Reklama

Dziesięciu najlepszych kierowców w historii F1 [RANKING]

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

01 maja 2022, 15:54 • 28 min czytania 54 komentarzy

Dwóch siedmiokrotnych mistrzów świata. Ci, którzy mistrzostw mogli zdobyć więcej, ale odeszli przedwcześnie. Człowiek, który otarł się o śmierć, a potem niemal natychmiast wrócił do rywalizacji. Gość, którego karierę da się podsumować stwierdzeniem „co by było, gdyby…”. Przede wszystkim jednak – wielkie postacie, zwycięzcy i cholernie utalentowani zawodnicy. Oto nasza najlepsza dziesiątka kierowców F1 w historii.

Dziesięciu najlepszych kierowców w historii F1 [RANKING]

Jak wybieraliśmy? Przede wszystkim – sukcesami. Ale nie tylko. Często liczyło się też to, jak dany zawodnik jeździł. Jego umiejętności, legenda jaką zbudował i którą się stał. I choć kontrowersji na pewno nie uniknęliśmy – bo każdy ma swoją najlepszą dziesiątkę – to jednak wydaje nam się, że jest to dyszka uzasadniona. Zarówno pod kątem nazwisk, jak i miejsc, które poszczególni kierowcy zajmują.

Zanim jednak o niej, wymieńmy kilku zawodników, którzy, choć ich rozważaliśmy, do niej nie weszli, a pewnie – gdyby układał ją kto inny –  mogliby. Są to (w kolejności alfabetycznej): Alberto Ascari, Jack Brabham, Emerson Fittipaldi, Mika Hakkinen, Graham Hill, Nelson Piquet, Kimi Raikkonen.

A teraz czas już na właściwe TOP 10.

Reklama
  1. SEBASTIAN VETTEL

Tylko trzech kierowców w historii F1 ma więcej mistrzostw świata. Niemiec jest też trzeci pod względem wygranych Grand Prix – zgromadził ich 53 (choć akurat ta statystyka nie w pełni oddaje rzeczywistość – w dawnych czasach wyścigów było po prostu mniej i gwiazdy sprzed lat nie miały szans wygrywać aż tylu). A jednak Sebastiana rzadko wymienia się wśród największych legend tego sportu. Dlaczego?

Bo w przeciwieństwie do wielu nazwisk, jakie się tu pojawią, raczej nigdy nie był uznawany za geniusza kierownicy.

Dobrze pokazał to okres w Ferrari. Gdy odszedł z Red Bulla, z którym wspólnie dominował w sezonach 2010-2013, miał odzyskać dla włoskiej ekipy upragnione mistrzostwo. I wcale nie dostawał tak złych bolidów, jak dziś się to często powtarza. Dwukrotnie zostawał w końcu wicemistrzem świata, tyle że ani w 2017, ani w 2018 roku nie był w stanie wywrzeć presji na Lewisie Hamiltonie, a w międzyczasie wiele osób zdążyło się do Niemca zrazić – bo z każdym kolejnym niepowodzeniem stawał się coraz bardziej antypatyczny.

Dziś jest wręcz odwrotnie – wydaje się, że w Aston Martinie, gdzie nie walczy o najwyższe cele, odzyskał radość z jazdy. I na torze potrafi zaprezentować naprawdę spore umiejętności. Bez nich zresztą – bez względu na samochód – nie zdobyłby czterech tytułów mistrza świata. Jego okres na fotelu kierowcy w Red Bullu nadal należy do jednych z najlepszych w historii tego sportu. Jednak to tylko cztery lata spośród piętnastu, jakie do tej pory spędził w F1.

Reklama

Po Vettelu niezmiennie widać, że kocha ten sport. Jest wielkim fanem Formuły, potrafi z pamięci wymienić nazwiska wszystkich mistrzów (w kolejności chronologicznej!), a koledzy z padoku nazywają go „nerdem”. Równocześnie pozostaje jednym z najbardziej utytułowanych kierowców w historii. Ale niezbyt często trafia do podobnych rankingów. My postanowiliśmy go tu umieścić. Bo sukcesami na pewno na to zasługuje.

A że umiejętności może nie ma takich, jak na przykład Michael Schumacher? No, może nie. Nie zmienia to jednak faktu, że dał nam wiele genialnych wyścigów.

