Czwartkowa prasa to m.in. rozmowy z Rafałem Boguskim i Ołeksijem Dytiatjewem, nowe informacje ws. chętnych do kupna Wisły Kraków czy nazwiska kolejnych kandydatów na trenera Lecha Poznań.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Na początek trochę Ligi Mistrzów i Ligi Europy. Kamil Glik doznał kontuzji, Jerzy Brzęczek dowołał Thiago Cionka.
Adam Nawałka nie jest jedynym wariantem Lecha Poznań przy wyborze nowego trenera. Pojawiają się także nazwiska Miroslava Djukicia, Thomasa Christiansena i Hansa Backego.
Zainteresowanie działaczy wzbudziła kandydatura Miroslava Djukicia. Były reprezentant Serbii, który przez wiele lat występował w lidze hiszpańskiej w barwach Deportivo La Coruna i Valencii, ostatnio pracował w Partizanie Belgrad, z którym w zeszłym sezonie wyszedł z grupy Ligi Europy. Wcześniej prowadził Valencię, gdzie jednak mu się nie powiodło. Krótko był także selekcjonerem serbskiej kadry, po tym jak z młodzieżową reprezentacją swojego kraju jako początkujący trener wywalczył wicemistrzostwo Europy. Z punktu widzenia osławionej długofalowej wizji działaczy Lecha niepokojące, że często zmienia kluby, choć z drugiej strony ktoś może powiedzieć, że nie boi się wyzwań. Prowadził także belgijski Mouscron, gdzie zatrudnili go byli koledzy z boiska z Valencii, półtora roku temu zaliczył epizod w Al Shabab ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Najdłużej pracował w Realu Valladolid. Wywalczył z nim awans do LaLiga, a potem utrzymał klub w elicie i odszedł do Valencii. Słynie też z ciętego języka i odważnych wypowiedzi w mediach oraz na konferencjach prasowych.
Oprócz tego Lech interesuje się czeskim obrońcą Davidem Jablonskim z Lewskiego Sofia, który wyróżnia się sporą skutecznością.
Rozmowa na bieżące tematy z Rafałem Boguskim z Wisły Kraków.
Po wszystkich zawirowaniach w Wiśle latem, ze zmianą trenera na czele, chyba nawet wam trudno było uwierzyć, że z tej mąki może być chleb.
Przyznam, że nie było łatwo na początku. To nie była tylko zmiana trenera, ale też odeszło wielu zawodników. Mecze kontrolne też nie wprowadzały optymizmu, ale Maciej Stolarczyk wzbudzał zaufanie. Z czasem okazało się, że słusznie, bo od początku ligi było dużo lepiej. Poza tym trener grał kiedyś w Wiśle i rozumiał, czym są występy w tej koszulce. Od początku chciał stworzyć grupę zawodników, którzy mieli mieć podobną świadomość. To miała być gra w Wiśle, a nie po prostu w Ekstraklasie. Wprowadził w ten sposób bardzo dobrą atmosferę do szatni, a ta może naprawdę dać sporo dobrego.
Teraz z wynikami jest trochę gorzej, więc pytanie narzuca się samo: czy zawodnikowi mającemu z tyłu głowy problemy klubu, zaległości w wypłatach, ta świadomość nie przeszkadza w optymalnym przygotowaniu?
Jesteśmy świadomi trudności. Czekamy na wypłaty, bo i tak te pieniądze muszą do nas trafić, więc w pewien sposób czujemy się zabezpieczeni. Z drugiej strony nie da się uniknąć sytuacji, by zawodnik tych problemów nie brał ze sobą. Mamy swoje rodziny, niektórzy mają kredyty do spłacenia. Oczywiście zarabiamy więcej niż statystyczny Polak, ale takie podpisano z nami kontrakty. My musimy się ze swoich obowiązków wywiązywać jak najlepiej. Nikt klubowi nie robi z tego tytułu problemów, ale niestety w dłuższej perspektywie może się to odbić na wynikach. Nawet pomimo tego na każdym treningu i w każdym meczu dajemy z siebie 100 procent.
