Reklama

PRASA. Ivi Lopez: Przychodziłem na treningi skacowany, bez motywacji

redakcja

Autor:redakcja

10 listopada 2022, 09:51 • 18 min czytania 29 komentarzy

Czwartkowa prasówka jest najbogatsza w tym tygodniu jeśli chodzi o jakość i różnorodność tekstów. 

PRASA. Ivi Lopez: Przychodziłem na treningi skacowany, bez motywacji

PRZEGLĄD SPORTOWY

Jakub Kamiński, Michał Skóraś i Michał Karbownik mają znaleźć się na 26-osobowej liście piłkarzy powołanych na mundial. Dziś Czesław Michniewicz ogłosi, kto leci do Kataru.

Do Kataru Michniewicz planuje powołać czterech bramkarzy, pięciu stoperów, czterech bocznych obrońców mogących pełnić rolę wahadłowych, sześciu środkowych pomocników, trzech skrzydłowych oraz czterech napastników – tak to wygląda w teorii, życie może przynieść drobne zmiany. W większości europejskich lig, w których występują polscy piłkarze trwają kolejki ligowe lub są rozgrywane spotkania pucharowe. Zawodnicy z Serie A, Premier League, Bundesligi, Ligue 1 czy Ekstraklasy wyjdą na boiska jeszcze w weekend. Ale wtedy wszystko już będzie jasne. Selekcjoner drży, czy wszyscy, których chce zabrać do Kataru, będą zdrowi. We wtorkowy wieczór odetchnął, bo Robert Lewandowski cały i zdrowy skończył ligowy mecz z Osasuną. Co prawda snajper Barcelony już po półgodzinie musiał opuścić boisko, ale nie z powodu kontuzji, a czerwonej kartki. W niedzielę cały i zdrowy stawi się na zgrupowaniu przed zaplanowanym na przyszły czwartek wylotem do Kataru.

Na pokładzie samolotu zabraknie kontuzjowanych Jakuba Modera (o jego nieobecności w MŚ było wiadomo od dawna), Jacka Góralskiego (wypadł kilkanaście dni temu) oraz Arkadiusza Recy – lewy wahadłowy pomocnik Spezii to jeden z największych pechowców reprezentacji ostatnich miesięcy. W marcu zagrał towarzysko ze Szkocją, później uraz nie pozwolił mu na przyjazd na czerwcowe spotkania Ligi Narodów, więc Michniewicz zamierzał go sprawdzić we wrześniu. Reca był w Warszawie, ale z powodu kontuzji mięśnia wypadł ze składu dzień przed potyczką z Holandią. Teraz był zdrowy, we wtorek zdobył piękną bramkę z Udinese, ale kwadrans przed końcem spotkania zszedł z boiska z kontuzją mięśnia dwugłowego i wyjazd na turniej ma raczej z głowy. A przecież lewa strona boiska to wciąż jedna z najsłabiej obsadzonych pozycji kadry. Dziś nie ma żelaznego pewniaka do gry w tym miejscu, bo Tymoteusz Puchacz dalej nie może się przebić do składu Unionu Berlin, a Patryk Kun z Rakowa, choć ostatnio gra dobrze, strzela gole i ma asysty, to jednak do nominacji na mundial może nie wystarczyć.

Reklama

Długa i szczera rozmowa z Ivim Lopezem. Transfer do Polski uratował mu karierę.

Ciężka dla pana była pewnie też decyzja o opuszczeniu Hiszpanii. Co pan pomyślał, gdy przed ponad dwoma laty dostał propozycję gry w Rakowie?

W czasie, kiedy zadzwonił agent z tą ofertą, moja kariera była na poważnym zakręcie. W tamtym momencie mocno zastanawiałem się nawet nad porzuceniem piłki i zajęciem się czymś zupełnie innym. Miałem propozycje z takich krajów jak Niemcy czy Anglia, ale patrząc, w jak kiepskim byłem położeniu, pomyślałem: a może całkowicie zmienić otoczenie? Spróbować czegoś nowego? Poczułem, że potrzebuję zrobić coś kompletnie odwrotnego niż wskazywałaby logika, bo przecież przejście z pierwszej ligi hiszpańskiej do polskiej ekstraklasy przez wielu kibiców może być uznawane za krok w tył. Czułem jednak, że to się może udać.