  1. FERNANDO ALONSO

W Formule 1 trzeba mieć trochę szczęścia. Sebastian Vettel je miał, trafiając do ekipy, która wchodziła w okres wielkiej dominacji. Fernando Alonso? Cóż, w jego przypadku większość wyborów dotyczących zespołów, można by podsumować jednym słowem – tragedia. A to przecież kierowca wybitny, jeden z najlepszych nie tylko w swoim pokoleniu, ale i ogółem. Gość, który czystego talentu ma tyle, że mógłby śmiało rozdzielić go między Latifiego, Zhou, Strolla i Albona, czyniąc z nich naprawdę solidnych zawodników, a i tak by sporo zostało.

Miał 18 lat, gdy po raz pierwszy testował bolid F1 i zostawał kierowcą rezerwowym w Minardi. 19, kiedy zaliczał pierwszy pełnoprawny sezon w stawce. W wieku 24 był już mistrzem świata, przerywając pięcioletnią dominację Michaela Schumachera, a rok później obronił tytuł. I wtedy się zaczęło.

POŻEGNANIE FERNANDO ALONSO Z 2018 ROKU – GDY ODCHODZIŁ Z F1

Przeszedł z Renault do McLarena. Tam trafił na młodego, debiutującego w stawce Lewisa Hamiltona. I ekipę, która wyraźnie chciała stawiać na Brytyjczyka. Alonso powtarzał, że nie czuje pełnego wsparcia, ba, próbował nawet szantażować szefa ekipy doniesieniem do FIA na temat praktyk zespołu, które były nie do końca zgodne z regulaminem. Sezon – niesamowicie „ciasny” – skończył na trzecim miejscu, o punkt za Kimim Raikkonenem, który zdobył mistrzostwo.

Szybko wrócił do Renault, ale to już nie była ta sama ekipa, z którą walczył o mistrzostwo. W Ferrari – o którym marzył jeszcze jako dzieciak – też nie osiągnął wielkich sukcesów, za to zdołał zrazić do siebie część członków ekipy. Sam mówił kiedyś, w przypływie szczerości: „czasem jest mi ze sobą trudno, ale dla ludzi dookoła jest to jeszcze trudniejsze. Znam się od wielu lat, więc potrafię ze sobą wytrzymać, ale inni… o, człowieku!”.

Paradoksalnie jednak wyścigi, które zwykle wymienia się w przypadku Fernando, gdy mowa o najlepszych w jego karierze, pochodzą z okresu, gdy nie zdobywał mistrzostw. To Korea z 2010 roku czy też Malezja i Walencja z 2012 roku. Polecamy obejrzeć choćby skróty, dają pełne wrażenie o umiejętnościach Fernando, który dziś – podobnie jak Sebastian Vettel – o najwyższe cele nie walczy, po prostu jeździ nadal w stawce i się tym cieszy.

Fernando Alonso w 2008 roku

Jego kariera to podręcznikowy przykład tego, jak talent może przegrać z charakterem i… po prostu pechem. Bo „co by było gdyby” w sportowym życiu Fernando jest mnóstwo. „Gdyby nie odszedł tak szybko z McLarena, w którym Hamilton rok później zdobył mistrzostwo”. „Gdyby przyjął ofertę Red Bulla, zamiast wracać do Renault”. „Gdyby szybciej trafił do Ferrari”. Jest całkiem możliwe, że gdyby choć jeden z tych warunków się spełnił, miałby wtedy trzy, cztery, może nawet pięć mistrzostw.

I prawda jest taka, że chyba dopiero ten ostatni wynik oddawałby właściwie skalę jego talentu. Bo jeśli by w takim rankingu jak ten, oceniać tylko ją – Fernando byłby wyżej. To pewne. W końcu niewielu jest gości, którzy pewnie nawet taczką potrafiliby przez kilka kółek utrzymać za plecami najszybsze bolidy. A Alonso jest jednym z nich.

  1. NIKI LAUDA

Człowiek-legenda, którego twarz znali wszyscy. Dosłownie. Efekt poparzeń, jakich doznał po wypadku 1 sierpnia 1976 roku, w trakcie Grand Prix Niemiec, sprawił, że jego twarzy nie dało się zapomnieć. Bolid prowadzony przez Laudę wpadł wtedy w betonowy mur. Siła uderzenia była na tyle duża, że – po odbiciu się – pojazd wrócił na tor, niemal momentalnie stając w płomieniach. Jakby tego było mało, najechały na niego dwa inne bolidy, a Niki nie miał na głowie kasku – ten spadł w momencie uderzenia.

