– Za zawodników trudno mi odpowiadać, natomiast ja czuję strach. Oczywiście, że tak. To jest tak, że dopóki wirus nie dotknie kogoś z naszego otoczenia, nie dociera do nas to zagrożenie, jest abstrakcyjne. Teraz wkraczamy do treningów i gry, zakażenie może się przydarzyć. Jeżeli jednak się nawet przydarzy, liczę na to, że przejdziemy przez to i poradzimy sobie – mówi Dariusz Żuraw na łamach “Gazety Wyborczej”. Co poza tym dziś w prasie?
“PRZEGLĄD SPORTOWY”
Europa zastanawia się – jak zrekompensować brak kibiców na trybunach? Wklei ich tam wirtualnie, puści doping z głośników, ustawi kartonowych fanów…
Sposobem na ciszę, coraz chętniej rozważanym przez kluby na przykład w Anglii, ma być też puszczanie ze stadionowych głośników zarejestrowanego wcześniej dopingu kibiców. – Zastanawiamy się jednak, czy to na pewno dobry pomył i jak zareagują na to nasi fani, siedzący w tym czasie w domach. Jest też kwestia tego, co o takim rozwiązaniu będą myśleć nadawcy telewizyjni – mówił na łamach brytyjskiej prasy dyrektor wykonawczy Brighton & Hove Albion Paul Barber. Z podobnymi dylematami mierzą się zresztą także ekstraklasowe kluby, bo kilka z nich bierze pod uwagę wprowadzenie takiego rozwiązania na swoim stadionie. Myślał o tym między innymi Lech. – Przedstawiliśmy taką propozycję naszym kibicom, ale nie byli do tego do końca przekonani. Sprawa jest jednak cały czas otwarta i będziemy dalej na ten temat z fanami dyskutowali – zapewnia Henszel. Jeszcze dalej w kwestii dopingu na stadionach w czasach pandemii mogą pójść w Niemczech, gdzie jeden ze startupów technologicznych opracował aplikację, która ma pozwolić wirtualnie przenieść okrzyki kibiców sprzed ich telewizorów bezpośrednio na trybuny. Jak? Sprawa jest dość prosta. Każdy z fanów na swoim smartfonie mógłby wybrać formę dopingu, dostosowaną do jego aktualnego nastroju związanego z wydarzeniami boiskowymi. Jeżeli jego drużyna będzie radzić sobie dobrze, wybierze na swoim telefonie opcję braw lub motywacyjnych przyśpiewek, a gdy straci gola – będą to na przykład gwizdy.
Sympatyczna historyjka – Jacek Kiełb prowadzi treningi online dla młodych adeptów futbolu.
– Na początku tego zamieszania napisał do mnie Karol Płokarz z Akademii Piłkarskiej KAO i poprosił mnie, abym nagrał krótki fi lmik z pozdrowieniami i kilkoma słowami otuchy dla dzieciaków z jego szkółki. Zgodziłem się bez problemu, choć z tego co wiem, było kilku piłkarzy, którzy odmówili – kontynuuje. Doświadczony pomocnik wymyślił, że nagra krótki trening, na którym pokaże jeden lub dwa zwody. Tak, by dzieciaki siedząc w domach, mogły się tego nauczyć. Zadzwonił do Płokarza, ale w trakcie rozmowy obaj stwierdzili, że może warto przeprowadzić kilkudziesięciominutowy trening. – Założenie było takie, że zajęcia miały być transmitowane na profi lu Akademii KAO, ale jakoś nie mogłem tego ustawić i poszło na moim prywatnym profi lu. Ale jak się później okazało, wyszło na dobre – opowiada strzelec największej liczby goli dla Korony w ekstraklasie. I tak zamiast dzieciaków z jednej szkółki razem z Kiełbem ćwiczą też młodzi piłkarze z innych zespołów. – Ostatnio transmisję oglądało 78 osób, to bardzo duża grupa – zdradza piłkarz.
Rozmowa z Jackiem Zielińskim. Przede wszystkim o zwolnieniu z Arki, choć trener gryzie się w język i nie wyrzuca żali, ale poniższy fragment tłumaczy nieco dlaczego jest tak zachowawczy.
Tęskni pan za piłką?
Oczywiście, że tęsknię, natomiast ten stan trwa nieco dłużej niż pandemia. Miałem czas odpocząć, więc oczywiście oglądam powtórki meczów. Poza tym mam sporo materiałów szkoleniowych, które trzeba sobie odświeżyć, więc jest co robić, nie narzekam na nudę.
