Piątkowa prasa to tradycyjny przegląd ligowych wydarzeń i kilka ciekawych wywiadów. Między innymi z Sebastianem Walukiewiczem, który wraca do gry po długiej kontuzji.
Sport
Kolejkę Ekstraklasy zapowiada Robert Podoliński.
Co pana bardziej rozczarowało w poprzedniej kolejce – postawa zespołów z ligowego podium czy forma arbitrów?
– Lech zagrał dobre spotkanie z wymagającym rywalem, oczywiście do momentu, gdy wszystko układało się po jego myśli. Co do reszty – tak wygląda nasza liga. Dzięki takim wynikom jest tak ciekawa. Nie mamy w niej jednego lidera, zespołu który deklasuje resztę. Stawka jest dość wyrównana. Różnice są naprawdę niewielkie. Jeżeli chodzi o postawę arbitrów, to trudno mi się wypowiadać. Niby mamy ułatwienie w postaci systemu VAR, a jednak nadal zdarzają się pomyłki. Nadal decydujący jest czynnik ludzki. Nawet gdy pomaga technologia to i tak pojawiają się błędy – nie wiem czy to urok czy też przekleństwo tej dyscypliny. W mojej opinii większym problemem jest zawiłość przepisów niż rozstrzygnięcia sędziowskie. Gdy mówimy o przykładowej sytuacji – czy mamy zagranie ręką czy też nie – mam wrażenie, że to wszystko jest bardziej uznaniowe i zdejmuje odpowiedzialność z sędziów. Tego jest trochę szkoda, jednak nie pastwiłbym się. W piłce tydzień to już historia. Trzeba patrzeć ze spokojem w przyszłość.
Któremu z zespołów, które są nad „kreską” najbliżej do walki o ligowy byt?
– Patrząc na tabelę, to w tej chwili nawet i pięć zespołów bije się utrzymanie. Nikt nie ma tam spokoju. Przy dwóch porażkach może zacząć się „nerwówka”, a zarazem także problem mentalny. Proszę mi wierzyć, to nigdy nie jest łatwe. Trudno więc powiedzieć, kogo czeka ten los. Warto spojrzeć na kalendarz, jak również na sytuację kadrową. Mamy zespoły, które obecnie mają pewien komfort, jak i te, które są na „musiku”. Użyję przykładu Wisły. Był to zespół, który grał dobrze. Myślę, że to zwycięstwo może przechylić szalę na ich korzyść. Ciężej jest się podnieść, gdy wygrywa się jedno spotkanie, trzy się remisuje, a kolejne cztery przegrywa, szczególnie w momencie, gdy miało się wygodną pozycję w lidze. Trudno wygrzebać się z marazmu, gdy coś złego zagląda w oczy. Trudno wybrać jeden zespół w momencie, gdy za dwa spotkania będziemy mówić o zupełnie innej sytuacji.
Kto zagra na dziewiątce w Rakowie? Być może Ivi Lopez.
Być może Lopez jest rozwiązaniem problemu. Najlepszy mecz w ofensywie w tym sezonie częstochowianie rozegrali na koniec 2021 roku, gdy pokonali Jagiellonię 5:0. Wówczas na „9” wystąpił właśnie Lopez, który zdobył gola i zaliczył dwie asysty. Do tego rozwiązania sztab szkoleniowy jednak już nie wrócił. Opcja z Hiszpanem na szpicy wydaje się najbardziej bramkostrzelna tym bardziej, że deficyt skutecznych snajperów jest ogromny. Krytyka Gutkovskisa nie ma już grama sensu, gdyż po każdym meczu trzeba wskazywać sytuacje, które zmarnował. Warto jedynie podkreślić, że Łotysz ostatniego gola w lidze zdobył pod koniec lutego. Duet zmienników, Sebastian Musiolik i Jakub Arak także nie razi skutecznością. Pierwszy z nich zdobył w tym sezonie trzy bramki, drugi ani jednej. Umowa Araka kończy się w czerwcu i nic nie wskazuje na to, by została przedłużona. Musiolik ma jeszcze rok kontraktu, ale niewykluczone, że podzieli on los kolegi z zespołu. Trzecim rezerwowym jest Ilja Szkuryn, jednak jego sytuacja w zespole wygląda co najmniej nie najlepiej.