Uratowało go wyłącznie to, że inni kierowcy zatrzymali się i wyciągnęli go z bolidu. Wypadek zresztą… potwierdził słowa samego Laudy. Wcześniej przekonywał, że Nürburgring, tor, na którym rozgrywano GP, jest zbyt niebezpieczny dla kierowców. Wyszło, że miał rację, ale stało się to w niemalże najtragiczniejszy sposób – jego stan po uderzeniu w mur i poparzeniach był na tyle poważny, że potrzebni byli najlepsi specjaliści, by utrzymać go przy życiu.

W płucach Austriaka znajdowały się fragmenty plastiku i trujące gazy. Oczyszczano je specjalnym urządzeniem, „odkurzaczem”, który wywoływał wielki ból i sprawiał, że Lauda się dusił – tak wspominał to sam Niki. Ale to miało mu pomóc w powrocie do zdrowia. Więc pół godziny po pierwszym takim zabiegu, poprosił o jego powtórzenie. Był zdeterminowany, by znów wyjechać na tor.

I zrobił to, 40 dni po operacjach i przeszczepie skóry. Wystartował w GP Włoch, zajął czwarte miejsce, jadąc z niezaleczonymi do końca ranami. Krwią przesiąkły nie tylko jego bandaże, które miał założone, ale i kominiarka, która w dodatku przylgnęła do jego twarzy i mogła spowodować dodatkowe obrażenia (czego udało się uniknąć).

A mimo tego otarł się o podium tamtego wyścigu. I już samo w sobie było to niesamowite.

Z wypadku i powrotu jest najbardziej znany. Jednak to przecież gość, który na koncie ma trzy mistrzowskie tytuły. Pierwszy zdobył w 1975 roku, swoim drugim sezonie w barwach Ferrari, ale i pierwszym w karierze, gdy mógł faktycznie walczyć o tytuły. Drugi – rok po wypadku, w 1977. Na trzeci czekał z kolei siedem lat, po drodze robiąc sobie przerwę od F1. Ten wywalczył już w barwach McLarena.

Niki Lauda

Tytułów mógł mieć o co najmniej jeden więcej – w 1976 roku, niedługo po wypadku, odpuścił ostatnie Grand Prix. Uznał, że ściganie się w Japonii jest zbyt ryzykowne, padało, tor był mokry. James Hunt, jego wielki rywal i przyjaciel, pojechał. Opłaciło się – bo to właśnie Hunt wywalczył mistrzostwo świata. O punkt przed Laudą. Ale Niki taki już właśnie był. Zawsze dbał i zwracał uwagę na bezpieczeństwo swoje i innych kierowców.

Gdy jednak przychodziło do walki – nie bał się ryzykować. Bez tego nie byłby w końcu trzykrotnym mistrzem świata i jedną z największych legend tego sportu.

  1. JACKIE STEWART

Inny z trzykrotnych mistrzów świata. Zwano go „Latającym Szkotem” na długo przed tym, jak na świat przyszedł Colin McRae. Film o Stewarcie nakręcił w 1972 roku Roman Polański, będący u szczytu swojej sławy, kilka lat po „Dziecku Rosemary”, a przed „Chinatown”. O dziwo sam Stewart – poza Szkocją – zdaje się być nieco zapomniany. Zdarzyło mu się nawet powiedzieć, że „mógł być martwy, ale dzięki temu zdecydowanie bardziej popularny”.

W tego typu rankingu naprawdę trudno go jednak pominąć.

Jackie tytuł mistrzowski wygrywał w 1969, 1971 i 1973 roku. W Grand Prix triumfował 27 razy. A mógłby pewnie i więcej – jego kariera w F1 trwała zaledwie dziewięć lat i zakończyła się po ostatnim z tytułów mistrzowskich. Wycofał się w pewnej mierze przez śmiertelny wypadek przyjaciela i partnera z zespołu, Francuza François Ceverta, choć już wcześniej przebąkiwał o planach odejścia na emeryturę. Wypadek musiał nim jednak wstrząsnąć – był zresztą jedną z pierwszych osób, które pojawiły się przy resztkach bolidu Ceverta.

