W poniedziałkowej prasie mało sporo o śmierci Pelego, ale tradycyjnie nie brakuje też tematu reprezentacji Polski i rozstania z Czesławem Michniewiczem.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Jerzy Dudek o zwolnieniu Michniewicza
Dla mnie decyzja o rozstaniu z Michniewiczem jest słuszna. Mówiłem już o tym wcześniej, zwracałem uwagę na to, że selekcjonera zwolniły nie tylko kwestie boiskowe, ale to, w jaki sposób prowadził swoją kadencję i kampanię w mediach. Relacje z dziennikarzami, robienie prywaty, bo tak rozumiem organizację spotkania z premierem, na pewno mu nie pomogły. Ustalanie czegokolwiek za plecami prezesa federacji przypomniało mi czasy Janusza Wójcika, który sam wszystko organizował. Od spotkań z ministrami sportu, poprzez wybór bazy na zgrupowanie. Pamiętam, jak pierwszy raz zagościliśmy w pięciogwiazdkowym hotelu w Warszawie, do tego mieliśmy spotkanie z firmą Mercedes. Wszystko oczywiście załatwił Wójcik. Michniewicz także próbuje być alfą i omegą, wiele rzeczy chce sam organizować, przy okazji załatwiając różne sprawy i robiąc układy, które nie wszystkim pomagają. Stąd rozstanie – bo takie działania uderzają w wizerunek PZPN. Co do federacji, to codziennie otrzymujemy masę różnych doniesień, półprawd, plotek. Są powielane wielokrotnie, a dementowanie kłamstw mało kogo interesuje. Żyjemy w czasach, gdy internet chłonie absolutnie wszystko. Chodzi mi na przykład o informację red. Cezarego Kowalskiego, który napisał, że brat Arka Milika Łukasz zadzwonił do wiceprezesa Henryka Kuli i zagroził, że napastnik Juventusu nie będzie grał w kadrze prowadzonej przez Michniewicza. Łukasz to zdementował. Każdy, kto siedzi przy piłce wie, że to nie jest ten typ zawodnika, który szantażowałby prezesa czy kogokolwiek. Mimo wszystko powielamy takie bzdury i nawet po zdementowaniu news rozlał się po sieci. Kula śnieżna jest napędzona. Mamy też kanały na platformie YouTube, gdzie czymś trzeba czas wypełnić, można więc tam powiedzieć praktycznie wszystko. Martwi mnie, że PZPN nie reaguje. Związek już dawno powinien zorganizować konferencję prasową, aby pewne rzeczy wyjaśnić, niektóre zdementować, do innych się odnieść. Przekazanie swojego punktu widzenia być może przerwałoby głuchy telefon, w którym w jakiś sposób wszyscy uczestniczymy.
Eugeniusz Lerch o Pele
Z perspektywy czasu, zwłaszcza teraz, gdy świat obiegła wiadomość o śmierci Pelego, pewnie jeszcze bardziej docenia pan występ w meczu przeciwko „królowi futbolu”. Na dodatek był to jedyny mecz, w którym ten genialny Brazylijczyk zagrał na polskiej ziemi. Ale może wtedy jeszcze nie sądził pan, że będzie aż tak wielki?
Zdawałem sobie sprawę, że w Santosie jest genialne dziecko brazylijskiego futbolu. On wtedy był już przecież mistrzem świata, w 1958 roku błysnął na szwedzkich boiskach jako niespełna osiemnastoletni chłopak. Oczywiście mówimy o czasach, w których nie było szans na podziwianie go w ligowych czy nawet reprezentacyjnych meczach, ale sławę miał już wielką. Wiedziałem, że zmierzenie się z kimś takim będzie ogromnym wydarzeniem. I ma pan rację, że gdy usłyszałem o śmierci tak wybitnego piłkarza, poczułem ogromny smutek, ale też wielką dumę, że mogłem zagrać przeciwko niemu. I to w Polsce.
Pele na Stadionie Śląskim czymś się jednoznacznie wyróżniał?
