem coś zjeść i po posiłku znów kładłem się do łóżka, albo zamykałem się w pokoju, z którego praktycznie nie wychodziłem i grałem godzinami w PlayStation – tak Leandro opisywał swój najgorszy czas w życiu w wywiadzie, którego udzielił nam w sierpniu ubiegłego roku.
Rozmowa z Lindsayem Rose, obrońcą Legii Warszawa.
(…) Z gwiazd niezbyt przyjemnie może pan wspominać Corentina Tolisso, z którym wdał się pan w bójkę.
Konflikty są w każdym klubie, byliśmy wtedy zdziwieni, że wypłynęło to w mediach. Nie mam żadnych problemów z Corentinem, gdy trzeba porozmawiać przez telefon, to rozmawiamy.
Ale jak patrzył pan, gdy pana partner ze środka obrony Umtiti zdobywał mistrzostwo świata i trafił do Barcelony, to nie czuł pan lekkiej zazdrości, nie myślał pan, dlaczego sam tak daleko nie zaszedł?
Bardzo się cieszę z jego sukcesów. Nie odczuwam zazdrości. Ja jestem zadowolony ze swojego życia, jestem zdrowy, mam żonę i dwoje wspaniałych dzieci.
I naprawdę nie żałuje pan, że po Lyonie już nigdy nie zagrał w klubie porównywalnej klasy?
Jest kariera, ale i życie obok niej. Są w nim gorsze chwile. Były momenty, gdy nie zostałem w akademii Rennes, a potem nie przeszedłem testów w Breście, że mogłem skończyć z futbolem i nawet nie zacząć kariery, ale na szczęście spotkałem na swojej drodze właściwych trenerów i nigdy nie rzuciłem piłki. Dlatego cieszę się z tego, co osiągnąłem i że znalazłem się w Legii, która jest wielkim klubem jak Lyon.
Nie jest problemem namówić japońskiego zawodnika na przyjazd do Polski. Ale znaleźć dla niego chętny klub – już tak.
– Japońscy piłkarze nie sprawiają żadnych problemów, chociaż niektórzy po przylocie do Polski muszą się zmierzyć z zimniejszym klimatem i szokiem kulturowym. Kiedyś dostałem telefon z czwartoligowego klubu, w którym występował jeden z moich zawodników. Usłyszałem, że prawie spalił dom, bo chciał podgrzać chleb w mikrofalówce. W Japonii mają taki chleb, że jest to możliwe, u nas nie zadziałało – uśmiecha się Tomasz Drankowski, który zajmuje się sprowadzaniem do naszego kraju zawodników z Japonii
Koki Hinokio jest jednym z nich. Domu jeszcze nie spalił i nie zanosi się, by kiedykolwiek mu to groziło, bo nad Wisłą zaaklimatyzował się bezboleśnie. Kiedy przyleciał, praktycznie nie mówił po angielsku, ale miał w sobie na tyle śmiałości, że cały czas zagadywał kolegów i szybko został zaakceptowany. W ekstraklasie też czuje się coraz pewniej – w ostatnich miesiącach nie daje trenerowi Majewskiemu powodu, żeby ten posadził go na ławce. 20-latek zawsze ma miejsce w wyjściowym składzie. W ostatnim spotkaniu rundy jesiennej pokonał bramkarza Piasta Gliwice (1:1), wyróżnia się dobrym wyszkoleniem technicznym i pracowitością na boisku. – Koki świetnie czuje się w Mielcu, ten transfer to był strzał w dziesiątkę. Muszę przyznać, że doszło do niego głównie dzięki determinacji trenera Majewskiego, który bardzo go chciał. Znają się ze wspólnej pracy w Stomilu Olsztyn – mówi Drankowski.
Jakub Kałuziński to kolejny zdolny wychowanek Lechii. W przeszłości 19-latek miał problemy rozwojowe.
– Kuba jest owocem szkolenia w Lechii, chociaż my pewnie dołożyliśmy jakąś cegiełkę do jego rozwoju. Na pewno mu pomogliśmy, zwłaszcza trener Bogusław Kaczmarek, dzięki któremu udało się Kubę skierować na badania endokrynologiczne. W innym wypadku byłby zawodnikiem zbyt późno dojrzewającym. Istniało ryzyko, że zostanie graczem o bardzo niskim potencjale fizycznym – mówi nam dr Bartosz Dolański, koordynator projektu Top Talent.
