Reklama

Trzeci kandydat na następcę Bońka w PZPN? Baronowie chcą wystawić swojego człowieka

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

05 maja 2021, 07:26 • 10 min czytania 30 komentarzy

Boniek też wyhamował z ewentualnym poparciem, w każdym razie o ile do tej pory od Koźmińskiego się nie dystansował, teraz siłą rzeczy to robi. Mocno zaznacza, że i Koźmiński, i Kulesza to wiceprezesi PZPN, więc wszystkiego najlepszego życzy obydwu, jakby zapominał, że związkowy statut nie przewiduje sytuacji, w której federacją kieruje dwóch równorzędnych prezesów. Baronowie pilnie obserwują te manewry, nie chcą czekać z założonymi rękami. Wykoncypowali sobie, że prezesem mógłby zostać… baron. W swojej masie dysponują oni wystarczającą siłą (60 mandatów na 118), by przeforsować wspólnego kandydata – czytamy w „Przeglądzie Sportowym” o wyborach na prezesa PZPN. Co tam dziś w prasie?

Trzeci kandydat na następcę Bońka w PZPN? Baronowie chcą wystawić swojego człowieka

„SPORT”

Jeśli Piast zajmie miejsce gwarantujące awans do pucharów, to może się okazać, że znajdą się pieniądze na transfer definitywny Jakuba Świerczoka.

W kontekście Jakuba Świerczoka najwięcej nie mówi się jednak o jego strzeleckich dokonaniach, ale o jego przyszłości. Fani dywagują od dawna, wszyscy pytają i zastanawiają się, a sam piłkarz i klub milczą. Sytuacja wygląda tak, że rzekomy termin na decyzję, który miał upłynąć z końcem kwietnia… nie upłynął. Gliwiczanie mają jeszcze trochę czasu, mówi się nawet o czerwcu, by poinformować Łudogorca Razgrad, czy decydują się na skorzystanie z opcji pierwokupu. Podobno wola pozostania przy Okrzei samego piłkarza jest, ale… gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. „Świeży” jest sporo wart, jest w najlepszym wieku dla piłkarza, no i strzela gole jak na zawołanie. Suma miliona euro wydaje się adekwatna, ale i spora jak na warunki Piasta i większości ekstraklasowych klubów – a jeszcze jest pensja piłkarza. Gliwiczanie nie są krezusami, to klub wypłacalny, ale płacący za transfery w ostatnich latach 100-250 tys. euro maksimum (Vida to wyjątek potwierdzający regułę). Świerczok byłby więc rekordem.

Nie brakuje chętnych na Marcina Brosza, który latem prawdopodobnie odejdzie z Górnika Zabrze. Gdzie może trafić? Do Białegostoku lub Lubina. Jagiellonia i Zagłębie zainteresowane.

Co dalej z Marcinem Broszem? Z naszych informacji wynika, że są chętni na jego zatrudnienie. Niedawno w studio Canal+ Michał Żewłakow, były dyrektor Zagłębia Lubin, a obecnie ekspert tej stacji, przyznał, że jeszcze przed zatrudnieniem w „miedziowym” klubie Martina Szeveli – co miało miejsce we wrześniu 2019 roku – rozmawiał z Broszem. Ten wtedy odmówił, tłumacząc, że chce zostawić Górnika na bezpiecznym miejscu. Teraz temat może wrócić, bo nie wiadomo czy trener Szevela nadal będzie pracował w Lubinie. Pamiętajmy też, że prezesem Zagłębia jest Artur Jankowski, były sternik Górnika, który potem zasiadał w radzie nadzorczej zabrzańskiego klubu, więc trenera Brosza zna bardzo dobrze. Drugą opcją dla obecnego szkoleniowca zabrzan jest Jagiellonia, o czym mówi się w środowisku. Dużym plusem szkoleniowca jest wspomniane stawianie na młodych, co w przypadku klubów z Dolnego Śląska i Podlasia, w których nie brakuje zdolnej młodzieży, stanowi bardzo mocny atut. Jak się potoczą losy trenera, który wcześniej prowadził kolejno Polonię Bytom, Koszarawę Żywiec, Podbeskidzie Bielsko-Biała, Odrę Wodzisław, Piasta Gliwice czy Koronę Kielce, pokażą najbliższe tygodnie. Na razie Marcin Brosz koncentruje się na meczach zamykających sezon, piątkowym z „Jagą” w Zabrzu i niedzielnym (16 maja) z Lechem w Poznaniu.