Rafał Janicki zagra 300. mecz w Ekstraklasie. I to przeciwko Lechii, w której spędził sporo czasu.
Ciekawa jest symbolika pańskiego jubileuszu, bo przecież większość kariery spędził pan w gdańskim klubie…
– Powiem szczerze, że nie przywiązuję do tego dużej uwagi, tym bardziej,że jestem w takim wieku, że mogę jeszcze pograć. Zdrowie dopisuje i oby tych występów było jak najwięcej. Jasne, trzeba docenić fakt rozegrania 300 meczów w ekstraklasie i fajnie, że przypadnie on na spotkanie z Lechią, bo to dodatkowy smaczek. Jej barw broniłem przez 7 lat i zawdzięczam prawie wszystko. Nie chodzi mi tylko o liczbę meczów (176 – przyp. red.), ale o fakt, iż właśnie w Gdańsku wszedłem w dorosłość. To jednak dodatek do wszystkiego, bo w poniedziałkowym spotkaniu będzie się liczyło tylko boisko i wszystkie inne sprawy zejdą na dalszy plan.
Który spośród 299 występów szczególnie zapadł panu w pamięć?
– Na pewno nie zapomnę debiutu w Lechii, jeszcze na starym stadionie. Wygraliśmy 3:1 z Widzewem, którego szkoleniowcem był Czesław Michniewicz, a atak tworzyli Marcin Robak i Darvydas Szernas. Takich meczów mógłbym przywołać wiele. Praktycznie w każdym klubie sporo by się tego nazbierało.
Któremu trenerowi zawdzięcza pan najwięcej?
– Szansę w lidze dał mi Tomasz Kafarski. Przyjechałem do Gdańska z Polic, gdzie jako młody chłopak zaczynałem w Chemiku. Pojechałem na testy do zespołu rezerw Lechii, a ściągał mnie Roman Kaczorek, który teraz jest w Górniku, więc nasze drogi się przeplatają… Jeździł mnie obserwować w Chemiku i pewnego dnia zaprosił do Lechii. Przyjechałem, wziąłem udział w gierce, którą oglądał trener Kafarski, prowadzący wtedy pierwszy zespół. Zobaczył mnie w akcji i zaprosił na treningi. Przeszedłem testy, pojechałem na obóz, podpisałem kontrakt i zostałem na 7 sezonów.
GKS Katowice znów ma problemy w tyłach. A było już tak dobrze…
ŁKS? Bezsensowny rzut karny sprokurowany przez Michała Kołodziejskiego. Polkowice? Zbigniew Wojciechowski nie trafiający w piłkę na 6 metrze od własnej bramki. Widzew? Dwa kardynalne błędy Huberta Sadowskiego – najpierw faul w polu karnym, potem nietrafienie w piłkę, którą lobem do siatki posłał Przemysław Kita. Odra? Fatalne zachowanie przy stałych fragmentach gry. Przed pierwszą straconą bramką w wybiciu futbolówki przeszkodzili sobie Wojciechowski i Patryk Szwedzik, przed trzecią – Bartosz Jaroszek i Marcin Urynowicz. Ciekawostką jest fakt, że (dane za portalem footystats) w każdym z tych trzech domowych meczów to GKS wypracowywał wyższy współczynnik „xG” (goli oczekiwanych) od rywali. Statystyki mówią jasno: jeśli nie ma popełnianych prostych indywidualnych błędów, GieKSa w ustawieniu z trójką stoperów jest rywalem, którego pokonać trudno. Dziś piszemy znów o fatalnej katowickiej defensywie, ale nie zapominajmy, że jesienią w spotkaniach ze Skrą, Puszczą, Jastrzębiem i Koroną – a częściowo także Tychami i ŁKS-em – katowiczanie wyśrubowali świetną serię 483 minut bez straconej bramki. Wtedy optymalnym ustawieniem środka obrony okazali się Grzegorz Janiszewski, Arkadiusz Jędrych i Michał Kołodziejski. Wiosną trójka stoperów wyglądała nieco inaczej. W pięciu meczach obok Janiszewskiego i Jędrycha grał Hubert Sadowski. W domowym tryptyku za każdym razem zestawienie różniło się od poprzedniego. Z Widzewem byli to Bartosz Jaroszek, Jędrych i Sadowski, a z Odrą – Jaroszek, Jędrych i Janiszewski, podczas gdy Sadowski i Kołodziejski siedzieli na ławce.
