Reklama

Peszko: Miałem żal do Smudy, wtedy nie podałbym mu ręki

redakcja

Autor:redakcja

27 października 2022, 08:51 • 14 min czytania 1 komentarz

Czwartkowa prasa w największym stopniu skupia się na meczu Lecha Poznań w Austrii, ale jest też kilka niezłych tekstów na inne tematy.

Peszko: Miałem żal do Smudy, wtedy nie podałbym mu ręki

PRZEGLĄD SPORTOWY

Rozmowa z Tonim Polsterem, byłą gwiazdą Austrii Wiedeń.

MACIEJ KALISZUK: Jak ocenia pan szansę Austrii w rywalizacji z Lechem?

TONI POLSTER (BYŁY NAPASTNIK AUSTRII WIEDEŃ): To dla niej ostatnia szansa. Jeśli poniesie klęskę, definitywnie odpadnie z pucharów. W ostatnich tygodniach miała problemy, przegrywała w lidze, niedawno odpadła także z Pucharu Austrii. Teraz przed nią bardzo ważne spotkanie, niestety dalej ma kłopoty.

Reklama

Co ma pan na myśli?

Popatrzmy na letnie transfery. Niektórzy zawodnicy, którzy przyszli, dobrze sobie radzą, ale inni nie. Są kartki, kontuzje, ogólnie sytuacja nie wygląda dobrze.

Szóste miejsce w lidze to duże rozczarowanie?

Tak, choć nie tak wielkie, bo nie jest źle. Ma niewielką stratę do czołówki (do trzeciego LASK Linz traci siedem punktów – przyp. red.).

Za to postawa w Lidze Konferencji musi być jednak sporym zawodem. Austria wywalczyła tylko punkt.

Oczywiście, to bardzo duże rozczarowanie. W Poznaniu drużyna dobrze grała do przerwy. W drugiej połowie Lech był dużo lepszy.

Reklama

Jeśli Raków wygra z Lechem, już nikt może go nie dogonić. Jednak wygranie ligi dla drużyny z Częstochowy ma być dopiero początkiem wielkich sukcesów na lokalnym podwórku i poważniejszej gry w Europie.

— My wewnętrznie mamy w sobie taką presję i chęć zwyciężania. Tego nam na pewno nie zabraknie. Każda osoba pracująca w tym klubie i nasi kibice bardzo chcemy osiągnąć ten sukces. Dwa raz z rzędu zdobyliśmy wicemistrzostwo, więc jeśli chcemy się rozwijać, to musimy celować w tytuł. Jeśli to się uda, to kolejnym celem będą coraz śmielsze występy w europejskich pucharach. Motywacja w nas na pewno nie zgaśnie, to element naszego DNA — potwierdza ambitne cele Rakowa, prezes Adam Krawczak.

— Niektórzy uważają, że łatwiej jest gonić lidera niż utrzymać pierwszą pozycję. Tak jak wspominał już trener Papszun, na takiego rywala jak Lech pewnie jest jeszcze łatwiej się wyjątkowo zmobilizować. Ostatnio dwa razy tam wygraliśmy, ale każdy mecz jest trochę inny. Chcielibyśmy tę przewagę w tabeli jeszcze powiększyć. Będzie to miało o tyle znaczenie, że Lech zapewne po słabszym początku będzie się coraz bardziej rozkręcał. Odebranie im punktów w momencie, kiedy są w trybie gry co trzy dni, byłoby dla nas bardzo korzystne — ocenia sternik klubu z Częstochowy.

Jiři Bilek, dyrektor sportowy Slavii Praga, wygłosił wykład dla dyrektorów polskich klubów uczestniczących w kursie PZPN.

W Polsce wciąż popularna jest opinia, że Slavii łatwo sprowadzać piłkarzy i płacić za nich godne pieniądze, bo ma bogatego właściciela z Chin. Dlatego trudno zestawiać ją z polskimi klubami.