Reklama

Raków nie ma czasu na świętowanie zdobycia Pucharu Polski. Dzisiaj gra ze Stalą Mielec i walczy o historyczne drugie miejsce w Ekstraklasie.

Dla podopiecznych Marka Papszuna mecz ze Stalą może być kluczowy w kontekście walki o wicemistrzostwo Polski. W przypadku zwycięstwa częstochowianie będą mieli dwa punkty przewagi nad drugą obecnie Pogonią Szczecin. Jednak Stal jest w zdecydowanie trudniejszej sytuacji, a triumf nad Rakowem może okazać się dla niej kluczowy. Podopieczni Włodzimierza Gąsiora w trzech najbliższych spotkaniach muszą zdobyć co najmniej cztery punkty. Jeżeli im się to uda, to Stal utrzyma się w ekstraklasie. – Raków, jak i inne drużyny, z którymi się zderzamy, są ekipami topowymi tej ligi. Nie wierzę w to, że częstochowianie przyjadą do Mielca, żeby zagrać „pokazowy mecz”. Grają o konkretny wynik, wicemistrzostwo Polski i prawdopodobnie będą chcieli dołożyć je do zdobycia Pucharu Polski. Jesteśmy przygotowani na bardzo ciężki mecz – powiedział trener Gąsior na przedmeczowej konferencji prasowej. Spotkanie z Rakowem nie będzie jedynym trudnym wyzwaniem dla jego piłkarzy. W ostatnich dwóch meczach Stal podejmie u siebie Legię, a na wyjeździe zmierzy się ze Śląskiem Wrocław. – Zostały raptem trzy mecze do końca sezonu i na te spotkania drużyna musi się znów przygotować. Po naszej stronie jest to, by przygotować tę drużynę tak, by dała z siebie „maksa” – dodaje trener Gąsior.

„PRZEGLĄD SPORTOWY”

Dzisiejszy najlepszy materiał w prasie sportowej – rozmowa z Czesławem Michniewiczem. Są fajne historyjki (np. ta o tym, jak Mioduski wysłał mu propozycję pracy, gdy Michniewicz pakował się na Kaszuby), ale i sporo kwestii bieżących. Płynie też jasny komunikat – teraz w Legii cała uwaga skupia się na walce w pucharach.

Co dla pana znaczy to mistrzostwo Polski z Legią?

Pokazuje, że w życiu nic nie jest proste. Trudno jest wejść na szczyt, jeszcze trudniej się na nim utrzymać. Za tydzień, dwa ten tytuł w Warszawie spowszednieje i będzie mowa wyłącznie o pucharach. Kiedy więc mamy się cieszyć, jak nie teraz? Stadion Legii jest dla mnie szczególny – na nim wywalczyłem Puchar Polski z Lechem, tytuł z Zagłębiem i teraz mistrzostwo z Legią. Pracując w takim klubie, prawdopodobieństwo sukcesu jest dużo większe niż gdzie indziej. Doceniam, że tu jestem, że dostałem szansę i mogłem walczyć o trofea. Przyszedłem po czterech kolejkach, w trudnym momencie, szybko odpadliśmy z pucharów. Czułem, że zawód jest spory – w klubie liczono, że uda się przejść ten Qarabag. Też byłem zawiedziony, ale musiałem zmierzyć się z teraźniejszością. Rozpoczęliśmy pracę z zespołem i zawodnikami. Siłą Legii jest jej mądrość – żaden system nie jest problemem dla chłopaków. Wcześniej trener Klafurić próbował grać trójką obrońców, ale szybko zrezygnował z pomysłu. Teraz żadne modyfikacje nie mają wpływu na grę. To świadczy o inteligencji piłkarzy – zmiany przeszliśmy bezboleśnie.