Jarosław Zadylak mówi o zmianach w GKS-ie Tychy.
– Czasu było mało i ciągle szybko biegnie, a pracy jest sporo – dodaje szkoleniowiec GKS-u Tychy. – Do tego dochodzą rozmowy, zarówno te indywidualne, jak i w grupach. To wszystko ma służyć temu, żebyśmy jak najszybciej złapali właściwy rytm. Najważniejsze, że wszyscy są zdrowi, a z kadry na mecz z Odrą wypada tylko Dominik Połap, który złapał ósmą żółtą kartkę i musi pauzować. Zarówno mecz z Górnikiem Polkowice, jak i każdy trening, dają mi dużo materiałów. Spróbowaliśmy zagrać systemem 4-1-4- 1, który był wyjściowym ustawieniem w obronie średniej, bo uznaliśmy, że to będzie najlepszy sposób na styl gry prezentowany przez polkowiczan. Naszym bazowym ustawieniem jest jednak 4-3- 3, a ten środkowy trójkąt pomocników, w zależności do rywala oraz sytuacji na boisku, może się ustawiać „szpicem” do góry albo na dół. Najważniejsze jest to, żeby najlepiej dobrać system gry do jego wykonawców oraz do tych zawodników, których mamy do tego, w czym oni mogą czuć się najlepiej i zaskoczyć rywali oraz zdobywać punkty.
Stal Rzeszów awansuje do 1. ligi już teraz? Przed nią wielki mecz z Ruchem.
„Najciekawszy mecz w Rzeszowie w XXI wieku” – tak w stolicy Podkarpacia reklamują spotkanie z Ruchem. Zapraszali na nie utytułowany zawodnik, a obecnie siatkarski trener Stepane Antiga, dziennikarz Roman Kołtoń czy bokser Łukasz Różański. Bilety sprzedają się znakomicie, już w środę klub ogłaszał, że rozeszło się ich ponad 6,5 tysiąca, a na tym wcale nie koniec. Wielka mobilizacja panuje także przy Cichej. Zapisy trwały do wczoraj i wiadomo, że pobity zostanie rekord tego sezonu, czyli wrześniowa wyprawa do Kalisza, w której uczestniczyło 2,5 tysiąca fanatyków „Niebieskich”. Jutrzejszego wieczoru w Rzeszowie odbędzie się wydarzenie, do którego szare realia II ligi pasują jak pięść do oka. Już jesienny mecz Ruchu ze Stalą awizowano jako jeden z hitów sezonu. Wtedy z dużej chmury spadł mały deszcz, bo skończyło się bezbramkowym remisem, po którym rzeszowianie utrzymali w tabeli… 1-punktową przewagę nad chorzowianami. Dziś jest to już przepaść wynosząca 12 „oczek”, co w połączeniu z perspektywą walkowera za spotkanie z Bełchatowem otwiera liderowi drogę do postawienia kropki nad „i”.
Super Express
Paulo Fonseca mówi o Nikoli Zalewskim. To u tego trenera Polak debiutował w Romie.
– Na którą cechę Zalewskiego zwrócił pan największą uwagę?
– Na jego pracowitość i chęć rozwoju. Zawsze dopytywał, co jeszcze może poprawić, w jaki sposób może udoskonalić ten czy inny element. On od początku był nastawiony na zrobienie dużej kariery i jestem przekonany, że taką osiągnie. Poza tym ma naturalne predyspozycje, świetnie operuje obiema nogami, jest szybki, dobrze czuje się w dryblingu, do tego jest bardzo inteligentnym chłopakiem. Dobrze odnajduje się wkażdym ustawieniu taktycznym, niezależnie od tego, czy drużyna ma atakować, prowadzić grę, czy też grać z kontry.