Miał niesamowity kunszt piłkarski, imponujący balans ciałem. Zupełnie nie robiło mu różnicy, którą nogą musi zagrać piłkę. No i ta niesamowita skoczność! Nie był wysoki, ale chętnie startował do każdej górnej piłki, zwykle z powodzeniem. Świetnie współpracował z kolegami z drużyny. Niby nic dziwnego, bo mieli za sobą wiele wspólnych meczów, ale czuło się, że on ma fantastyczną łatwość w łapaniu kontaktu z partnerami, niezależnie, kim oni byli. A że mówimy o świetnie wyszkolonych Brazylijczykach, wyglądało to pięknie. W ataku grał z nim Coutinho, jego nazwisko też zapamiętałem. Tak fantastycznie główkowali, że odbijając piłkę między sobą, praktycznie wjechali Edwardowi Szymkowiakowi do bramki.
Jak go przyjęły trybuny?
Z wielkim entuzjazmem. Kibice doceniali jego klasę, zdawali sobie sprawy, z kim mamy do czynienia. A na trybunach było aż 100 tysięcy ludzi! Niektórzy mówią, że nawet więcej, kto by to wtedy liczył? W każdym razie wśród nich była też moja mama. Nie mogła sobie darować takiej okazji. Miała podwójną radość, bo chciała zobaczyć, jak gra jej syn, a zobaczyła też w akcji czarodzieja z Brazylii.
Piotr Urban o stylu gry reprezentacji Polski
Jesteśmy po mundialu. Chciałbym panu coś przeczytać i zapytać, czy pan się z tym zgadza. „Za efektowną fasadą polskiej piłki zdobioną podobizną Roberta Lewandowskiego kryje się brak pomysłu na szkolenie, wizji sięgającej dalej niż kilka miesięcy. Nikt nie myśli o tym, gdzie mamy być za kilka lat. Porażki reprezentacji w czasie mundialu obnażyły nasz futbol”. Czy pan się pod tym podpisze?
Tak, podpisałbym się. Wie pan dlaczego? Mówimy o Polsce i Lewandowskim. Co będzie, kiedy zabraknie Lewego? To samo mówiło się w Barcelonie o Messim. Co będzie, jak odejdzie? I co się wydarzyło? No dramat, bardzo słabo. Można brzydko powiedzieć, że polska piłka jedzie na Lewandowskim, tylko niestety zaraz go nie będzie. Mam wrażenie, że nikt w Polsce nie chce do końca wziąć się za szkolenie. Dlaczego? Na zmianę szkolenia w większej skali potrzeba dużo czasu. Pamiętam mój pierwszy wywiad w Polsce, też z panem. Mówiłem, że potrzebna jest cierpliwość.
Cierpliwość w szkoleniu? To tak można?
W Polsce nadal tego nie ma. Brakuje cierpliwości. Dużo osób myśli: zanim pojawi się efekt, to mnie nie będzie. Zacznę coś, zaraz przyjdzie ktoś inny i może zrobi coś innego. Uwielbiamy zmieniać tylko po to, by coś zmienić. Idziemy z jednej strony do drugiej, a nie o to chodzi.
Jeszcze raz wrócę do tego cytatu. „Za efektowną fasadą polskiej piłki zdobioną podobizną Roberta Lewandowskiego kryje się brak pomysłu na szkolenie, wizji sięgającej dalej niż kilka miesięcy. Nikt nie myśli o tym, gdzie mamy być za kilka lat. Porażki reprezentacji na mundialu obnażyły nasz futbol”. Muszę się panu przyznać, że to ja jestem autorem tych słów. Ale nie o autora tu chodzi, a o czas ich napisania. To był rok 2018. Dopiero co ponieśliśmy klęskę w mistrzostwach świata w Rosji.
Nie świadczy to dobrze o nas, że jesteśmy w tym samym punkcie. To boli. Do Polski przeprowadziłem się pięć lat temu i mam wrażenie, że wtedy wszyscy mówili: musimy do gonić najlepszych. Dziś uważam, że lepsi są jeszcze dalej, a słabsi bliżej albo nawet już przed nami. Patrzymy na mundial, bo to jednak jakaś wskazówka. Widzimy Maroko, które pokazało styl, którym może grać też reprezentacja Polski. Defensywny, ale dobrze się ogląda.
Kamil Kuzera o pracy w Koronie Kielce
W 2011 roku piłkarze Korony wybrali pana na kapitana zespołu. W listopadzie, po ponad 11 latach od otrzymania opaski, objął pan na stałe posadę pierwszego trenera w Kielcach. To spełnienie pana marzeń?