Swoją historię opowiada stoper Cracovii, Ołeksij Dytiatjew. Poruszane są także najtrudniejsze tematy.
W 2014 trafiłem do Olimpiku, więc przenieśliśmy się do Doniecka. Drużyna weszła do ukraińskiej ekstraklasy ale niedługo później wybuchła wojna. Dobrze pamiętam tamten moment. Tuż przed mieszkaniem, które wynajmowaliśmy, doszło do strzelaniny. Piliśmy z Walerią kawę i zobaczyliśmy, że nadjeżdża kilka samochodów. Nagle ludzie z aut zaczęli do siebie strzelać. Od razu wsadziłem żonę i córkę do taksówki i wyjechały do Nowej Kachowki. Anna miała wtedy roczek, bezpieczeństwo rodziny było najważniejsze. Bardzo wielu ludzi brało z szuflady paszport i po prostu uciekało. Ja musiałem zostać ze względu na kontrakt. Żona codziennie mówiła do słuchawki, żebym wyjechał z miasta, ale czekaliśmy na to, co zrobi prezydent naszego klubu. Dopiero później zdecydował się przenieść drużynę do Kijowa. Podziwiam go za to, że w tak trudnym czasie potrafił jeszcze myśleć o futbolu. Dzięki niemu zespół wciąż istnieje.
Na ulicach Doniecka było widać wojnę każdego dnia. Wyobraź sobie miasto, w którym bandyci robią, co chcą. Wchodzą do sklepów i biorą produkty, nie regulując rachunku. Wieczorem strach było wychodzić na ulicę. Uzbrojeni ludzie podchodzili do przechodniów i prosili o dokumenty. Jeśli się ich nie miało, wsadzali człowieka do samochodu i wywozili. Moi przyjaciele mieli pecha. Poszli do pubu obejrzeć mecz, trochę wypili i wsiedli do taksówki, ale nie mieli dokumentów. Kierowcy się to nie spodobało, więc zawiózł ich do dawnej siedziby Służby Bezpieczeństwa. Ich rodziny musiały sporo zapłacić, żeby wyszli na wolność. Takie sytuacje były częste. Ci, którzy nie płacili, po prostu zostawali za kratkami.
Bramkarz Pogoni Szczecin, Łukasz Załuska odlicza już godziny do meczu z Legią.
Załuska ma w karierze epizod w Legii. Do Warszawy trafił latem 2002 roku po rozegraniu trzech spotkań w Stomilu Olsztyn. W stolicy nie zaistniał. W ekstraklasie tylko raz – przeciwko Górnikowi – był rezerwowym. Potem został wypożyczony do Jagiellonii, a następnym przystankiem była Korona. Do Legii już nie wrócił.
– Tyle lat minęło, emocje opadły. Do Legii trafiłem po mistrzowskim sezonie, niekwestionowanym numerem jeden był Radostin Stanew, a na ławce siedział Artur Boruc, wtedy wschodząca gwiazda zespołu. Przynajmniej miałem kogo podpatrywać podczas treningów z doskonałym fachowcem, trenerem Krzysztofem Dowhaniem – wspomina bramkarz. I dodaje, że bardzo żałuje, iż w piątkowym spotkaniu w bramce rywali zabraknie kontuzjowanego Radosława Cierzniaka.
– To mój serdeczny druh, znamy się ze szkółki w Szamotułach. Byliśmy też razem w Szkocji oraz Koronie. Graliśmy już przeciwko sobie kilka razy, ostatnio to ja byłem górą i wiem, że zależało mu na rewanżu – uśmiecha się Załuska.
SPORT
Najbliższych kilka tygodni może zdecydować o przyszłości Szymona Żurkowskiego. Na razie jednak w Górniku nie ma konkretnej oferty.