– Czy Zalewski już pokazał wszystko, co ma najlepszego?
– Ten chłopak ma olbrzymi potencjał i jestem przekonany, że stać go na wiele. Z drugiej strony, musimy dać mu czas, aby się rozwinął. Trudno bowiem wymagać od 20-latka, że nagle na nim zacznie opierać się gra Romy. Widać, że obecnie szkoleniowiec dokonuje przebudowy drużyny, inie mam wątpliwości, że za jakiś czas Zalewski będzie odgrywał wniej kluczową rolę. Cieszę się, że Nicola się rozwija, ma już za sobą debiut w reprezentacji Polski. Jestem przekonany, że wielka przyszłość przed nim.
Przegląd Sportowy
Sebastian Walukiewicz wrócił na boisko. Jak wyglądała jego walka z kontuzją?
Po tak długiej przerwie był stres?
Tak, podczas treningów, ponieważ była to kontuzja biodra (konflikt udowo-panewkowy) i każde uderzenie idzie z biodra, więc bałem się, że coś może się stać. Na szczęście nic się nie wydarzyło. Ale podczas powrotu do Serie A nie było już stresu. Dobrze było znowu poczuć tę atmosferę po siedmiu miesiącach. Co prawda wchodziłem przy 1:5, ale i tak fajnie, że mogłem znowu zagrać.
Przyjście Sempliciego to najtrudniejszy moment w pana karierze?
Tak, ponieważ nigdy nie miałem takiego czasu, że siedziałem na ławce. Od 10. roku życia byłem zawsze zawodnikiem pierwszoplanowym i nagle znalazłem się w zupełnie nowej sytuacji. Nie wiedziałem, jak się zachować i było ciężko, zwłaszcza że miałem 20 lat i trochę trudno mi się odnaleźć w tej nowej roli.
Jak trener argumentował decyzję o pana odsunięciu?
Rozmawialiśmy może dwa razy i powiedział, że dostanę szansę. Ale nie dostałem. Dopiero w nowym sezonie przyszedł trener Mazzari i złapałem drugi oddech. Zacząłem grać w pierwszym składzie, ale zdarzyła się kontuzja.
Skoro tak dobrze było w Legii, dlaczego pan odszedł?
Podpisałem pierwszą umowę, gdy miałem 15 lat, była to umowa na dwa lata. Gdy miałem 17 lat, musiałem podjąć decyzję. W Legii nie dostałbym szansy. W tamtym okresie występowałem na pozycji defensywnego pomocnika. To był pomysł trenera Piotra Kobier e c k i e g o , który uznał, że grając w środku, będę więcej „pod grą”, częściej będę miał piłkę przy nodze. Pomysł dobry, ale potem chyba rozpatrywano mnie właśnie jako środkowego pomocnika, a nie stopera. Konkurencja na tej pozycji była zbyt duża.
Zabrakło indywidualnego podejścia?
To był trudny moment. Akurat doszło do walki o to, kto przejmie Legię, prezesi mieli na głowie poważne sprawy, nikt nie miał czasu zajmować się jakimś juniorem. Pewnie czekałaby mnie powolna droga, Centralna Liga Juniorów, rezerwy i tak dalej. Czułem wtedy, że muszę zrobić konkretny krok. W Pogoni Szczecin było jasne, że pojadę z pierwszą drużyną na obóz i będę mógł się tam pokazać.
Marc Gual opowiada o tym, co przeżył na Ukrainie. Hiszpan uciekał przed wojną i trafił do Białegostoku.