Na pewno tak. Po zakończeniu kariery piłkarskiej postawiłem na bycie trenerem, dużo pracowałem jako asystent. Nie ukrywam, że spełniło się moje marzenie, bo zostałem pierwszym trenerem Korony. Odpowiedzialność jest olbrzymia, bo pracuję dla klubu, któremu bardzo dużo zawdzięczam i mam coś do udowodnienia.
Często asystenci zostają nimi przez wiele lat. Korona przeprowadziła proces rekrutacyjny, zaprosiła kilku trenerów na rozmowy, m.in. pana, który tymczasowo poprowadził zespół w dwóch ostatnich meczach rundy jesiennej. Gdy przyjmował pan „opcję tymczasową” po meczu z Piastem (1:1), spodziewał się pan, że przejmie na stałe drużynę?
Jako drugi trener bardzo ceniłem sobie współpracę z Leszkiem Ojrzyńskim, Maciejem Bartoszkiem, Dominikiem Nowakiem, Mirosławem Smyłą. Bardzo dużo nauczyłem się, pracując przy nich. Praca z nimi to olbrzymi kapitał, który moim zdaniem powinien mieć każdy trener, który wchodzi na wyższy poziom. Czy się tego spodziewałem? Rozmowy trwały i trzeba było być gotowym na wszystko. Przygotowywałem się przez lata do tej roli i będę chciał się z niej wywiązać jak najlepiej.
Były w pana myśleniu znaki zapytania? W końcu Korona jest w strefie spadkowej i potrzebuje wzmocnień. W obecnej sytuacji praktycznie każdy szkoleniowiec może się podczas pracy w Kielcach „wyłożyć”.
Dzisiaj w polskiej piłce, praktycznie w każdym klubie piastowanie stanowiska pierwszego trenera nosi znamiona ryzyka. Obecnie miejsce Korony w tabeli jest takie, a nie inne i wiem, że muszę zrobić absolutnie wszystko, żeby ją z tego położenia wyciągnąć. Niczego nie żałuję, czekam z niecierpliwością na to, co się stanie. Wiemy, co mamy robić i mam nadzieję, że cały plan wdrożymy i w pełni zrealizujemy.
SPORT
Nic ciekawego.
SUPER EXPRESS
Nic ciekawego.
FAKT
Stanisław Oślizło o Pele
Oślizło zapisał się w historii polskiego futbolu jako jedyny zawodnik, który strzelił gola dla polskiej drużyny w meczu o europejskie trofeum (w finale Pucharu Zdobywców Pucharów przegranym przez Górnika 1:2 z Manchesterem City). Także on wyprowadził reprezentację Polski na murawę Maracany, gdzie 8 czerwca 1966 r. w towarzyskim meczu zmierzyliśmy się z ówczesnym mistrzem świata Brazylią.
– Jestem smutny i przybity, że odszedł od nas taki wirtuoz. Wtedy w Brazylii po raz pierwszy zobaczyłem, jak piłkarz może być wielbiony przez kibiców. Pele był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju i w pełni na ten swoisty kult zasłużył. Był bożyszczem! – mówi nam 57-krotny reprezentant Polski.
– Przegraliśmy 1:2. Pele co prawda bramki nie zdobył, ale tego, jak powitała go publiczność, nigdy nie zapomnę. To był drugi mecz z Brazylią, trzy dni wcześniej ulegliśmy 1:4. Wtedy Pele nie grał. O tym, w jak wyjątkowy sposób był traktowany, przekonaliśmy się przed meczem. Na prezentację drużyn przed hymnami najpierw zaproszono gospodarzy. Dziesiątka Canarinhos wyszła na boisko. Stoją w rzędzie na środku. My jeszcze w tunelu, czekamy na pozwolenie dołączenia do rywali. Obok nas stał Pele. Dopiero kiedy spiker wykrzyczał: Edson Arantes do Nascimento, 180 tysięcy ludzi na Maracanie zaczęło skandować: Pele!, Pele!, Pele!, król truchcikiem wybiegł na murawę i dołączył do kolegów. A kilka chwil później wyszliśmy my. To było wręcz niewiarygodne – kręci głową pan Stanisław.
Fot. Newspix