To program, który zapewnia zajęcia suplementacyjne dla wyróżniających się zawodników, głównie z Gdańska. Nastolatkowie trenują raz w tygodniu pod okiem uznanych fachowców, są również objęci opieką medyczną i różnego typu testami, z kolei w wakacje jadą na obóz piłkarski do Cetniewa. W tym projekcie brał też udział Kacper Urbański, który latem zamienił Lechię na włoską Bolognę. Nie wszyscy trenerzy w akademii Biało-Zielonych byli zwolennikami udziału Kałuzińskiego w Top Talent. Ten mimo zakazu brał udział w zajęciach, przez pewien czas na treningi po kryjomu przywoził go tata. W pewnym momencie trenerzy dostrzegli, że Kuba nie rozwija się w takim tempie jak jego rówieśnicy. – To był problem, bo Kuba w wieku 13 lat był na poziomie 10-latka. Mam na myśli jego somatykę, wysokość i masę ciała. Myślę, że Kuba to w jakiś sposób przeżywał. W wieku 12–13 lat chłopcy potrafią rosnąć po kilkanaście centymetrów w rok, więc wówczas mogło do niego dojść, że coś może być nie tak. Kuba jednak cały czas miał sporo motywacji – mówi dr Dolański, który jest nauczycielem akademickim na AWFiS Gdańsk oraz byłym trenerem Gedanii.
Paweł Wszołek opowiada m.in. o tym, dlaczego nie grał w Unionie Berlin.
(…) Właśnie – wróćmy do Unionu i pana walki z przeciwnościami. Trudno mi uwierzyć, że w Berlinie ta nadzieja w końcu nie umarła.
Ten czas nauczył mnie, jak funkcjonować w trudnej rzeczywistości. Pojechałem do Unionu nie po to, by komuś coś udowadniać. Wcześniej sprawdziłem się za granicą, grałem w Anglii i we Włoszech niemal od deski do deski, czułem, że stać mnie na to, by spróbować w Niemczech. Dostałem dobrą ofertę, wielu przyjaciół zawsze mi powtarzało, że Bundesliga jest dla mnie stworzona. Sądziłem, że poniekąd mają rację. Dwa razy byłem na rozmowach z trenerem Ursem Fischerem. Bardzo mnie chciał, pasowałem do jego koncepcji. Wcześniej zawsze grał ustawieniem z 1-3-5-2 z ofensywnymi wahadłowymi lub 1-3-42-1 ze skrzydłowymi. Były więc w jego zespole pozycje, na których zawsze występowałem. Podpisałem kontrakt, podczas przedsezonowych testów byłem w pierwszej trójce w każdej kategorii. Podczas 40-dniowego okresu przygotowawczego grałem we wszystkich sparingach, z Viktorią Berlin miałem trzy asysty. Problem był jednak inny: trener zmienił ustawienie. Postawił na pięciu nominalnych obrońców, trzech defensywnych pomocników, dwóch napastników lub jedną dziesiątkę i jednego zawodnika w ataku. Zrezygnował ze skrzydeł, z wahadłowych.
Więc pozycji, na których pan mógłby grać, automatycznie brakowało.
W sparingu z Niceą wystawił mnie jako jednego z defensywnych pomocników, miałem przede wszystkim bronić, tylko czasami się podłączać do akcji ofensywnych. Mimo że to nie moja pozycja, zagrałem dobrze, wygraliśmy 2:0. Do startu ligi zostało wtedy dziesięć dni, sądziłem, że nie jest źle, dałem sygnał, że poradzę sobie także na innej pozycji. Ostatni mecz kontrolny graliśmy z Athletic Bilbao. Nie wyszedłem już w pierwszym składzie, rozpocząłem na ławce. Przegrywaliśmy 0:1, w drugiej połowie trener zrobił cztery zmiany, w 60. minucie wprowadził między innymi mnie. Zrobiłem akcję, podałem do napastnika, który zgrał na dalszy słupek, było 1:1. Wygraliśmy ten mecz 2:1, wierzyłem, że jeśli nie dostanę szansy od początku, to wejdę z ławki. Nie chcę się tłumaczyć, wiem, co gadają ludzie, moja żona Magda opowiadała, że na Instagramie pisali: „odbiłeś się od dna, poszedłeś tam tylko dla pieniędzy”. Mnie to nie interesuje. Znam swoją wartość, uważam, że postawą zasłużyłem, by dostać szansę, że gdybym ją otrzymał, spokojnie bym sobie poradził. W Serie A poziom był moim zdaniem wyższy niż w Bundeslidze. Wiem jednak, że do nikogo nie mam prawa mieć pretensji, bo trener postawił na swoją taktykę, swoją jedenastkę i ta mu się sprawdziła. Byłbym idiotą gdybym miał żal, że mnie nie wystawia, że nie miesza w składzie drużyny, która zajmuje czwarte miejsce w lidze.
SPORT
Rozmowa z ekspertem Canal+, byłym napastnikiem ligowych drużyn Remigiuszem Jezierskim.