Rzeczywiście, mamy silnego chińskiego właściciela, ale on zabezpiecza tylko część budżetu. Nie możemy za to polegać na wpływach ze sprzedaży praw telewizyjnych. W Polsce kluby dostają z tego tytułu kilka milionów euro na sezon, a w Czechach po 500 tysięcy. Większość środków musimy więc pozyskiwać z europejskich pucharów, sponsoringu, transferów.

Jeśli chodzi o sprzedaż praw telewizyjnych, prezes Slavii Jaroslav Tvrdik kilka razy publicznie stawiał polską Ekstraklasę SA za wzór dla Czechów.

Jeszcze przed moim przylotem do Warszawy rozmawialiśmy na ten temat i prosił mnie, bym skontaktował się z osobami, które odpowiadają za to w Polsce. Pod tym względem możecie być dla nas wzorem. Wiem, że jesteście krajem cztery razy większym, macie lepszą infrastrukturę, stadiony, ale wydaje mi się, że poziom lig jest podobny. Różnica polega na tym, że nasze kluby potrafią zaznaczyć swoją obecność w europejskich pucharach.

No właśnie… Skoro mamy większe pieniądze z praw telewizyjnych, lepsze stadiony i infrastrukturę, to dlaczego w porównaniu z czeskimi nasze kluby tak blado wypadają w pucharach.

Według mnie, jeśli porównamy ogólnie całe ligi, to wasza jest lepsza. Ale nasze czołowe drużyny, cztery, może pięć zespołów, stoją na wyższym poziomie i one powodują, że taki jest odbiór. Na koniec liczą się umiejętności na boisku, a nie infrastruktura i warunki, które oczywiście są ważne.

To był dzień, w którym w Wiśle Kraków rozpoczynała się nowa era, choć wtedy nikt do końca nie zdawał sobie z tego sprawy. 27 października 1997 r. Bogusław Cupiał wraz ze swoimi najbliższymi wspólnikami z firmy Tele-Fonika przejął pogrążony w kryzysie piłkarski klub z Reymonta.

Początkowo Cupiał razem ze Zbigniewem Urbanem i Stanisławem Ziętkiem przejął 95 proc. udziałów w klubie, po czym przekształcili go w spółkę akcyjną. Nie wiadomo, czy od razu taki był plan, ale po trzech latach spłacił wspólników i został samodzielnym właścicielem klubu. Choć chętnie otaczał się różnej klasy ekspertami i doradcami od piłkarskiego biznesu, strategiczne decyzje podejmował sam, a z klubu płynęły informacje, że szef wszystkich szefów potrafi działać pod wpływem impulsu. Za kulisami kreślono barwny wizerunek urzędującego w swojej firmie w Myślenicach biznesmena, który, gdy jest wzburzony, nie przebiera w słowach i w gestach. Trudno było jednak odsiać fakty od mitów. Cupiał z mediami kontaktował się sporadycznie, zwykle za pośrednictwem swojego biura prasowego, wywiadów udzielał jeszcze rzadziej, na dodatek były to stonowane, mało odkrywcze i troskliwie autoryzowane wypowiedzi

Gdy przejmował Wisłę, krążyła opinia, że na piłkę patrzy oczami kibica, który oczekuje zwycięstw bez zagłębiania się w złożoność problemów dotykających klub. Cupiał był więc człowiekiem, który mówi: płacę i wymagam. A w pierwszych latach płacił sporo. Charakterystyczne, że w czasach wielkiej afery korupcyjnej prokuratura nigdy nie wskazywała na udział w niej klubu z Reymonta (choć wcześniej bywało różnie – wystarczy wspomnieć o finiszu ligowych rozgrywek z 1993 r. i słynnym 0:6 w meczu Białej Gwiazdy z Legią Janusza Wójcika). Według jednej z legend, Cupiał już na początku finansowania Wisły miał powiedzieć do pracowników w klubie: „Nie po to wydaję fortunę na sprowadzenie najlepszych polskich piłkarzy, by ktoś mógł pomyśleć o kupowaniu meczów”. Wisła miała być najlepsza wyłącznie dzięki posiadaniu najlepszej drużyny.