Miał pan plan B na życie, gdyby się nie udało?

Zawsze jest jakaś alternatywa. Mój ojciec ma firmę budowlaną. Może gdybym został w Hiszpanii, pomagałbym mu w prowadzeniu biznesu? Ale nie zastanawiałem się, czy miałem być stolarzem, masażystą czy jeszcze kimś innym. Futbol mimo wszystko wciąż mnie kręcił, problem był tylko taki, że nic mi nie wychodziło. Potrzebowałem Polski, by odnaleźć na nowo satysfakcję i poczucie spełnienia z gry w piłkę. Dziś mogę powiedzieć, że przyjazd tutaj to była najlepsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Przylatując do Polski postawiłem wszystko na jedną kartę. A co za tym idzie, postanowiłem poświęcić się temu w stu procentach. W treningach oddawałem wszystko, co miałem w sobie najlepszego.

Reklama

Czemu w swoim kraju nie potrafił się pan tak poświęcić? W LaLiga rozegrał pan ponad 40 meczów, w sezonie 2017/18 strzelił cztery gole i miał trzy asysty. I paradoksalnie wtedy, po tak dobrym roku, wszystko się popsuło.

Wyszła moja bezpośredniość, szczerość i trochę porywczość. Na boisku też pewnie widać, że zwykle przeżywam mocno wydarzenia. A wtedy pokłóciłem się z trenerem Levante i nasze relacje nieodwracalnie się popsuły. Poszedłem na wypożyczenie, a kiedy wróciłem, on wciąż pracował, więc znów musiałem zmienić klub. I tak kilka razy.

O co się pokłóciliście?

Był okres, w którym przez cztery mecze z rzędu nie załapałem się do kadry meczowej. Zapytałem dlaczego. Trener stwierdził, że nie podobało mu się, jak trenuję, a ja się z nim nie zgadzałem. Kiedy w końcu znalazłem się w osiemnastce meczowej, to i tak nie zagrałem, bo doznałem urazu. Trener uznał, że udawałem kontuzję i definitywnie postawił na mnie krzyżyk. Nie miałem już czego szukać w Levante, musiałem odchodzić na kolejne wypożyczenia. To był dla mnie bardzo trudny moment, najtrudniejszy w karierze. Bo w tych klubach często nie grałem. Chodziłem sfrustrowany i odreagowywałem imprezami. Licznymi. Myślałem tak: skoro i tak nie będę grał, pójdę się pobawić. Bywało że przychodziłem na treningi skacowany, po imprezie, bez sił, motywacji… To właśnie wtedy myślałem, żeby w ogóle porzucić piłkę. Dalsze takie funkcjonowanie nie miało sensu. Potrzebowałem zmiany.

Zwolnienie Piotra Stokowca oznacza, że w Zagłębiu Lubin nie wypalił ambitny plan. To właśnie ten starannie dobrany trener miał przywrócić Miedziowym miejsce w ligowej czołówce, a zdymisjonowanie go jest jak przyznanie się do porażki. Problem lubińskiego klubu jest bardziej złożony.

Punkt pierwszy wielkiego planu, czyli utrzymanie w Ekstraklasie, szczęśliwie został zrealizowany. Teraz chodziło o cel długofalowy, czyli powrót Zagłębia do czołówki. Pracę musiał wykonać pion sportowy, dokonując kilku istotnych wzmocnień. Latem przyszli między innymi dwaj Gruzini: Guram Giorbelidze i Tornike Gaprindaszwili, znani już dobrze w naszej lidze Tomasz Makowski i Marko Poletanović oraz piłkarze, dla których był to powrót do Lubina: Jarosław Jach i Damjan Bohar. Dwaj ostatni mieli być znaczącym wzmocnieniem, posiadali już spore doświadczenie i zarazem znali lubińskie realia. – Sprowadzanie piłkarzy, którzy kiedyś postanowili opuścić Zagłębie, bo uznali, że dostali lepsze oferty, ale niespecjalnie im się gdzieś układało i dlatego postanowili wrócić, nie było dobrym pomysłem. Mówiłem to latem, a teraz mogę tylko powtórzyć – podkreśla Romuald Kujawa, piłkarz 70-lecia Zagłębia Lubin, były kapitan i pierwszy mistrz Polski z 1991 roku.