W młodości Stewart zajmował się strzelectwem, już gdy miał 13 lat zostawał mistrzem Wielkiej Brytanii. Sportem tym pasjonował się długo – mało brakowało, by pojechał nawet na igrzyska olimpijskie do Rzymu w 1960 roku. Z motoryzacją też był jednak związany od dziecka – pochodził z rodziny, która prowadziła salony samochodowe, m.in. Austina czy Jaguara. 15 lat miał z kolei, gdy rzucił szkołę, w której nigdy mu nie szło przez dysleksję. Wkrótce poświęcił się wyścigom, idąc w ślady ojca (ścigał się w amatorskich wyścigach motocyklowych) i starszego brata. Pierwsze kółka wykręcał w zwykłych sportowych samochodach – tak się to zaczynało w jego czasach.

Jackie Stewart

Do F1 trafił… zaczynając od pracy mechanika. Przy okazji zaczął się fascynować wyścigami, ale nie sądził, że sam mógłby osiągać sukcesy – bo jako dyslektyk nie potrafił nawet czytać i pisać. Nie spodziewał się, że w czymś może stać się wybitny. A jednak bardzo szybko zaczęto go doceniać i w końcu usłyszał o nim Ken Tyrrell, prowadzący w Formule Junior zespół Cooper Car Company, który skontaktował się ze starszym bratem Jackiego, pytając o młodszego ze Stewartów. Ten ostatni wkrótce siedział już w bolidzie Formuły 3 i pojechał na testach tak znakomicie, że dostał miejsce w teamie.

A potem? Potem to już poszło. Po ledwie kilku dniach dostał ofertę z ekipy Coopera, ale rywalizującego w F1. Wolał jednak poczekać, najpierw poprawić umiejętności. Debiutancki wyścig w F3 wygrał jednak bez trudu, w całym sezonie tylko dwa razy nie triumfował. W kolejnym roku ścigał się w F2 w Lotusie u boku Jima Clarka… o którym dosłownie za moment. Do Formuły 1 przeszedł jednak w barwach BRM, nie chcąc być tylko pomocnikiem swojego przyjaciela.

Mało brakowało, by już jego drugi sezon okazał się ostatnim – na torze Spa-Frachorchamps doznał niezwykle poważnie wyglądającego wypadku. Wyszedł z niego jednak tylko z popękanymi żebrami i złamanym obojczykiem. Od tamtej pory niezmiennie dbał o poprawę bezpieczeństwa kierowców (przeżył zresztą śmiertelne kraksy kilku kolegów), ale w zamian od władz F1 słyszał tylko: „sugerujemy, byś zakończył karierę, a wyścigi zostawił prawdziwym mężczyznom”.

Kariery jednak nie skończył – wręcz przeciwnie. W 1968 przeszedł do teamu Kena Tyrrella. I to był ruch, który wywindował jego karierę na szczyt. W sześciu spędzonych w tej ekipie sezonach był: drugi, pierwszy, poza podium, pierwszy, drugi i jeszcze raz pierwszy. Jego sukcesów nie doceniano jednak tak jak innych kierowców, często zarzucano mu bowiem przesadnie metodyczną jazdę. Stewart po prostu nie szalał na torze, a w tamtych czasach było to… niecodzienne.

– Na torze bardzo ważna była dla mnie pełna koncentracja. Jeśli jesteś zbyt pewny siebie, to popełniasz później głupie błędy. Uważam, że miałem szczęście rywalizować w tamtej epoce. Ścigałem się z Jimem Clarkiem, Grahamem Hillem, Jackiem Brabhamem, François Cevertem i Jochenem Rindtem, czyli całą śmietanką najlepszych kierowców w dziejach. To były wspaniałe chwile – podkreślał sam.

Faktycznie, rywali miał z najwyższej półki. I tocząc z nimi boje, trzykrotnie okazał się najlepszy na świecie.

  1. JIM CLARK

Geniusz. Wielu twierdzi, że tak doskonałego kierowcy nie było nigdy wcześniej i później. Zdobył tylko dwa tytuły mistrzowskie, ale powinien znacznie więcej. Nie pozwoliły mu bolidy Lotusa – owoc wielkiego umysłu Colina Chapmana, szefa zespołu – równie szybkie, co awaryjne. Gdyby były bardziej niezawodne, Clark do swojej kolekcji dorzuciłby pewnie mistrzostwa w 1962 i 1964 roku. Albo w 1967, gdy wygrał cztery wyścigi (z jedenastu), ale w aż pięciu awarie nie pozwoliły mu dojechać do mety.