Wspominkowa rozmowa z tej okazji z Januszem Basałajem, który od listopada 2004 r. do czerwca 2005 był prezesem największego wtedy polskiego klubu, Wisły Kraków.

Przeszło ci przez myśl, że kiedyś zostaniesz prezesem?

Nie. Zawsze uważałem, że to inny świat. Całe życie marzyłem, by być dziennikarzem sportowym i się spełniło. Uważałem, że rola prezesa to praca dla ludzi lubiących ryzyko. Możesz być świetnym marketingowcem, negocjatorem, ułożyć dobry budżet, trafić z transferami, przygotować klub do walki o trofea, a na końcu piłkarz nie trafi do pustej bramki. Ciężka praca sześciu dni idzie na marne, bo drużyna przegrywa mecz, na co prezes nie ma wpływu. Jest trochę saperem, a trochę straceńcem narażającym się kibicom i chłopcem do bicia dla dziennikarzy.

Ale jak ktoś chce pogłaskać swoje ego i nakarmić próżność, to funkcja prezesa Wisły za czasów Tele-Foniki, idealnie się nadawała.

Zostałem nim po siedmiu latach znajomości z Bogusiem Cupiałem. Pracowałem w Canal+, potem w TVP, w której komentowałem wielkie mecze Wisły w pucharach. Z Cupiałem mieliśmy kontakt, najczęściej telefoniczny. W tamtych czasach prawa telewizyjne nie były scentralizowane, każdy podpisywał umowę, z kim chciał. Większość klubów była w Canal+, ale Wisła w TVN. Zmieniło się to dopiero w 2000 r., kiedy prawa przejął PZPN i wszystkie trafiły do C+. Jeździłem do Krakowa, bywało wesoło – Cupiał to otwarty i towarzyski człowiek, ale mówił, że pieniądze lubią ciszę i obecność w mediach nie była mu do niczego potrzebna. Miał ludzi, którzy dla niego pracowali w Wiśle – Zdzisława Kapkę, mojego brata Bogdana, swojego wspólnika Stanisława Ziętka, mecenasa Huberta Praskiego i inni. On nigdy nie chciał być na pierwszej linii frontu, ale lubił czytać: “Wielka Wisła wielkiego Cupiała”. Miał satysfakcję, kiedy go doceniano.

Był wrażliwy na to, co działo się na trybunach.

Gorzkich słów nie padało wiele. A on znał i spotykał się m.in. z Piotrem Wawro – wtedy szefem Stowarzyszenia Kibiców Wisły Kraków.

Właściciel miał zawsze rację?

Kiedyś, jako prezes zarządu, chciałem wypożyczyć albo nawet sprzedać młodego Adriana Mrowca do Arki. Zwrócono mi uwagę, że muszę mieć zgodę właściciela. Nie chciałem mu zawracać głowy juniorem. Wytłumaczono mi, że każdy zawodnik jest kapitałem właściciela i jego trzeba pytać o wszystko. Doskonale wiedział, kto i jak zarządza Wisłą, a przede wszystkim, jak są wydawane jego pieniądze. Cupiał często podkreślał, że wydaje na klub własne oszczędności, dlatego żądał lojalności, uczciwości i transparentności. Wszystkie decyzje personalne musiały być z nim konsultowane, lubił uczestniczyć w transferach. To świetny przemysłowiec, człowiek biznesu, który wiele rozumiał i szybko się uczył.

SPORT

Michał Zichlarz ubolewa nad polityką kadrową niektórych polskich klubów.