Najdłużej Miedziowi trudzili się ze znalezieniem napastnika, bo dramatyczna końcówka poprzednich rozgrywek pokazała, że Doležal może nie spełniać oczekiwanych standardów, tym bardziej że miał problemy osobiste. Wreszcie pojawił się Dawid Kurminowski, były król strzelców ligi słowackiej, który ostatni rok spędził w duńskim Aarhus GF. Kłopot polegał na tym, że do Zagłębia przyszedł po kontuzji, która szybko dała o sobie znać. W barwach Zagłębia zagrał niespełna kwadrans w meczu z Jagiellonią (1:1), po czym poświęcił się leczeniu i rehabilitacji, co trwa do tej pory. W efekcie Zagłębie z Kurminowskiego nie miało żadnego pożytku, a konsekwencje problemu w stu procentach spadły na barki trenera, który musiał znaleźć rozwiązanie w grupie zawodników, których miał do dyspozycji. Stawiał więc między innymi na młodzieżowca Rafała Adamskiego, który strzelił nawet dwa gole, ale nie była to stabilna jakość na miarę Ekstraklasy.

Od tego lata Marek Śledź odpowiada za wychowanie piłkarzy Legii. Jego zadaniem jest sprawić, by warszawski klub co roku zarabiał miliony złotych na sprzedaży zawodników.

(…) Dopytywałem w Legii, dlaczego tak niewielu wychowanków jest w jej pierwszym zespole i z wewnątrz usłyszałem taką opinię: „Są trzy kwestie. Legia może źle prowadzić tych chłopaków, źle ich szkolić. Być może źle ich wyselekcjonowaliśmy albo – to trzeci wątek – nie są odpowiednio wprowadzani do pierwszego zespołu”. Co zawodzi na tej, że tak powiem, taśmie produkcyjnej, że tych wychowanków w Legii brakuje?

We wszystkich trzech obszarach widzę pole do popisu. Kwestie szkoleniowe: oglądałem mecz Młodzieżowej Ligi Mistrzów Szachtara z Realem Madryt. Jeżeli miałbym się odnieść i powiedzieć trenerom, jak chciałbym, żeby drużyny akademii grały w piłkę, to wskazałbym właśnie Real – za kreatywność, wymienność funkcji, dominację przez posiadanie piłki, utrzymanie gry na połowie przeciwnika.

Selekcja? Mój pierwszy ruch to przejście działu skautingu pod jurysdykcję akademii. Chodzi o to, żeby skauci byli bliżej trenerów. W skautingu pojawiał się deficyt pod tytułem: odpowiedzialność za transfer. Kto ją tak naprawdę bierze? Jest transfer, a na koniec nie ma, że tak wiem, winnego. Dziś ta jurysdykcja jest klarowna. Został powołany komitet transferowy, trener wnioskuje o sprowadzenie zawodnika.

No i trzeci element – wprowadzenie do pierwszego zespołu. W stabilnej drużynie z bardzo wysoką wartością starszych piłkarzy wprowadzenie młodego zawodnika nie stanowi żadnego ryzyka. Kiedy jednak chwiejność tych postaw jest duża, a wynik sportowy ciągle się waha, co często wpływa na klubowy budżet, wtedy trenerzy ryzykują z mniejszą ochotą. To ryzyko ograniczają niemalże do zera, bo chcą mieć jak największą pewność. W tym trzecim elemencie to deficyt całej struktury szkoleniowej – bardzo dużo trenerów w pierwszych zespołach po prostu młodego zawodnika wprowadzić nie potrafi. Chcieliby gotowego piłkarza, ale ten chłopak w wieku 16, 17 czy 18 lat nigdy gotowy nie będzie. Będzie miał tyle deficytów, że trzeba nad nimi stale pracować. Nie poddajemy tego dzieciaka procesowi treningowemu, tylko kontynuujemy jego szkolenie. Ta droga jest mocno zaniedbana. I nie mówię o Legii, tylko generalnie.

Rozmowa z Michałem Skórasiem z Lecha Poznań.

Ostatnio dzieje się dużo wokół pana dzieje. Ma prawo czuć pan zmęczenie nie tylko natężeniem spotkań, ale także szumem medialnym. Jak pan sobie radzi z rosnącą popularnością i zainteresowaniem? Da się to jakoś uporządkować w głowie, zwłaszcza jeśli dzieje się to w ciągu kilku miesięcy?