Za jakie pieniądze Żurkowski mógłby w takim razie opuścić Zabrze? Mówi się nawet o 4 milionach euro! Włoski portal calciomercato.com pisał ostatnio o tym, że błyskotliwy pomocnik Górnika jest obserwowany przez Pantaleo Corvino, speca od wynajdowania utalentowanych zawodników, za którego dyrektorskiej kadencji do Fiorentiny trafiali tacy zawodnicy, jak Zdravko Kuzmanović, Stevan Jovetić, Adrian Mutu czy Artur Boruc. We Florencji był też Rafał Wolski (kosztował 2,7 mln euro) i jest bramkarz młodzieżowej reprezentacji Polski Bartłomiej Dąbrowski (Jagiellonia otrzymała za niego 2,5 mln euro).
– Nie powiem, jaka kwota by nas zadowoliła. Pieniądze lubią przecież ciszę. Jak mówię, jesteśmy przygotowani na każdą opcję. Trzeba też pamiętać o tym, że umowa piłkarza z klubem obowiązuje do końca 2020 roku, więc jest to dość długi okres – zaznacza prezes Sarnowski.
Kibice Zagłębia Sosnowiec sobotniej konfrontacji z Wisłą Płock mogą oczekiwać z niewymuszonym optymizmem. W ostatnich trzech latach na wysoką porażkę ich zespół odpowiadał zwykle kompletem punktów…
Bolesne starcie z Jagiellonią Białystok (1:4) nie było dla sosnowiczan pierwszym tego typu doświadczeniem, od kiedy w 2015 roku wyrwali się z II-ligowych opłotków. W tym okresie wysoko przegrywali w sumie sześć razy. Co ciekawe, aż w pięciu przypadkach kolejny mecz kończyli triumfem.
31.10.2015: Dolcan Ząbki – Zagłębie 4:1 (2:0)
Pierwsza tak bolesna porażka Zagłębia po awansie na bezpośrednie zaplecze ekstraklasy. Wszystkie bramki zdobyli gospodarze. Gol w rejestrze sosnowiczan to efekt samobójczego trafienia Szymona Matuszka. Spośród obecnych zawodników Zagłębia wyprawę do Ząbek pamiętają jeszcze tylko Martin Pribula i Żarko Udoviczić.
Reakcja na porażkę: Już w następnej kolejce sosnowiczanie pokonali u siebie Chrobrego Głogów 2:0. W takim samym stosunku wygrali również kolejne spotkanie – tym razem z ekstraklasową Cracovią w gościnie. Nagrodą był awans do półfinału Pucharu Polski!
Czy to największy pechowiec polskiej piłki ostatnich lat? Michała Żyrę znów czeka najprawdopodobniej interwencja lekarska.
(…) I marna to dlań pociecha, że z rzutu wolnego podyktowanego za faul na nim padł zwycięski gol dla Pogoni… – Po tym meczu największy problem to kontuzja Michała. Nabawił się ponownie urazu pachwiny – mimo zwycięstwa, szkoleniowiec szczecinian już od razu na pomeczowej konferencji martwił się urazem podopiecznego. „Będzie dobrze, nie poddaję się” – jeszcze tego samego dnia oznajmił sam piłkarz na portalach społecznościowych.
Pod nóż? Ale tak całkiem dobrze nie jest. Uszkodzony przywodziciel – jak poprzednio – można leczyć zachowawczo, najprawdopodobniej jednak w klubie zapadnie decyzja o interwencji chirurgicznej. Wycięcie uszkodzonej struktury mięśnia – stosuje się tego typu terapię – nie jest zabiegiem specjalnie skomplikowanym, ale oznacza mniej więcej trzytygodniowy rozbrat z murawą i treningami. Co prawda w tym roku liga gra aż do wigilii Wigilii, ale w tym kontekście trudno spodziewać się, by Michał Żyro zdołał wywalczyć sobie po okresie rekonwalescencji miejsce w wyjściowej jedenastce.
Jest kolejny chętny na zakup stu procent akcji Wisły Kraków. Do klubu zgłosiła się firma z Anglii Noble Capital Partners Ltd.