Gdy jednak Lotus był niezawodny, Clark odsadzał wszystkich.

Jego tytuły mistrzowskie w roku 1963 i 1965 są tego najlepszym dowodem. Zwłaszcza pierwszy, gdy wygrał 7 z 10 wyścigów – tylko Michael Schumacher w 2004 roku zaliczył procentowo lepszy sezon (72% wygranych wyścigów, Clark miał 70%). Nawet wielki Niemiec nie zdołał pobić jednego z rekordów Szkota – liczby Wielkich Szlemów (wywalczenia w jeden weekend pole position, zwycięstwa w wyścigu i prowadzenia od początku do końca), których Clark zgromadził aż osiem. Dla porównania: Lewis Hamilton – który wygrał cztery razy więcej Grand Prix od Szkota, ma ich sześć.

Rekord Wielkich Szlemów nie może jednak dziwić. Clark bowiem tak właśnie jeździł. Był piekielnie szybki w kwalifikacjach, a potem startował z pierwszego miejsca i utrzymywał przewagę. Do legendy przeszedł wyścig na Spa-Francorchamps w 1963, gdy drugiego rywala odsadził w deszczu o… pięć minut. W 1965 za to zdobył tytuł mistrza świata F1, mistrza brytyjskiej i francuskiej Formuły 2, mistrza australijskiej Tasman Series, a potem pokonał jeszcze wszystkich w Indy 500. Łącznie zaliczył 63 wyścigi w różnych seriach! Wszędzie jeździł innym samochodem.

Powtórzmy: geniusz.

Jim Clark

– Mieliśmy taki problem, że kiedy Jimmy napotykał na jakiś problem z samochodem, szybko znajdował sposób na obejście tego i to znacznie utrudniało usuwanie problemów. Potrafił poprosić o zwiększenie ciśnienia w tylnych oponach i podniesienie sztywności tylnego stabilizatora, po czym wyjeżdżał na tor i poprawiał się o pół sekundy. Nigdy nie wiedziałem, czy to dzięki niemu, czy samochód naprawdę się poprawił! – mówił Cedric Selzer, jego były mechanik.

Równocześnie Clark był inny od wielu mistrzów – cichy, zamknięty w sobie. Pochodził z biednej, rolniczej rodziny. Miał mały krąg przyjaciół, którego się trzymał. Może dlatego – mimo awaryjności Lotusa – nigdy nie zmienił zespołu. W końcu to Colin Chapman, zafascynowany młodym chłopakiem, który w jednym z lokalnych wyścigów przegrał tylko z nim, wziął Clarka do swojego zespołu i dał mu szansę na wielką karierę.

Szkot przede wszystkim kochał ściganie. Dlatego rywalizował w wielu różnych seriach, co… doprowadziło do jego zguby. Miał 32 lata, gdy w Grand Prix Formuły 2 na Hockenheim wypadł z toru przy prędkości 250 kilometrów na godzinę. Stało się to na prostej, wiodącej przez las. Nie było tam band zabezpieczających, bolid Clarka uderzył bezpośrednio w drzewo, kierowca nie miał szans przeżyć kraksy. Impet wypadku był taki, że skrzynię biegów z jego bolidu znaleziono kilkadziesiąt metrów dalej.

Świat motorsportu stracił wtedy wielką postać. Taką, która mogłaby się stać nawet jego najwspanialszą legendą – to pewnie największe „gdyby” w historii tego sportu. W końcu gdy Clark umierał, miał na koncie rekord wygranych Grand Prix (25) i pole position (33) w F1. A mógł osiągnąć znacznie więcej.

Wielu przez lata – nawet do dziś – twierdziło, że lepszego kierowcy nie było. W tym sam Juan Manuel Fangio – gość, który w tym zestawieniu jeszcze się pojawi. Wspominał o tym Selzer.

– Fangio powiedział mi dwie rzeczy. Jimmy wypadł, bo coś się zepsuło z tyłu auta. Gdy coś psuje się z przodu, jesteś w stanie z tego wyjść. Poza tym dodał, że Jim był największym kierowcą wyścigowym wszech czasów. Usłyszeć coś takiego z ust Fangio było niesamowite. Nie można otrzymać lepszej rekomendacji.