Kluczowym aspektem u mnie jest to, żeby tego wszystkiego nie czytać. Nauczyłem się, żeby nie analizować tego, co się dzieje na mój temat w mediach. Był moment, gdy wylała się w moim kierunku fala hejtu. Teraz jestem w dobrej dyspozycji, mam niezłe statystyki i gra też wygląda bardzo dobrze, więc można się spodziewać, że zainteresowanie jest większe. Każdy chce porozmawiać i pisze o mnie dobrze, ale w tamtym czasie, jakiś rok, może półtora roku temu było inaczej.

Trzeba wypośrodkować opinie, choć wiadomo, że łatwiej się czyta o sobie pozytywne rzeczy. Nie ma jednak co się tym sugerować czy żyć w bańce. Zawsze przyjdzie słabszy moment, forma spadnie i wtedy najważniejsze jest wsparcie bliskich. Współpracuję też z trenerem mentalnym. Przygotowywałem się wcześniej na takie rzeczy, na taki rozgłos, ale przyznam szczerze, że nie spodziewałem się aż tak dużego zainteresowania. Najważniejsze to pozostać sobą. Jestem osobą, która lubi spędzać czas z kolegami z szatni, dość łatwo nawiązuję kontakty i nie odlatuję. Uważam to za klucz do sukcesu, aby odciąć się od opinii.

Grzegorz Mokry doczekał się pierwszego zwycięstwa jako trener Miedzi Legnica.

Największym problemem Miedzi są błędy indywidualne czy inaczej to pan zdiagnozował?

To się naturalnie nasuwa. Wolę jednak nie mówić o jednostkach, bo zawsze gramy w jedenastu. Chcę, by zespół tworzył kolektyw i by indywidualne błędy były naprawiane przez innych piłkarzy. Jeśli jesteśmy w stanie się wzajemnie asekurować, to damy radę wyeliminować indywidualne pomyłki.

Waszym problemem nie jest wielonarodowa szatnia?

I tak, i nie. W ostatnim wygranym meczu na boisku w wyjściowym składzie było czterech Polaków. Nie jest to może dużo, ale jak na PKO BP Ekstraklasę to standard. Są drużyny, które mają w składzie jednego lub dwóch zawodników z Polski, wygrywają, więc o tym się nie mówi. Jeśli Raków ma praktycznie samych obcokrajowców, dobrze gra w piłkę i idzie po mistrzostwo Polski, to nikt nie wspomina o narodowościach. I to jest wyznacznikiem dobrego doboru zawodników oraz dobrej pracy. U nas nie ma problemu językowego. Wszyscy mówią po angielsku i się rozumiemy.

Najpopularniejszy polski pisarz Remigiusz Mróz opowiada o dorastaniu z piłką u nogi, codziennym bieganiu, ryzykowaniu w górach i swojej najnowszej książce “Z pierwszej piłki”, której akcja rozgrywa się w świecie futbolu — tak bliskiego samemu autorowi.

Dlaczego nie został pan piłkarzem, a prawnikiem, później pisarzem?

Abstrahując od wszelkich predyspozycji, pewnie głównie dlatego, że pisarz może poświęcić całe życie literaturze w jakimkolwiek wieku. Piłkarz zaś musi to zrobić względem sportu bardzo wcześnie.

Powiedział pan kiedyś: “W mojej twórczości inspiruje mnie nawet człowiek, który przyjdzie naprawić lodówkę”. Skąd pochodziła zatem inspiracja do napisania “Z pierwszej piłki”?

O rany, chciałem napisać tę książkę od tylu lat, że nawet nie pamiętam pierwszego impulsu. Odwlekałem to w czasie i odwlekałem, przekonany, że tego typu czysto piłkarskie powieści przecież z jakiegoś powodu nie powstają. Widocznie nie da się ciekawie opowiadać o tym, co dzieje się na murawie, jeśli stworzy się fikcyjne zespoły, zawodników i rozgrywki – bo czemu ktokolwiek miałby im kibicować? Ostatnim, który podjął się takiej próby, był Antal Vegh w 1979 r., wydając “90 minut” (węgierska książka, będąca zapisem przebiegu, minuta po minucie, meczu o awans do tamtejszej ekstraklasy – przyp. red.). Potem powstawały oczywiście pozycje oscylujące wokół piłki, zabarwione nią kryminały, ale nigdy nie pełnokrwiste sportowe opowieści. Dlaczego więc się zdecydowałem? Trudno powiedzieć. U mnie zawsze jest tak, że dana książka wybiera moment, w którym zacznę ją pisać – bohaterowie zaczynają powstawać, fabuła powoli się układa, a potem zarysowuje się pierwsze zdanie. Siada się więc i je pisze.