Oglądał pan mecze Arki po tym, jak rozstał się z klubem?
Tak, cały czas oglądałem, zresztą to nic dziwnego, śledzę całą ligę. Wiadomo, że na Arkę patrzę z sentymentem, bo w niej pracowałem.
Miał pan oferty z innych klubów po wyprowadzce z Gdyni?
Nie miałem żadnych ofert, ale to też było związane z tym, że w dalszym ciągu posiadam ważny kontrakt z Arką, więc nie mogę podjąć pracy u innego chlebodawcy.
Łukasz Gikiewicz – piłkarz-podróżnik, anegdociarz, ale i newsman. Historia wojaży, anegdotki z wyjazdów, życie rodzinne – spory tekst o tym kolorowym ptaku.
Miłość do Bałkanów wzięła się z miłości do Anji. Wysoka brunetka przyjechała do Polski grać w kosza. Trafi ła do ŁKS w czasach, kiedy i ja grałem w Łodzi w piłkę. Pamiętam, gdy zobaczyliśmy ją po raz pierwszy. Stary stadion, wchodziła po zardzewiałych schodach. Nasza drużyna stała pod halą, Tomek Hajto zmierzył ją wzrokiem i stwierdził: „dobra jest, ale byśmy ją poderwali. To na pewno nie Polka”. Mi też wpadła w oko, ale jako młody siedziałem cicho. Podobało mi się, że gra w kosza. Zawsze chciałem mieć sportową rodzinę. Pragnąłem, by żona rozumiała, że gdy wracam zmęczony po treningu, to nie mam już ochoty na kino, spacer czy randkę. Anja nadawała się idealnie. Ale trzeba było jeszcze ją poznać… W ŁKS mieliśmy niezłą ekipę: Adamski, Hajto, Drumlak, Geworgian. Polska elita imprezowiczów. Ulica Piotrkowska była nasza. W ciągu tygodnia zjawialiśmy się klubie Cabaret co najmniej cztery razy. Starszyzna chciała poderwać Anję, ale tak to już jest, że jak jeden się nastawia, to inny z tego skorzysta. Mieliśmy w zespole dwóch Serbów, próbowałem od nich zdobyć jej numer, ale okazało się, że Anja zrobiła to pierwsza. Widocznie spodobały jej się moje niebieskie oczy. Dostałem wiadomość w języku angielskim, byłem przekonany, że któryś z chłopaków robi sobie ze mnie żarty. W ŁKS to był standard, szczególnie w stosunku do małolatów. I często były to dużo brutalniejsze dowcipy niż podszywanie się pod kogoś w esemesach. W końcu jednak odpisałem. I dobrze, bo Anja okazała się kobietą mojego życia, pobraliśmy się w 2018 roku w Splicie.
Jak wyglądał wcześniej, a jak wygląda teraz futbol w Korei Północnej? Czy jedyny słuszny władca pozwala miejscowym obejrzeć czasami mecz Premier League? Ciekawy tekst o realiach tamtejszej piłki.
Ligi do niedawna też nie było. Zamiast znanego na całym świecie systemu rozgrywek, kilka razy do roku odbywały się turnieje. W ciągu miesiąca piłkarze rozgrywali, w zależności od wielkości imprezy, dziesięć lub dwanaście spotkań. – Pod koniec zawodnicy byli wycieńczeni – mówił w rozmowie z portalem blecherreport.com Jorn Andersen, były selekcjoner reprezentacji Korei Północnej. Norweg pracował w Pjongjangu dwa lata. Na początku wszystko wyglądało nieźle. Przedstawiciele reżimu dbali, by nowemu selekcjonerowi niczego nie brakowało. Nawet Kim Dzong Un zrezygnował z udzielania „taktycznych porad”, które często słyszeli poprzednicy Andersena. Północnokoreański dyktator widocznie doszedł do wniosku, że jeśli chce, by reprezentacja była w stanie rywalizować z najlepszymi zespołami w Azji, czas się wycofać. Tym bardziej że futbol może być świetnym narzędziem do szerzenia partyjnej propagandy. „Sport odgrywa bardzo ważną rolę w integracji społeczeństwa. Potrafi zjednoczyć naród i sprawić, że ten będzie dumny ze swojego państwa. Sportowcy powinni wykonywać swój zawód z największym zaangażowaniem i traktować trening i start w zawodach jak pole walki, na którym zrobią wszystko, by pokazać słuszność działań Partii i obronić swój kraj” – to fragment listu, który Kim wysłał do uczestników Narodowej Konferencji Sportowców 25 marca 2015 roku.