Zachodzę w głowę choćby nad letnimi transferami Górnika. Sprowadzono tam dużą liczbę zagranicznych zawodników. Wśród nich jest choćby Szwajcar Robin Kamber, który częściej grywa w III-ligowych rezerwach niż w ekstraklasie. W tej uzbierał raptem 62 minuty. Jaki zatem jest sens sprowadzania takiego zawodnika do polskiego klubu? Że jest tańszy niż polski? Nie przekonuje mnie to tłumaczenie. W jego miejsce na pewno znalazłby się utalentowany polski zawodnik z niższej ligi. Zresztą potwierdził to pytany o Kambera Axel Thoma, były dyrektor sportowy klubu z Zabrza.

– Pamiętam tego zawodnika z występów w drugiej lidze szwajcarskiej. Nie jest ani specjalnie ofensywny, ani defensywny. Myślę, że takiego zawodnika jak on można by znaleźć w Polsce. Widać też, że rok w rok zmienia kluby, co dobrze o nim nie świadczy – mówił nam Thoma. Na razie Kamber jest w głębokich rezerwach, a przecież „górnicy” potrzebują wzmocnień na teraz. Zdaje się jednak, że – nie wiedzieć czemu – poszli w ilość, a nie w jakość, co widać po sytuacji w tabeli, która nie jest za wesoła. Można tylko wspominać okres, kiedy w drużynie z Zabrza z powodzeniem grała młodzież, wywalczając 2018 roku miejsce w europejskich pucharach.

W Gliwicach pali się już pomarańczowa lampka, a do czerwonej niewiele brakuje. Zespół, który miał się bić o górną ósemkę, ma ogromne problemy z punktowaniem…

Zimą można zmienić szkoleniowca, ale można też dokonać korekt w składzie. I nie mówimy tylko o wzmocnieniu drużyny, która na papierze nie wydaje się taka zła. No właśnie – na papierze. Po pierwsze, sztab szkoleniowy cały czas nie może skorzystać z pełnej kadry. Tak jest od samego początku sezonu, a nawet od letnich przygotowań. Trener Fornalik wielokrotnie to podkreślał. Po drugie, Piast indywidualności ma, ale nie funkcjonuje dobrze jako zespół. I to od początku sezonu, bo gdy wygrywał, to głównie dzięki stałym fragmentom gry i dośrodkowaniom Damiana Kądziora.

W zespole Piasta w porównaniu z drużyną, która zdobywała mistrzostwo i brązowy medal, są piłkarze, którzy już sporo osiągnęli, nie muszą udowadniać swojej wartości, a w dodatku bliżej im do końca kariery niż początku. Tom Hateley, Kamil Wilczek i Jorge Felix wrócili do Gliwic po zagranicznych przygodach, gdzie grali i w lepszych ligach i za lepsze pieniądze. Frantiszek Plach gra przy Okrzei bardzo długo i zimą, gdy skończy mu się kontrakt poszuka nowego wyzwania. Jakub Czerwiński przez kilka sezonów był czołowym stoperem ekstraklasy, ale przecież nie można grać bezbłędnie przez tak długi czas.

Dziwne i niezrozumiałe są często decyzje trenerów. Nie inaczej jest ostatnio w Górniku Zabrze.

Sprawa tyczy się dwóch młodzieżowców, obrońcy Aleksandra Paluszka i napastnika Szymona Włodarczyka. Obaj zaliczyli mocne wejście w rozgrywki. Paluszek, choć latem sprowadzono kilku zawodników do tylnej formacji, po okresie wypożyczenia do słowackiego FK Pohronie oraz Skry Częstochowa, przebojem wywalczył sobie miejsce w jedenastce. Odpłacił się dobrą grą, a w meczu z Rakowem Częstochowa zdobył zwycięską (1:0) bramkę. Następnie zanotował trafienie w wyjazdowym starciu z Legią Warszawa (2:2), a przeciwko Jagiellonii Białystok (1:1) zaliczył asystę przy golu Erika Janży. Nic dziwnego, że w sierpniu otrzymał wyróżnienie dla najlepszego młodzieżowca. Gratulacje odbierał akurat wtedy, kiedy Górnik grał derbowe spotkanie z Piastem Gliwice (3:3), po czym… usiadł na ławce.