Skąd pomysł na główną postać, którą jest Adam Benhardt? I na fabułę, w której łączy się historia klubu – Rewery Opole – z historią młodego chłopaka (z tragedią w tle), a do tego mamy jeszcze tajemniczą zbrodnią, popełnioną w Hiszpanii?

Ta zbrodnia zajmuje raptem dwie strony, więc właściwie nie jest specjalnie istotna dla tego, co dzieje się dalej – w pierwotnej wersji zresztą jej nie było. Potrzebowałem jednak jakiejś klamry do spięcia tej opowieści i to, co pojawiło się w mojej głowie, wydało się odpowiednie. Klubowa tragedia to oczywiście pewne odbicie tego, co wydarzyło się z zawodnikami Manchesteru United za czasów Matta Busby’ego (w 1958 r. w katastrofie samolotu zginęło kilkanaście osób, w tym ośmiu piłkarzy – przyp. red.). Historia odbudowy klubu po tragedii w Monachium zawsze jawiła mi się jako coś, co mogłoby być motorem napędowym powieści o piłce.

Która z postaci z tej książki jest panu najbliższa i dlaczego?

Trzy główne, czyli Witek (trener Rewery – przyp. red.), Kala (jego córka, odpowiadająca w klubie za media społecznościowe – przyp. red.) i Ben (tak mówi się na Adama Benhardta – przyp. red.). To z ich perspektywy opowiadam tę historię, więc z nimi zżyłem się najbardziej. Dyrektor sportowa Rewery też wzbudziła moją sympatię, kiedy tylko pojawiła się na placu gry, podobnie Gaudi (pomocnik Rewery – przyp. red.). Właściwie chyba prawda jest taka, że po spędzeniu z nimi tak długiego czasu, po trosze polubiłem wszystkich.

Damian Michalski imponuje skutecznością w niemieckim Greuther Fuerth.

MACIEJ FRYDRYCH (Dziennikarz Przegląd Sportowy Onet): Do Niemiec poszedł pan grać w obronie czy na pozycji napastnika?

DAMIAN MICHALSKI (Piłkarz drugoligowego niemieckiego SpVgg Greuther Fürth): — Patrząc na moje liczby, można stwierdzić, że poszedłem do Niemiec występować na pozycji napastnika. Oczywiście mówię to pół żartem, pół serio. Gram na środku obrony. Cieszę się, że moje liczby są dobre i mam nadzieję, że na koniec sezonu będą jeszcze lepsze, bo praktycznie w każdym meczu mam okazje, aby wpisać się na listę strzelców. Jakość dośrodkowań chłopaków z mojego zespołu jest na bardzo wysokim poziomie. Myślę, że na trzech golach i jednej asyście się nie skończy.

Te statystyki robią wrażenie. Strzelił pan więcej goli w tym sezonie niż chociażby pana były kolega z Wisły Płock Łukasz Sekulski, który przecież jest napastnikiem.

— Cieszy mnie to. W polu karnym rywala czuję się bardzo dobrze. Piłka mnie szuka. Tak było w Wiśle, w Niemczech jest tak samo. Ja nie wypracowuję swoich bramek, tylko obsługują mnie koledzy. Uważam, że tutaj na pięć piłek z rzutów rożnych czy wolnych cztery są zagrane w punkt. Powiem więcej, stałe fragmenty gry są rozgrywane pode mnie, bo tak nakreśla sztab szkoleniowy.

Mówimy o ofensywie, ale w defensywie również radzi sobie pan bardzo dobrze. Po ostatniej serii gier znalazł się pan w jedenastce kolejki według magazynu “Kicker”.