“SPORT”
Raków i Legia już po testach na koronawirusa na własną rękę. Cała liga będzie sprawdzana z kolei w poniedziałek rano.
– Mamy informację, że będzie się to działo w poniedziałek rano, testy rozpoczną się między 7.30 a 8.00. Przyjedzie do nas na stadion specjalna ekipa diagnostyczna. Jej zadaniem będzie zabezpieczenie, pobranie krwi, przebadanie i przygotowanie wyników. To będą też testy przesiewowe, a więc bardzo podobne badania do tych, które drużyna przeszła już w ubiegłym tygodniu. Na każdą osobę przewidziane jest 5 minut. Każdy z nas, z 50-osobowej listy zgłoszonej do PZPN, będzie wchodził pojedynczo. Według zapewnień wyniki powinny być w ciągu 24 godzin – tłumaczy Wojciech Cygan, prezes Rakowa Częstochowa (na małym zdjęciu). Beniaminek spod Jasnej Góry to jeden z tych klubów, które pierwsze testy mają już za sobą. Przeprowadził je na własną rękę. Podobnie uczyniła także Legia Warszawa. – Działo się to w ubiegłym tygodniu, w czwartek. Były to testy z krwi żylnej, przesiewowe, wykonane w warunkach pełnego bezpieczeństwa, w atestowanym laboratorium, które się tym zajmuje. Podkreślam, że nie jest tak, iż zrobiliśmy coś poza kolejnością. Po prostu w momencie, gdy pojawiła się taka komercyjna możliwość, wykonaliśmy testy. Nikomu ich nie zabieraliśmy, a zdecydowaliśmy się na nie dopiero wtedy, gdy możliwości laboratoriów były większe niż zapotrzebowanie państwa.
Trwa weryfikowanie dokumentów, które ekstraklasowicze wysłali do Komisji Licencyjnej PZPN. Kto z problemami? Cóż, wiadomo kto.
Wieści z ekstraklasowego frontu są dobre. To żadna tajemnica, że prócz Lechii, z problemami „dnia codziennego” borykają się też choćby Arka Gdynia i Korona Kielce, czyli kluby, których właściciele najchętniej odsprzedaliby udziały w spółce. Wygląda jednak na to, że bezpośrednio na tym procesie licencyjnym – i w kontekście zobowiązań do 31 grudnia 2019 – te właścicielskie perypetie się nie odbiją. – Trwa weryfikacja dokumentów. Jak na razie nie widzę wielkich zagrożeń, jeśli chodzi o finanse w klubach ekstraklasy. Nie dostrzegam, by gdzieś migało nam czerwone światło. Kluby zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, są przecież audytowane przez UEFA i muszą się pilnować. Nieraz jest tak, że wyciągają pieniądze spod ziemi, spłacają, co trzeba i jakoś sobie radzą. Wierzę, że tak będzie i teraz – przyznaje Krzysztof Smulski, przewodniczący Komisji ds. Licencji Klubowych PZPN.
Szwajcarzy czekają z decyzją o kontynuowaniu lub zakończeniu sezonu do końca maja. Zakończenie rozgrywek byłoby potężnym ciosem w tamtejszą ligę.
– Jeśli się zatrzymamy, to byłby fatalny krok dla szwajcarskiego futbolu, który cofnąłby go o co najmniej pięć lat – uważa dyrektor zarządzający mistrza kraju Young Boys, Niemiec Wanja Greuel. – Cały ekosystem szwajcarskiej piłki nożnej poniósłby trwałe szkody. Kilkumiesięczną przerwą zniszczylibyśmy wszystkie nasze wartości transferowe, zwłaszcza że transfery z naszych większych klubów za granicę są korzystne również dla mniejszych klubów Szwajcarii. Pieniądze, które na tym zarabiamy, pozwalają nam kupować graczy od nich, a to jest im niezbędne do funkcjonowania. Innego zdania jest Bernhard Burgener, prezes FC Basel. – Gra z duchami nie jest dla nas żadną atrakcją. Ponosimy wszystkie koszty, a nie ma ludzi na widowni, więc nie ma dochodów – stwierdził w regionalnym dzienniku SRF Basel Baselland. Na jednym meczu Basel miałby stracić 300 tysięcy franków szwajcarskich.
“SUPER EXPRESS”
Rozmówka z Lukasem Podolski. O tym, jak spędza kwarantanne, ale i o powrocie do Górnika Zabrze niekoniecznie w roli piłkarza.