Kiedy wybuchła wojna, był pan…
W Ukrainie. Na początku roku przeniosłem się z hiszpańskiego Alcorcon do tamtejszego SK Dnipro-1, ale nie zdążyłem zagrać w meczu o stawkę. Kilka dni przed wybuchem wojny wróciliśmy ze zgrupowania w Turcji. Nikt z nas nie przypuszczał, że może się wydarzyć coś takiego. Wiedzieliśmy o pewnych napięciach, ale nie braliśmy pod uwagę napaści na taką skalę, mordowania ludzi, niszczenia budynków. W Ukrainie spędziłem pierwsze trzy dni tego piekła. Na początku spotkałem się z kolegami z drużyny. Ustaliliśmy, że musimy uciekać do innego kraju. Tylko dokąd? Pierwszym pomysłem była Polska, ale z Dniepru jest dość daleko do waszego kraju. Ostatecznie stwierdziliśmy, że uciekamy do Rumunii. Ale zanim to się stało, pojechaliśmy do naszego centrum treningowego. Znajdował się w nim bunkier i musieliśmy się w nim skryć na niemal godzinę. Było niebezpiecznie. Później udaliśmy się do hotelu, który był dalej od obszaru działań zbrojn y c h . T a m o świcie wsiedliśmy do samochodów i skierowaliśmy się do Rumunii. Wzięliśmy ze sobą zapas benzyny, jakieś jedzenie, dużo wody. Podróż trwała dwa dni, to był bardzo trudny czas. Nie czuliśmy się bezpiecznie.
Zanim trafi ł pan na Ukrainę i teraz do Polski, grał pan w różnych hiszpańskich klubach, głównie na drugim szczeblu rozgrywek. Jak to wszystko się zaczęło?
Mój tata grał w piłkę. Występował w III i IV lidze, jako ofens y w n y pomocnik, typ o w a „dziesiątka”. Był zawodnikiem, od którego wiele na boisku zależało. Jako mały chłopiec oglądałem jego mecze i chłonąłem atmosferę spotkań, a pierwszą piłkę dostałem od dziadka, który grał tylko amatorsko, ale jest wielkim kibicem. Miałem pięć lat, kiedy namówiłem mamę, by zapisała mnie do klubu w Badalonie. Trzy lata później odezwali się przedstawiciele Barcelony. „Chcemy cię u nas, masz duże możliwości” – chwalili. Barcelona? Oczywiście zdecydowaliśmy się na taki ruch. Tata był zachwycony i już wtedy przekonywał wszystkich, że w przyszłości mogę być naprawdę dobrym piłkarzem. Ja sam zacząłem tak myśleć dużo później.
Zdaniem większości ekspertów Ivi Lopez to w tej chwili najlepszy piłkarz ekstraklasy.
Nie jestem zaskoczony, że Ivi tak dobrze prezentuje się w Polsce. Już w Sevilli Atletico wyróżniał się, przede wszystkim techniką, zaskakującym podaniem i świetnym strzałem. Poza tym to bardzo pozytywny człowiek. Nie ukrywam, że niedawno przedstawiono mi też inne opcje poza ofertą z Białegostoku. Duże znaczenie miało to, że w przypadku Jagiellonii w grę wchodziło wypożyczenie, ale też opinie o polskiej lidze. Ivi zachęcał mnie do tego ruchu, przekonywał, że wasza ekstraklasa to rozgrywki, w których można się rozwinąć. Powiedział: „Marc, wiem, ile potrafi sz. Uważam, że jeżeli będziesz tu grał na swoim optymalnym poziomie, możesz zostać jednym z czołowych zawodników całej ligi”. Posłuchałem i nie żałuję.
Maciej Murawski uważa, że Legia Warszawa nie ma szans na 4. miejsce w lidze.
Na sześć kolejek przed końcem legioniści tracą do czwartej Lechii 10 punktów. Co prawda gdańszczanom w tym roku nie wiedzie się najlepiej, z dziewięciu gier zwycięsko wychodzili zaledwie z czterech, a będą jeszcze się mierzyć z Pogonią oraz Rakowem. Nie można jednak zapomnieć o problemach klubu z Łazienkowskiej. Kontuzjowani są dwaj najpewniejsi młodzieżowcy: Maik Nawrocki i Cezary Miszta, najlepszy piłkarz zeszłego sezonu, czyli Filip Mladenović, wygląda jak cień samego siebie i stracił miejsce w składzie. Ale nie tylko dlatego Murawski jest sceptykiem, jeśli chodzi o szanse stołecznej drużyny na awans do europejskich pucharów. – Trzeba być realistą. Lechia ma właściwie 11 punktów przewagi nad Legią, gdyż ma lepszy bilans bezpośrednich meczów. Nawet, jeżeli legioniści będą perfekcyjnie punktować, to zespoły które są przed nimi również się nie poddadzą. Ciężko mi sobie wyobrazić, aby gdańszczanie do końca sezonu nie zdobędą ośmiu oczek, a pamiętajmy, że jest jeszcze Piast Gliwice. Szanse na wskoczenie na czwarte miejsce są tylko matematyczne – ocenia były reprezentant Polski.