Całkiem podobny ścisk mamy w czołówce. Myśli pan, że czołówka w postaci Lecha, Pogoni i Rakowa jest w stanie zbudować sobie bezpieczną przewagę nad resztą „grupy pościgowej”?
– Jeżeli mówimy o pierwszej czwórce, to tak, jest jeszcze piąty Radomiak, który imponuje formą. Zespoły, które są za nimi, mają już większą stratę. Tym bardziej że zespoły z pierwszej czwórki pokazują dobrą formę. Uważam, że to one będą rozdawać karty i między sobą stoczą walkę o najwyższe miejsca.
Lech po przeciętnej inauguracji wiosny jedzie do Bruk-Betu, który pokazał, że wcale nie jest na straconej pozycji w walce o utrzymanie. Przewiduje pan zaskakujący wynik?
– Może paść, jednak gdybym miał obstawiać, to jako faworyta wskazałbym na Lecha. Suma szczęścia i pecha jest zazwyczaj na środku. Patrząc na wynik Lecha i fakt, że nie utrzymał go do końca meczu, jak również na Bruk-Bet i przebieg spotkania z Jagiellonią, szczególnie biorąc pod uwagę rzuty karne, to poznaniacy powinni to spotkanie wygrać.
Strata punktów przez Lecha byłaby ciepło przyjęta w Szczecinie i Częstochowie. Który z tych zespołów ma większe szanse, by utrudnić życie „Kolejorzowi”?
– Oba mają porównywalne szanse. Raków ugruntował swoją renomę, Pogoń może jest o pół kroku przed nim i mógłby być dla niej historyczny sezon. Pogoń dodatkowo imponuje szeroką kadrą. Jestem za takim budowaniem zespołu i taką filozofią. Szeroka kadra czasami jest najważniejszym elementem. To, jacy zmiennicy wchodzą na boisko w Pogoni, a jacy nawet się nie pojawiają, jak na przykład Kamil Drygas, jest imponujące. Przez to ma ona większe szanse na tym polu.
Na środowych derbach Piasta z Górnikiem brakło wozu VAR. Trener Waldemar Fornalik przekonywał, że za faul na Michale Chrapku gliwiczanom należał się rzut karny.
Sporo pracy miał też prowadzący mecz sędzia Jarzębak. Choć śląski arbiter rzadko prowadzi ekstraklasowe spotkania – w bieżących rozgrywkach czynił to tylko 5 razy – to jednak w środę wyznaczony został jako rozjemca derbowego starcia. Na głowie miał sporo, bo też sporo było walki. Na swoje nieszczęście nie miał do dyspozycji VAR-u. Mieli za niego odpowiadać doświadczony Tomasz Musiał i Tomasz Marciniak, ale na miejscu okazało się, że wozu z monitorami nie ma… Nikt do końca nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało. Organizatorem rozgrywek jest Polski Związek Piłki Nożnej i to do niego trzeba kierować pretensje. W klubie z Gliwic zastanawiają się, czy coś z tą sprawą będą robili, a mają argumenty, bo kilka dyskusyjnych rozstrzygnięć w długim pucharowym boju Piasta z Górnikiem było.
W całym spotkaniu sędzia Jarzębak pokazał 6 żółtych kartek, po trzy dla jednej i drugiej drużyny. Momentami nerwowo czy wręcz bardzo nerwowo było także poza boiskiem. W końcówce regulaminowego czasu żółtą kartkę zobaczył zwykle spokojny i opanowany trener Jan Urban. Nie minęło kilka minut, jak w dłoni sędziego Jarzębaka pojawiła się czerwona kartka. Zobaczył ją za linią boczną kierownik gliwickiej jedenastki Adam Fudali. Wszystko za gwałtowne protesty. Dodajmy, że to nie pierwsze takie upomnienie oddanemu bez reszty swojej drużynie pana Adama…
Rozmowa z Takashim Morimoto, japońskim menedżerem, który ma zawodników w Polsce.
Ogląda pan mecze w Polsce na przestrzeni wielu lat. Pana zdaniem poziom ligowej piłki wzrasta czy niekoniecznie?
– W waszych drużynach jest wielu ciekawych zawodników. Przykładowo Tiago Alves został niedawno zawodnikiem drugoligowego japońskiego klubu Montedio Yamagata. Wasza piłka jest zupełnie odmienna od tej japońskiej, u was dominuje siła fizyczna, ale też dobre przygotowanie taktyczne, co było widać choćby po zespole Górnika, który płynnie przechodził w defensywie do systemu 5-4-1 do ataku, w formacji 3-4-3. To się mogło podobać. Widać, że wszystko jest w tym zespole dobrze poukładane przez trenera.