Reklama
Listę nowych zawodników pan już przedstawił?

Rozmawialiśmy przed meczem z Wisłą. Widziałem, że jest zadowolony, że odetchnął, bo ten sezon też kosztował go dużo nerwów. Tego jeszcze nie opowiadałem. Wspomniany mecz w Gliwicach oglądałem zza szyby. Po nim zadzwonił prezes i mówi: „To już teraz trener wie, co ja czuję w trakcie każdego spotkania, którego wynik jest niepewny”. Uśmiechnąłem się i odparłem, że ostatnich dziesięciu minut spotkania z Piastem nie widziałem. W 80. min. serce zaczęło mocniej bić – z emocji. Uznałem, że na nic już nie mam wpływu, więcej zmian nie będzie, krzyknąć nie mogę, bo i tak nikt nie usłyszy. I… wyszedłem ze stadionu. Pan, który stał przy bramie, zapytał: „Dokąd pan idzie, trenerze?”. „Na spacer”. Za chwilę spotkałem policjanta: „Gdzie pan idzie, zaraz pana pobiją, to niebezpieczna okolica”. Szedłem kilka minut w jedną stronę, a za mną… jechał radiowóz. Dopiero kiedy mecz się skończył, wróciłem z policjantami na obiekt. Zadzwonił dyrektor Zahorski i spytał, gdzie jestem. Odpowiedziałem, że „wracam na stadion z policją”. Był w szoku, ale na wesoło.

To mistrzostwo to pana najcenniejszy sukces?

Tak, ale zdaję sobie sprawę z oczekiwań. W każdym innym klubie tytuł byłby powodem do wielkiego świętowania euforii. Tu jest inaczej, to jest Legia, w której w ostatnich latach przyzwyczajono się do trofeów. Chciałbym zostać zapamiętany jako trener, który znowu pokazał Legię w Europie. Najwięcej będzie zależało od piłkarzy, ale mądrym sposobem trzeba wzmocnić drużynę i potem zaistnieć w pucharach. Grając z kadrą U-21 w mistrzostwach Europy, przekonałem się, jakie to fantastyczne uczucie rywalizować z najlepszymi piłkarzami i zespołami. Tęsknię za tym. Pamiętam, jak w 2011 roku do Białegostoku przyjechała Legia i Maciek Skorża powiedział: „Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo trenera rozwijają mecze w pucharach”. Legia była wtedy po wyeliminowaniu Spartaka, dobrze grała w grupie Ligi Europy. Nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, o czym mówi. Dziś wiem.

Historia Edena Hazarda w Realu to nieustanne pasmo urazów. W Chelsea było inaczej – i właśnie w starciu z londyńczykami ma zagrać. Nie ma tu mowy o zemście, bo przecież Chelsea dał dużo, a i on wiele „The Blues” zawdzięcza”. Ale czas na to, by ugrać coś dla Realu.

Hazard spędził w Chelsea siedem lat. Trafi ł do niej w 2012 roku z Lille za 40 milionów euro jako wschodząca gwiazda futbolu i najlepszy piłkarz Ligue 1. W Londynie jeszcze się rozwinął. Czterokrotnie był wybierany do jedenastki sezonu Premier League, a w 2015 roku został uznany za najlepszego zawodnika angielskiej ekstraklasy. Zdobył z drużyną dwa tytuły mistrza Anglii. Na pożegnanie triumfował w Lidze Europy. W finale z Arsenalem (4:1) strzelił dwa gole i miał asystę. To był jego ostatni występ w barwach The Blues. Pobyt w Madrycie zaczął od kontuzji, co mogło wynikać z faktu, że zjawił się tam z nadwagą. Wykluczyło go to z trzech meczów, a potem Belg ciągle doznawał kolejnych urazów. Dla porównania – w ostatnim sezonie w Londynie z powodu kłopotów ze zdrowiem opuścił tylko pięć spotkań, a wystąpił w 52. W przedostatnim miał identyczne statystyki. Zanim trafi ł do Realu, nie doznał ani jednej poważnej kontuzji. Tylko raz wypadł ze składu na kilka tygodni – wiosną 2016 roku pauzował 49 dni. Drobniejszych urazów też miał niewiele, jeden–dwa w sezonie, a kiedy był młodszy, potrafi ł grać cały sezon bez przerwy. Tymczasem w Madrycie przez niespełna dwa lata nabawił się dziesięciu urazów, do tego dopadł go koronawirus. Najczęściej miał kłopoty mięśniowe, najpoważniejsza kontuzja mechaniczna to uraz kości strzałkowej, z powodu której pauzował 76 dni. Szczęśliwie dla niego leczył ją podczas przerwy w rozgrywkach spowodowanej początkiem pandemii, dlatego stracił zaledwie trzy spotkania.