Do siedziby klubu trafiła oficjalna oferta kupna. Anglicy chcą nabyć wszystkie będące w obrocie akcje Wisły za kwotę 1 euro. W piśmie przedstawiają propozycje szybkiej poprawy sytuacji finansowej klubu. Chcą dokonać emisji praw poboru akcji na ich rzecz w zamian za 28 milionów euro płatne w akcjach. Twierdzą, że przyniesie to klubowi własny dodatni kapitał w wysokości około 10,5 mln euro. Oferują także zorganizowanie pożyczki obligacyjnej w kwocie 10 milionów (waluta nie została sprecyzowana) w gotówce na rzecz spółki. Anglicy się spieszą. Na odpowiedź czekają do dzisiaj, do godziny 12.00.
Tak zdecydowanego lidera zaplecza ekstraklasy, jakim jest w tym sezonie Raków Częstochowa, nie było od sześciu lat. Trzej inni wygrani pierwszoligowego półmetka plasują się… w dolnej części tabeli.
Na półmetku sezonu Raków Częstochowa zgromadził 36 punktów. To najlepszy wynik od lat. Ostatnią drużyną, która w pierwszej rundzie zaplecza ekstraklasy osiągała lepsze wyniki, była Flota Świnoujście. Jesienią 2012 roku, po 17 kolejkach, legitymowała się 40-punktowym dorobkiem i… finalnie nie awansowała do elity. O ile jednak wtedy postawa „wyspiarzy” (dziś rywalizują w „okręgówce”) budziła ogólną sensację, o tyle częstochowianie po prostu robią swoje, krocząc sumiennie przygotowywaną od dawna ścieżką.
Trudno pisać o Rakowie jako o największym wygranym minionej rundy, bo w tym klubie nie zostawia się niczego przypadkowi. Śmiemy twierdzić, że współczynnik osiąganych wyników do stopnia przedsezonowych oczekiwań najbardziej zakrzywiony in plus został nie w Częstochowie, a Suwałkach, Bytowie i Poznaniu. Te miejsca uwzględniano raczej w gronie kandydatów do zniknięcia z pierwszoligowej mapy. Wigry mocno odmłodziły zespół i plasują się na bezpiecznej pozycji nad strefą spadkową. Mimo tego, w ostatnich dniach pracę stracił trener Kamil Socha! Co świadczy o tym, że apetyty działaczy mogły zostać rozbudzone…
Wydaje się, że Podbeskidzie łapie stabilizację, dzięki której może stać się znaczącą siłą w I lidze.
Dobry mecz i zwycięstwo 2:1 nad Chojniczanką. Słabszy występ, zakończony porażką 1:2 z GKS-em Jastrzębie. Skromna, ale zasłużona wygrana 1:0 z Odrą Opole. Niespodziewana przegrana w Pucharze Polski z Wisłą Sandomierz 2:3 i wreszcie bardzo dobry występ i zasłużone zwycięstwo 3:0 nad Chrobrym Głogów. Oto dorobek ostatnich ponad dwóch tygodni w wykonaniu Podbeskidzie Bielsko-Biała, który przypomina nieco sinusoidę. Ale jeżeli chodzi o rozgrywki zaplecza ekstraklasy, to więcej było w wykonaniu „górali” pozytywów. Spowodowało to, że pojawiły się namiastki stabilizacji gry na dobrym poziomie. To poskutkowało niezłym, 5. miejscem na zakończenie rundy jesiennej I ligi. Na tym etapie rozgrywek bielszczanie już dawno nie byli tak wysoko.
No i jeszcze trochę historii. 100 lat temu w piłkę próbowano grać przede wszystkim we Lwowie i Krakowie, a łódzcy kibice przyczynili się do usunięcia zaborcy z miasta.
8 stycznia 1918 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, Thomas Woodrow Wilson, wygłosił orędzie w Kongresie, w którym przedstawił propozycję zaprowadzenia ładu na świecie po zakończeniu I wojny światowej. Wiadomo było, że wyniszczający konflikt zbliża się do końca, a przede wszystkim w Europie pozostaje wiele niewyjaśnionych kwestii. Przemówienie amerykańskiej głowy państwa przeszło do historii, jako „Czternaście punktów prezydenta Wilsona”. Dla Polski najważniejszy był punkt trzynasty, który mówił o „Stworzeniu niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą, integralność terytoriów tego państwa powinna być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową”. Powyższe stwierdzenie nie pozostawało wątpliwości. Polska, chociaż na razie nie wiadomo w jakim kształcie, miała wrócić na mapę Europy po 123 latach.