— Jest to spore wyróżnienie. Moja postawa w defensywie jest na wysokim poziomie. Niestety tracimy dużo goli, ale najczęściej jest to spowodowane głupimi i prostymi błędami. Analizuję swoje pojedynki, więc wiem, że procent wygranych jest spory, to zawsze była moja mocna strona. Dobrze to wygląda i oby tak było zawsze.

SPORT

Tomasz Łuczywek, najbliższy współpracownik Jacka Magiery, docenia Raków Częstochowa.

Raków zimę spędzi w fotelu lidera, a meczem z Zagłębiem Lubin będzie chciał przypieczętować ligową dominację. Sprawa mistrzostwa w tym sezonie jest już przesądzona?

– Nie chciałbym aż tak wybiegać w przyszłość, bo jednak piłka jest mimo wszystko nieprzewidywalna. Na pewno Raków jest głównym faworytem do tytułu. Chciałbym zwrócić uwagę na fakt, że jest to przykład zmian w naszej lidze, która do niedawna uchodziła za nieprzewidywalną, w której każdy mógł wygrać z każdym. Teraz to się zmienia. Mamy w ligach europejskich kluby, które mogą przegrać bitwę, ale nie wojnę i w każdym sezonie walczą o najwyższe cele. U nas Raków zaczyna być przykładem takiego klubu, któremu mogą zdarzyć się potknięcia, ale w ostatecznym rozrachunku będzie górą. To klub kształtowany w sposób europejski, z wizją na przyszłość. Oczywiście nikt się przed nimi nie położy i nie odda punktów, ale o tym częstochowianie doskonale wiedzą i na pewno zachowają czujność także w meczu z Zagłębiem, w którym przecież wymieniono trenera – więc nowe bodźce na pewno zadziałają. Pamiętajmy, że w ubiegłym sezonie ekipa z Lubina wybiła na ostatniej prostej marzenia Rakowa o tytule mistrza Polski.

Kulisy odsunięcia Szymona Sobczaka od pierwszej drużyny Zagłębia Sosnowiec.

Sobczak ma ważny kontrakt z klubem do czerwca 2023 roku, ale jeśli na stanowisku trenera pozostanie Artur Skowronek, trudno wyobrazić sobie współpracę obu panów. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że na linii Sobczak-Skowronek iskrzyło już od pewnego czasu. Piłkarz nie mógł się pogodzić z rolą rezerwowego, mimo że ma na koncie najwięcej bramek w drużynie. Złośliwi wytykają, że z sześciu trafień cztery to bramki z rzutów karnych, ale gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że popularny „Sopel” zmarnował jedną z pięciu wykonywanych „jedenastek”, a pudła z karnych mają na swoim koncie także inni gracze, którzy pod nieobecność Sobczaka wykonywali ten stały fragment gry. Mowa o Marku Fabrym (jedno „pudło” na dwie próby) oraz Maksymilianie Rozwandowiczu, który przestrzelił karnego w meczu z Ruchem Chorzów. Sobczak od dawna uważany jest w środowisku za osobę, która nie kryje się ze swoimi poglądami i często mówi to, co myśli, a że nie wszystkim się to podoba…

Rigobert Song nie ma łatwego życia na stanowisku selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Kamerunu.

Nie pomaga gęsta atmosfera wokół kameruńskiej kadry i ciągłe ataki na selekcjonera Songa. Kibice w Kamerunie uważają, że nie jest to właściwa osoba na tym stanowisku, które otrzymała tyko dlatego, że szefem federacji jest kolega z narodowej drużyny sprzed lat, czyli wspominany Eto’o. W wyborach na prezesa Song popierał kolegę, a zaraz po finałach Pucharu Narodów ten namaścił go jako następcę Portugalczyka Toniego Conceicao. W afrykańskim futbolu jak zawsze jest wiele polityki. To politycy decydują o przyznawaniu funduszy i często wściubiają swój nos w sprawy piłkarskich federacji. To dlatego zawieszone są związki futbolowe z Kenii i Zimbabwe, a ostatnio FIFA groziła nawet finaliście MŚ Tunezji.