– To pytanie musi paść. Co z Górnikiem? Niektórzy mówią, że przyjdziesz w wieku 50 lat…
– Nawet jak będę miał 50 lat, to też dam radę (śmiech). Nic się nie zmienia. Chciałbym zagrać na tym stadionie, poczuć atmosferę, bo tam zawsze jest dużo kibiców, pomieszkać blisko rodziny. Ale chcę pomóc Górnikowi nie tylko na boisku. To wielki klub, nie tylko w Polsce. I ja chciałbym, żeby znów mocno poszedł do przodu. Gdy znów będę z nimi rozmawiał, powiem to samo. Że to musi być dobrze przygotowany plan. Miesiąc to za mało. Akademia, marketing, jest bardzo wiele pytań.
– To może będziesz prezesem Górnika, a nie piłkarzem?
– A czemu nie?! Wszystko jest możliwe! Na Śląsku mieszka kilka milionów ludzi, a Górnik jest tam klubem numer jeden. Pieniądze w regionie są mniejsze niż w Warszawie, ale wierzę, że dla Górnika da się wycisnąć więcej.
Torgil Gjertsen z Wisły Płock bezrobocia nie musi się bać. Jeśli rzuciłby piłkę, to zawsze może wrócić do starego zawodu, czyli… stolarza.
– Odkąd skończyłem 15 lat, pracowałem jako stolarz w wakacje. Zapytałem w końcu, czy mogę przychodzić na pełen etat i szef się zgodził. Łączyłem to z piłką. Zawsze wiedziałem, że to etap, który prowadzi mnie do profesjonalizmu. Potrzebowałem forsy, żeby się utrzymać, ale nigdy nie przestałem wierzyć, że kiedyś będę zarabiał tylko na futbolu – opowiada i dodaje ze śmiechem: – Pracowałem z Polakami, którzy uczyli mnie polskich słów. Raz kazali mi iść do szefa i powiedzieć mu „masz przeje…”. Na szczęście on także nie rozumiał po polsku! Choć nowy piłkarz Nafciarzy przyznaje, że z futbolu zaczął żyć dopiero w wieku 24 lat, to regularnie na murawie spotykał… Erlinga Brauta Haalanda. Dziś młody Norweg to nie tylko wielka gwiazda Borussii Dortmund, ale także europejskiego futbolu. – Kiedy był napastnikiem drugoligowego Bryne, był mały i chuderlawy. Miał 15 lat. Dwa lata później rywalizowaliśmy, gdy grał w Molde. Nagle stał się szybki, duży i silny. Był maszyną, od której nasi obrońcy po prostu się odbijali. I zniszczył nas – wspomina.
“GAZETA WYBORCZA”
W dodatku poznańskim rozmowa z Dariuszem Żurawiem. Jak wyglądają treningi w Poznaniu, czy Kolejorz boi się powrotu i czy przerwa wyhamowała formę lechitów.
W świecie piłki nożnej przyznawanie się do strachu nie jest modne, ale czy zawodnicy boją się zakażenia? Czy pan się boi?
– Za zawodników trudno mi odpowiadać, natomiast ja czuję strach. Oczywiście, że tak. To jest tak, że dopóki wirus nie dotknie kogoś z naszego otoczenia, nie dociera do nas to zagrożenie, jest abstrakcyjne. Teraz wkraczamy do treningów i gry, zakażenie może się przydarzyć. Jeżeli jednak się nawet przydarzy, liczę na to, że przejdziemy przez to i poradzimy sobie.
Jeżeli wznowimy ekstraklasę, będzie ona cyrkowa. Być może sędzia będzie w masce, bez gwizdka, wchodzenie na boisko pojedynczo, bez podawania rąk.
– Największym wyzwaniem będzie granie bez kibiców, jesteśmy wszak nauczeni, że oni zawsze są. Brak kibiców będzie nam dokuczał najbardziej. Cała reszta natomiast… już teraz mamy wiele obostrzeń, więc sobie poradzimy z kolejnymi.
Gdy się rozstawaliśmy z piłką, Lech był w dobrej formie, wyraźnie się rozkręcał. Na pewno wyglądał lepiej niż jesienią. Trochę szkoda.
– Szkoda, ale nie zmienimy naszej sytuacji. To, co możemy zrobić, to pozbierać się jak najszybciej, bo sporo jeszcze jest do ugrania. Ważny będzie ten początek, najpierw mecz ze Stalą Mielec, potem z Legią Warszawa.