A co za tym idzie powstanie coś, co najogólniej możemy nazwać „polską piłką nożną”. W trakcie zaborów, a nawet w trakcie trwania wojny, organizowano już pierwsze rozgrywki, niektóre polskie kluby miały już za sobą pierwsze kontakty międzynarodowe. Latem 1918 roku o czymś takim nie było jednak mowy. Niemniej przede wszystkim w Galicji myślano już o organizacji przyszłego ogólnopolskiego związku piłkarskiego, który miał się zająć organizacją rozgrywek. W Krakowie pracowali nad tym Józef Lustgarten i Jan Weysenhoff, a we Lwowie dr Stanisław Polakiewicz. Wiadomo było, że Polacy najwięcej swobód mieli właśnie w zaborze austriackim i dlatego to tam najłatwiej było o konkrety.
SUPER EXPRESS
Przypomnienie smutnej historii Stanisława Terleckiego. Zarabiał fortunę, skończył bez grosza przy duszy.
W 1986 roku, kiedy Terlecki błyszczał na boiskach USA, średnia płaca w Polsce to przeliczeniu na dolary (po kursie czarnorynkowym czyli 750 zł) było 32 USD. Staszek, najpierw w Pittsburgh Spirit, a potem w Cosmosie Nowy Jork zarabiał 25 tysięcy dolarów miesięcznie. Ponad 800 razy więcej niż przeciętny Kowalski w kraju.
Piłkarz, który dzięki bajecznej technice rozkochał w sobie Amerykanów, za miesięczne pobory mógł kupić czternaście fiatów 126p (cena eksportowego egzemplarza wynosiła 1700 dol.), a za dwie pensje pięć 50 metrowych mieszkań w Warszawie (metr kwadratowy był wyceniano na 100 dol.). Staszek po powrocie do Polski był królem świata. Stać go było na wszystko. Za roczną pensję mógł nabyć kamienicę do remontu w centrum Warszawy.
GAZETA WYBORCZA
Arkadiusz Milik i Piotr Zieliński coraz mniej znaczą w Napoli.
To najsilniej obsadzona i zarazem najbardziej pasjonująca grupa w Lidze Mistrzów 2018/19. A także coraz bardziej zaskakująca. Po czterech kolejkach szanse na awans zachowuje nawet ostatnia w tabeli Crvena Zvezda Belgrad, która miała poprzegrywać wszystko, a dzisiaj sensacyjnie pokonała Liverpool – i do lidera traci ledwie dwa punkty.
Dla nas powinna to być również grupa najbardziej wyjątkowa. Niestety, polscy piłkarze znaczą w Napoli coraz mniej. I to pomimo zaufania, jakim obdarzył ich trener – Arkadiuszem Milikiem od początku sezonu obsadzał środek ataku, a Piotra Zielińskiego lansował dodatkowo w publicznych wypowiedziach, obiecując, że wypędzi z niego nieśmiałość i nakłoni do odgrywania pierwszoplanowej roli.
Nic z tego. Im dłużej trwa sezon, tym częściej Carlo Ancelotti traci cierpliwość. Albo ogranicza ich czas gry, albo pomija przy wyborze podstawowego składu na hitowe mecze. Dostrzegł, że Polacy, którzy wystartowali bardzo dobrze, z każdym tygodniem mają skromniejsze zasługi dla ofensywnych wysiłków drużyny, co szczególnie wyraźnie widać w elementarnych statystykach. Milik wprawdzie wcisnął w piątek gola w meczu z Empoli, ale miał on minimalne znaczenie – strzelony w 90. minucie tylko delikatnie upiększył efektowną wygraną (5:1). A wcześniej napastnik reprezentacji Polski czekał na bramkę aż 36 dni!
Fot. FotoPyk