Do Polski, a także na Górny Śląsk przyjechał pan nie bez przyczyny. W wielu klubach z niższych klas rozgrywkowych, w tym do niedawna także w Grunwaldzie Ruda Śląska, miał pan swoich zawodników. To dobra droga rozwojowa dla młodych Japończyków?
– Wielu marzy o tym, żeby grać w Bundeslidze czy w Premier League. Ale nie od razu do takiej ligi można trafić. Lewandowski też zaczynał u was w klubach z niższych lig. Tak samo jak grający kiedyś w Drezdenku Łukasz Fabiański. W tamtejszym Lubuszaninie mam zawodników z Japonii. Gra w Polsce to dla nich wielka szansa. Mogą się tutaj wiele nauczyć, fizycznej siły, taktyki, pojedynków. Mam nadzieję, że to też w jakiś sposób otworzy polskie kluby na Japończyków, a przykładem może być młody Toya Nakajima, którego ojciec był znanym ligowym zawodnikiem u nas, a teraz jego syn jest w Piaście.
W Szczecinie w wieku 102 lat zmarł w czwartek rano Stefan Żywotko. Nie ma drugiego polskiego trenera, który w zagranicznym klubie
uzyskał status tak utytułowanego.
Stefan Żywotko urodził się 9 stycznia 1920 roku w Zniesieniu, które potem stało się częścią wielkiego Lwowa. Był o kilkanaście dni młodszy od… Polskiego Związku Piłki Nożnej. Był też o kilkanaście miesięcy starszy od swojego kolegi z boiska Kazimierza Górskiego, z którym w trakcie wojny grał w jednym klubie o nazwie Garbarnia. We Lwowie zaczął kopać pikę w dzielnicowej Zniesieńczance, trenował też gościnnie w Czarnych Lwów, którym zresztą mocno z ojcem kibicował. Po wojnie wylądował w Szczecinie, gdzie sprowadził też rodziców oraz gdzie założył rodzinę. W portowym mieście zaczął pracę szkoleniową. Był trenerem Gwardii, potem Arkonii, Stali Stocznia oraz Pogoni. W Polsce zasłynął jako specjalista od awansów do ekstraklasy, do której wprowadził Arkonię w 1961 roku, Pogoń pięć lat później oraz Arkę w 1976. W tamtym roku z Kazimierzem Górskim miał wyjechać do pracy w jednym z klubów w Kuwejcie, ale wszystko zablokowały sportowe władze. Pisaliśmy o jego historii w „Sporcie” nie raz.
Pod koniec 1977 wylądował w Algierii w klubie o nazwie JE Tizi-Ouzou (teraz JS Kabylie). Miał tam zostać dwa, trzy lata a został prawie… 14! Praca w klubie Kabylów, mieszkańców górskich miast, miasteczek i wiosek, rdzennych mieszkańców Afryki Północnej to niekończące się pasmo sukcesów. 7 tytułów mistrza kraju (z 14, które są w gablocie JSK), do tego Puchar Algierii, a przede wszystkim dwa klubowe mistrzostwa Czarnego Lądu, w 1981 i 1990 roku.
SUPER EXPRESS
Matty Cash z Aston Villi to ostatni piłkarz, który trafił do reprezentacji Polski dzięki pracy działu skautingu zagranicznego PZPN. Działająca pod okiem Macieja Chorążyka komórka nie chce przeoczyć żadnego talentu, który mógłby w przyszłości grać w biało-czerwonych barwach.
„Super Express”: – Czy możemy spodziewać się, że niebawem trafi się piłkarska perełka, która nałoży koszulkę z orłem na piersi?
Maciej Chorążyk: – Jeśli chodzi o dorosłych piłkarzy, to obecnie nie ma szans, żeby trafił się ktoś na poziomie jak choćby Matty Cash. Ci, którzy urodzili się za granicą, a mam na myśli głównie Amerykę Południową, mają obywatelstwa krajów stamtąd i reprezentują ich barwy. Ci, którzy zgłosili się z polskim obywatelstwem, są za słabi, a paszporty wyrabiają sobie, żeby znaleźć klub w Europie.
– Czy jest tendencja wzrostowa zgłaszających się, bo w latach 90. ub.w. wyjechało wielu Polaków, i ich dzieci urodziły się za granicą?
– W naszej bazie do października ub.r. mieliśmy 950 nazwisk. Gdy pojawiła się sprawa Matty’ego Casha i stała się mocno medialna, to spłynęło 150 profili piłkarzy w ciągu 1,5 miesiąca! Przy okazji sprawy Casha Polacy mieszkający na całym świecie dowiedzieli się, że jest strona PZPN (www.polskaut.pl), na którą można zgłosić profil piłkarza. Wtedy była prawdziwa lawina i spływało po 10 zgłoszeń dziennie. Dostawaliśmy profile nawet z Islandii czy Maroka.
Fot. Newspix