Phillip Lahm mówił “Viaplay” o Haalandzie i Lewandowskim. Niemiec uważa, że Norwega czeka jeszcze sporo nauki.
Lahm przyznaje, że musi minąć sporo czasu, nim Norweg osiągnie poziom Polaka. – To trudne porównanie. Robert przyjechał do Bundesligi i Dortmundu w 2010 roku. Już od ponad dziesięciu lat gra na najwyższym poziomie, strzelił wiele goli w Bundeslidze, został Piłkarzem Roku FIFA. Haaland musi najpierw przez dekadę udowodnić, że potrafi grać na tym poziomie. Robert porównywany jest z Karimem Benzemą czy Cristiano Ronaldo, którzy przez długi czas występowali na najwyższym poziomie i nadal to robią. Haaland musi to najpierw pokazać, niezależnie od tego, czy będzie w Bayernie. Jestem tego ciekaw. Wierzę, że ma szansę dalej rozwijać się w Dortmundzie. Może zrobi jednak kolejny krok, jak kiedyś Lewandowski, a o półkę wyżej w Bundeslidze znajduje się tylko Bayern – powiedział świetny przed kilku i kilkunastu laty niemiecki obrońca. Przekonuje, że na razie Norweg pozostaje w tyle za Polakiem. – Obaj zawsze chcą strzelać gole i są zawsze głodni bramek. Haaland może jest trochę bardziej dynamiczny, Robert bardzo dobrze wykorzystuje swoje ciało, niesamowicie wykańcza akcje, lewą jak i prawą nogą, ale także głową. Myślę, że wciąż trochę przewyższa Haalanda – skomentował Lahm.
Sevilla kontra Real. Czy taki mecz ma szanse cokolwiek zmienić w mistrzowskim wyścigu?
Wydaje się jednak, że nawet ewentualna porażka z Sevillą nie zatrzyma Królewskich. To będzie tylko mała turbulencja, z której i tak wyjdą obronną ręką. Owszem, może w ostatnim czasie piłkarze Ancelottiego zachwycają rzadziej, ale jeśli już wpadają w tarapaty, mają w zespole indywidualności, które są w stanie Real z nich wyciągnąć. Wystarczy jedno genialne zagranie, jak to Modricia, by przechylić szalę na korzyść Los Blancos. No i mają duet Karim Benzema – Vinicius. Francuz i Brazylijczyk są w tym sezonie w wybornej formie i co rusz udowadniają wszystkim wkoło, że razem potrafi ą rozmontować każdą defensywę. Szesnaście bramek dla Realu padło po akcjach, w których asysty i gole były autorstwa tego duetu. Benzema podawał Viniciusowi siedem razy, a młodszy kolega odwdzięczył się tym samym dziewięciokrotnie. Ostatnią próbkę ich umiejętności kibice mogli oglądać w dogrywce ćwierćfinału Ligi Mistrzów z Chelsea. To po podaniu 21-latka Benzema zdobył bramkę dającą przepustkę do półfinału Champions League. I jeśli, a wszystko na to wskazuje, Real zdobędzie mistrzostwo Hiszpanii, to też w dużej mierze będzie zasługa tej dwójki. Obecnie trudno znaleźć lepszą parę napastników w Europie. Vinicius wnosi do gry Realu luz, dynamikę i niesamowitą lekkość dryblingu, a Benzema doświadczenie i fenomenalne wykończenie. Obaj uzupełniają się doskonale i to coraz mocniej widać na boisku.