Jego miejsce w obronie zajął sprowadzony z Pogoni Szczecin Kryspin Szcześniak. Choć nie prezentował się lepiej, trener Bartosch Gaul uparcie na niego stawiał. Dość przypomnieć, że pod względem strat „górnicy” należą do „najlepszych” w lidze (22 gole). Więcej mają tylko Miedź Legnica (23) i Lechia Gdańsk (24). W ostatniej kolejce z Wartą Poznań niemiecki trener ponownie desygnował do gry Paluszka. Efekt? Zero straconych goli, a Paluszek o mało co ponownie nie wpisał się na listę strzelców. Widać, że piłka „szuka” go po stałych fragmentach gry, więc po co zmieniać coś, co dobrze funkcjonuje? To pytanie do trenera Gaula, który na to pytanie odpowiadał mało konkretnie. Przed piątkowym meczem z Widzewem wiadomo jedno, Paluszek znowu nie zagra. Tym razem musi pauzować za kartki.

Rozmowa z Adamem Noconiem, nowym trenerem Odry Opole.

Ostatnie miesiące spędził pan w zespole Górnika Zabrze występującym w CLJ. Czy praca z juniorami sprawiła, że stał się pan lepszym trenerem?

– Ja wiem, czy mnie to wzmocniło? To inny rodzaj pracy. Będę ją miło wspominał. Pomogłem Górnikowi utrzymać CLJ, a dla klubu to ważne, by najstarsi juniorzy mieli ciągłość. Zaczynając, drużyna była po pierwszej rundzie na miejscu spadkowym. Utrzymaliśmy się, a zostawiłem ją ze spokojem – bo na 1. miejscu. Najważniejszy jest progres tych młodych piłkarzy. W trzeciej lidze, w rezerwach, znaleźli się Pytlewski czy Gandzierowski, przez nasz zespół przewinął się też Kolanko, ale przede wszystkim był podopiecznym trenera Orzeszka, dlatego nie mogę mówić, że to mój zawodnik. Mecze u nas rozgrywał też Stalmach, ale na co dzień z nami nie trenował. Pracowałem w dobrej akademii, odpowiednio zorganizowanej, dlatego nie żałuję, że się na to zdecydowałem. Bardzo mi się podobało, ale… ciągnęło mnie już trochę do seniorskiej piłki. Już wcześniej pojawiały się jakieś propozycje, ale zależało mi na tym, by nie oddalać się od domu. Zmęczyły mnie wojaże po Elblągu, Chojnicach.

Uchodzi pan za trenera-strażaka, który potrafi ugasić pożar. W Zdzieszowicach czy Elblągu wywalczył pan utrzymanie mimo bardzo trudnego położenia.

– W Olimpii Elbląg było wręcz ekstremalnie trudno, a udało się uratować drugą ligę. Te misje są trudne do wykonania, kosztują wiele stresu, nerwów. Nigdy nie jest miło, gdy jako trener spadasz z drużyną.

Odrę objął pan w strefie spadkowej, ale straty są naprawdę nieduże.

– Wydaje się, że wszyscy są blisko, ale musimy punktować. Nagle możesz wpaść w bagienko i już potem ciężko z niego wyjść. Pierwsza liga jest wyrównana, a poziom tak wysoki, że trzeba uważać.

Pasuje panu taka wizytówka, specjalisty od uszczelnienia defensywy, gry pragmatycznej?

– To chyba zbyt wyostrzone. Prawda jest taka, że jaką mam drużynę – tak gram. Jeśli drużyna jest dobra, z ofensywnym potencjałem, to gram ofensywnie. Przecież nie będę wtedy mówił, by tylko się bronić. W trzeciej lidze w Zdzieszowicach graliśmy bardzo ofensywną piłkę. Utarła się łatka, że bardzo stawiałem na obronę w Bielsku. Ale obejmowałem Podbeskidzie, gdy było drugie od końca. W rundzie wiosennej mieliśmy serię remisów, trochę przez brak skuteczności. Gdybyśmy trzy mecze wygrali zamiast zremisować, to może pobilibyśmy się trochę nawet o awans. Sezon był poprawny, choć trzeba przyznać, że bez błysku.