Antoni Bugajski donosi, że wybory na prezesa PZPN nie muszą rozstrzygnąć się między Koźmińskim a Kuleszą. Baronowie wpadli na pomysł, by spośród nich wyłonić kandydata, który podzieli dwóch obecnych prezesów PZPN.

Boniek też wyhamował z ewentualnym poparciem, w każdym razie o ile do tej pory od Koźmińskiego się nie dystansował, teraz siłą rzeczy to robi. Mocno zaznacza, że i Koźmiński, i Kulesza to wiceprezesi PZPN, więc wszystkiego najlepszego życzy obydwu, jakby zapominał, że związkowy statut nie przewiduje sytuacji, w której federacją kieruje dwóch równorzędnych prezesów. Baronowie pilnie obserwują te manewry, nie chcą czekać z założonymi rękami. Wykoncypowali sobie, że prezesem mógłby zostać… baron. W swojej masie dysponują oni wystarczającą siłą (60 mandatów na 118), by przeforsować wspólnego kandydata. Aż na taką jednomyślność naturalnie nie ma szans, kilku baronów na pewno podniesie rękę za Kuleszą. No, ale jeżeli w wyborcze szranki stanie jeden z nich, będzie inna rozmowa. Tym bardziej że niektórzy baronowie dobrze współpracują z klubami ekstraklasy i I ligi działającymi na ich terenie, spróbują ich przeciągnąć na swoją stronę. 

„SUPER EXPRESS”

Piłkarze Rakowa walczą o kasę dla klubu, ale i kasę dla siebie. Różnica w premii między trzecim a drugim miejscem sięga kilkuset tysięcy złotych.

Większa będzie jednocześnie kumulacja pieniężna, bo różnica w gratyfikacji między drugim a trzecim miejscem to niespełna 4 mln zł. Jest się zatem o co bić. – Piłkarze wiedzą też, że to nie tylko większe pieniądze dla klubu, lecz także bezpośrednio dla nich – mówi Cygan. Ile dokładnie? – Jeśli różnicę pomiędzy drugim a trzecim miejscem liczymy w milionach, to premia dla zespołu przekłada się na setki tysięcy, a te – jak wiadomo – mogą być od dwóch do dziewięciu setek – mówi dyplomatycznie prezes Rakowa. – To wystarczająca motywacja dla piłkarzy, ale jest nią też prestiż, bo przecież każdy z nich chce mieć też w piłkarskim CV wpisane wicemistrzostwo Polski, a nie zdobycie trzeciego miejsca.

Tomasz Frankowski mówi, że Realu Madryt w finale Ligi Mistrzów już się naoglądał i teraz wolałby tam kogoś innego.

– Czterokrotnie wygrali w tym czasie Ligę Mistrzów i pokazali, że w tych rozgrywkach potrafią odwrócić losy praktycznie każdego spotkania. Od momentu przejęcia drużyny przez Thomasa Tuchela grę Chelsea ogląda się jednak z wielką przyjemnością. Jest tam szereg niezwykle kreatywnych piłkarzy, dzięki czemu The Blues znakomicie czują się w rozegraniu piłki. Wydaje mi się, że na tę chwilę minimalnym faworytem tego dwumeczu są gospodarze – podkreśla „Franek”.

fot. FotoPyk

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

30 komentarzy

Loading...