Riccardo Saponara mówi “PS” o grze z Polakami. Kilku w Serie A poznał.
Jak wcześniej powiedzieliśmy, grał pan z wieloma Polakami. Oprócz Piątka, z jednym z nich gra pan teraz dalej.
Podkreślam to, że Bartłomiej Drągowski ma potencjał, by zostać jednym z pięciu najlepszych bramkarzy na świecie. Podczas tego sezonu nie mógł tego wszystkiego pokazać, ale zrobi to w przyszłości.
W Empoli, oprócz Zielińskiego, pana kolegą był też Łukasz Skorupski.
Kiedy drużyna była trenowana przez Marco Giampaolo, on spisywał się naprawdę bardzo dobrze. Szacunek.
W Sampdorii występował pan z Bartoszem Bereszyńskim, Karolem Linettym i Dawidem Kownackim, których drogi piłkarskie po tych latach poszły w różnych kierunkach.
Bartek nie rzuca się w oczy, ale jest stabilnym zawodnikiem i to udowadniał przez te sezony. Jeżeli chodzi o Karola, szkoda, że jeszcze nie pokazał wszystkich umiejętności, ponieważ jest kompletnym pomocnikiem. A Dawid podał mi piłkę, kiedy zdobyłem moją najbardziej niezapomnianą bramkę w swojej karierze (z Lazio w ostatniej sekundzie tamtego meczu – przyp. red.). O polskich piłkarzach chciałbym jednak dodać ważną rzecz.
Jaką?
Każdy z nich jest otwarty, pomocny i pracowity. To są bardzo wartościowe osoby.
Liga w Meksyku jest targana tymi samymi problemami, co cały kraj.
Podczas procesu w Nowym Jorku najbardziej znanego meksykańskiego gangstera Joaquina „El Chapo” Guzmana świadek Tirso Martinez, który przez lata handlował narkotykami, zeznał, że jego szef kupił kluby Club de Futbol La Piedad i Venados de Yucatan. Ten drugi klub w 2002 roku został przeniesiony do Queretaro, gdzie zmienił nazwę na FC Queretaro. Tym klubem zarządzał Martinez, podobnie jak CD Irapuato. W 2006 roku sprzedał za 14 mln dol. prawa do nich federacji, która miała świetnie wiedzieć, od kogo je kupuje. – W Meksyku myślimy przede wszystkim o biznesie, to normalne, ale jeśli będziesz dobrze pracował na dłuższą metę, to oni chcą ten biznes teraz i dla siebie. Jest wielu ludzi, mafi a i korupcja – mówił w rozmowie z ESPN słynny bramkarz z lat 90. Jorge Campos. Korupcja dotyka też tamtejszych działaczy najwyższego szczebla. Rok temu znany emerytowany trener Hugo Fernandez publicznie oskarżył szefa ligi z lat 2015–20 Enrique Bonillę o próbę wymuszenia łapówki i niszczenie jego kariery. „Chciałbym powiedzieć, dlaczego od lat nie prowadzę żadnej drużyny. Otóż dekadę temu Veracruz było zainteresowane moimi usługami, ale pan Bonilla zażądał ode mnie pieniędzy. Odmówiłem, bo nie lubię tego typu osób. Od tej pory nie pozwolił żadnemu klubowi mnie zatrudnić” – napisał na Facebooku 77-letni obecnie Urugwajczyk. Z kolei dwa lata temu prezes czołowego klubu Cruz Azul Guillermo Alvarez został oskarżony o pranie brudnych pieniędzy i udział w zorganizowanej grupie przestępczej. 76-letni obecnie biznesmen rządził klubem od 1986 roku. Odszedł po wybuchu afery, ale dalej zachował duże wpływy i próbuje pociągać za sznurki. To nie koniec problemów tego klubu. Tydzień temu, gdy drużyna leciała na rewanż w półfi nale Ligi Mistrzów z UNAM, do samolotu wkroczyła policja i zatrzymała asystenta pierwszego trenera Juana Reynoso, Joaquina Velazqueza. Jest oskarżony o przemyt narkotyków.
fot. Newspix