FAKT

Sławomir Peszko spotkał się z dziennikarzami przy okazji prezentacji swojej autobiografii, więc w najbliższych dniach będzie go dużo w mediach.

Piszesz w książce, że żałujesz tylko jednej rzeczy. Awantury z taksówkarzem w Kolonii, przez którą nie zagrałeś na Euro 2012.

To faktycznie ciężka historia. Nie było miło spędzić noc na posterunku i dzwonić rano w Wielkanoc do rodziny.

Miałeś żal do Franciszka Smudy?

Wtedy miałem. Nie za to, że wyrzucił mnie z kadry, ale za to, jak załatwił całą sprawę. Przyjechał do Niemiec i zamiast się ze mną spotkać, pojechał na posterunek wyjaśniać sytuację. Ja bym mu wtedy nie podał ręki.

Cztery lata później zagrałeś na Euro 2016, a kadra otarła się o strefę medalową. Piszesz, że gdyby w meczu z Portugalią Adam Nawałka wpuścił na rzuty karne Artura Boruca…

Trener Nawałka uwierzył w Łukasza Fabiańskiego. Myślał, że poradzi sobie lepiej niż w poprzednim meczu ze Szwajcarią, który też skończył się karnymi. Trzeba jednak oddać Portugalczykom, że strzelali wtedy fantastycznie. Inna sprawa, że sama zmiana bramkarza w takim momencie mogła coś zmienić. Zdekoncentrować rywali.

Marcin Adamski, były piłkarz Rapidu Wiedeń, uważa, że to dobry moment, aby Lech podbił stolicę Austrii.

Marcin Adamski to nad Dunajem uznana marka. W sezonie 2004/05 zdobył z Rapidem mistrzostwo Austrii i grał w Lidze Mistrzów. – Dzisiejszej Austrii nie ma co porównywać z tamtą drużyną. Czwartkowi rywale Lecha są znacznie słabsi. Otwiera się szansa, żeby już w tej kolejce Ligi Konferencji Europy zapewnić sobie awans do fazy pucharowej – uważa pan Marcin.

Dodaje, że w czwartek mistrzowie Polski muszą być przygotowani na żywiołowy doping. – Ale powinni być do tego przyzwyczajeni i poradzić sobie z presją. Mnie zawsze dodawała „poweru”. Im bardziej kibice ze mną „jechali”, tym lepiej grałem.

SUPER EXPRESS

– Lech powinien wykorzystać słabość Austrii, bo przeżywa ona trudny okres – mówi „Super Expressowi” mieszkający w Wiedniu 14-krotny reprezentant Polski Sebastian Boenisch.

„Super Express”: – Z czego wynika ten trudny okres?

Sebastian Boenisch: – Nie dość, że w lidze im nie idzie najlepiej (szóste miejsce – red.), to tydzień temu przegrali mecz w pucharze Austrii z trzecioligowym Wiener SC. To był cios, bo puchar jest najkrótszą drogą, żeby coś wygrać i znów zagrać w Europie. Jest duże niezadowolenie z wyników, skoro w lidze przed nimi jest choćby Klagenfurt z budżetem o połowę mniejszym. W Austrii na początku każdego sezonu stawia się wysokie cele. Z racji rangi i historii klubu zawsze chce grać w pucharach, nakłada na siebie dużą presję i to jej szkodzi.

– Ma jakieś atuty?

– Oglądałem z trybun mecz pucharowy Austrii z Hapoel Beer Szewa i drużyna z Izraela była wyraźnie lepsza, choć skończyło się remisem 0:0. Jeśli miałbym kogoś wyróżnić z Austrii, to pomocnika Dominika Fritza, który dużo widzi i do tego jest skuteczny. Utalentowany jest napastnik Can Keles, ale dostaje mało szans gry.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...