Rozwiązanie kontraktu z Conceicao miało kosztować ok. 1,5 mln euro, a dokonano go wbrew radom i sugestiom ministra sportu w Kamerunie Narcisse Mouelle Kombi. Songowi nie pomogło nawet przebrnięcie trudnego dwumeczu z Algierią w III rundzie afrykańskich eliminacji, który dał ósmy w historii awans do finałów MŚ. Tym bardziej że ostatnie wyniki nie napawają optymizmem. We wrześniu „Nieposkromione Lwy” przegrały w towarzyskich grach z Uzbekistanem 0:2 i Koreą Południową 0:1, a Song pominął przy nominacjach dwóch ważnych graczy, występującego w Napoli Andre-Franka Zambo Anguissę oraz charyzmatycznego obrońcę z Gent Michaela Ngadeu. Powód? Mieli… odpocząć. Były reprezentant Kamerunu, znany z występów na boiskach Bundesligi Mohammadou Idrissou, mówi wprost, że o nominacjach do drużyny narodowej decyduje Samuel Eto’o, za sprawy taktyczne w kameruńskiej kadrze odpowiada francuski szkoleniowiec Sebastien Migne, a Song jest w tym układzie przysłowiowym figurantem, tym bardziej że brak mu szkoleniowego doświadczenia.

FAKT

Paweł Zieliński o Piotrze Zielińskim.

Fani reprezentacji Polski mają nadzieję, że Zieliński będzie też liderem reprezentacji Polski w trakcie katarskiego mundialu. A że często to właśnie 28-latek robi za kozła ofiarnego, jego grze wiele osób będzie się przyglądać ze szczególną uwagą. – Cała rodzina przyzwyczaiła się już do krytyki, jaka spada na Piotrka. Nie przejmujemy się tym tak jak jesz- cze kilka lat wstecz, ale jest to irytujące – mówi Paweł Zieliński (32 l.), brat Piotra obecnie grający w Widzewie, i po chwili dodaje: – Czasem oglądam mecz, widzę, że zagrał nieźle, a później zerkam do internetu i okazuje się, że jest zrównany z ziemią. Wtedy zastanawiam się, czy oglądałem to samo spotkanie, co eksperci, dziennikarze, kibice.

Nie tylko rodzinie zobojętniały już zaczepne komentarze. Piotr Zieliński też nie zwraca na nie już żadnej uwagi. Pracował z psychologiem sportowym i uodpornił się na nieprzychylne komentarze. – Spływa to po nim. Uodpornił się. Gra na najwyższym poziomie od wielu lat, więc musi być odporny. Choć znajdą się też ludzie, którzy cały czas będą powtarzać, że ma słabą psychikę – przekonuje brat.

Rozmowa z Antonim Piechniczkiem przed mundialem.

Jaką reprezentację Polski chciałby pan zobaczyć w Katarze?

Chciałbym zobaczyć reprezentację inteligentną, która grę ustawi pod przeciwnika. Nie, że mu się podporządkuje, tylko będzie starała się narzucić swój styl gry. A jeżeli go nie narzuci, to inteligencją będzie w stanie podjąć walkę i zagrać na równi z mocniejszym rywalem.

Na co stać Polaków na mundialu?

Jeśli dobrze pójdzie, to stać ich, żeby dojść do półfinału. Przy hurraoptymizmie możemy zostać mistrzami świata. Nie należę do trenerów, którzy mówią, że jadą po mistrzostwo. Tak może mówić szarlatan. Trzeba w tym wszystkim pokory i powiedzenia sobie, że przeciwnicy nie są gorsi od nas i też mają prawo twierdzić, że zostaną mistrzami świata. Wymagania mam duże. Najważniejsze, żeby nie skończyć turnieju na trzech meczach.

SUPER EXPRESS

Prezes PZPN Cezary Kulesza zapowiada ostrą walkę z match-fixingiem.

(…) – Żeby rozjaśnić ten temat, w każdym klubie jeszcze są działacze, prezesi, sztab szkoleniowy itd. Będziemy rozmawiać i czekać na sygnały z ich strony. Trener, który prowadzi daną drużynę, najlepiej ją zna, widzi, jak się zawodnicy zachowują na treningu, a jak na meczu. Pan Gilarski również w tym kierunku będzie przeprowadzał rozmowy i będzie to w jakiś sposób weryfikował. Poczekajmy chwilę, zobaczymy, co przyniesie kontrola – dodał szef piłkarskiej centrali.

Fot. Newspix

Najnowsze

Komentarze

29 komentarzy

Loading...