  1. AYRTON SENNA

Gdyby tworzyć ranking największych legend Formuły 1, to Senna byłby na pierwszym miejscu. Nikt nie ma bardziej mitycznego statusu od niego. Podziwiały go gwiazdy z innych sportów, do dziś nawet wielu piłkarzy, koszykarzy czy tenisistów wymienia go w gronie swoich idoli. Senna jeździł jak szalony, wyciskał z samochodu 110 procent możliwości, potrafił zaatakować wszędzie i zawsze, a nawet – wjechać wprost w rywala z pełną premedytacją, jak to zrobił w 1989 roku, gdy przywalił w bolid Alaina Prosta, by zapewnić sobie w ten sposób mistrzostwo.

O Alainie będzie zresztą nieco dalej. I może fani Senny obedrą nas za to ze skóry, ale to jego ustawiliśmy minimalnie wyżej.

Ayrton Senna i Alain Prost

Zostańmy jednak przy Brazylijczyku. Człowieku, którego podziwiano na całym świecie, a szaleńczą wręcz miłością darzono w ojczyźnie. Dla swoich rodaków był symbolem, miał status podobny do tego, jak Diego Maradona w Argentynie. A przecież uprawiał sport znacznie mniej „dostępny”, o ile miliony dzieciaków mogły marzyć o zostaniu drugim Pele czy Maradoną, o tyle o tym, by stać się kolejnym Senną – niewielu.

On sam pochodził z bogatej rodziny. Już gdy miał cztery lata, ojciec namówił go na to, by przejechał się gokartem. W wieku 13 lat zaczął rywalizować właśnie w kartingu, a gdy miał 17 wygrał Kartingowe Mistrzostwa Ameryki Południowej, swój pierwszy wielki tytuł. Wtedy ścigał się wciąż pod nazwiskiem de Silva, dopiero w 1981 roku przyjął to po matce – Senna. I zaczął ścigać się w Europie. Najpierw w brytyjskich seriach, potem w Europejskiej Formule Ford 2000.

W 1984 roku zadebiutował w F1, przez kilka lat wykręcał solidne wyniki w ekipie Lotusa. Jego legenda zaczęła się tworzyć jednak dopiero wtedy, gdy w 1988 roku przeszedł do ekipy McLarena, gdzie spotkał Prosta – swojego kolegę i największego rywala. Bo walczyć mogli wtedy tylko ze sobą, McLaren nie miał w ówczesnej Formule 1 konkurencji.

W ich pierwszym wspólnym sezonie lepszy był Senna, wygrał wtedy 8 z 16 wyścigów (Prost 7) i sięgnął po pierwszy tytuł mistrza świata. W kolejnym przegrał mistrzostwo tylko dlatego, że w Japonii zdyskwalifikowano go za ominięcie szykany. Po tytuł sięgnął dzięki temu Prost, który przeniósł się później do Ferrari i przez dwa kolejne sezony z Ayrtonem przegrywał – a ten zgarniał swoje drugie i trzecie mistrzostwo.

Ich rywalizacja i tak przeszła jednak do historii, do dziś pozostając uznawaną za największą, jaką fani F1 mieli okazję oglądać.

W kolejnych sezonach McLaren miał swoje problemy, prym z kolei zaczął wieść Williams – i to do niego w 1994 roku przeszedł Brazylijczyk. Wtedy też wprowadzono jednak zakaz stosowania kontroli trakcji oraz aktywnego zawieszenia, najmocniejszej broni Williamsa, przez co ten stracił przewagę nad resztą stawki. Pierwsze dwa Grand Prix tamtego roku zakończyły się dla Senny przedwczesnym odpadnięciem z rywalizacji.

Trzeci wyścig był ostatnim w jego życiu.

To był tragiczny weekend. Już w piątek swój wypadek cudem przeżył Rubens Barichello. Jego bolid wyleciał w powietrze, uderzył w bandę i dwukrotnie przekoziołkował. Rodak Senny został z niego wyciągnięty przez ekipę ratunkową. Ayrton był tym zdarzeniem niesamowicie poruszony. Mimo zakazów, odwiedził kolegę w szpitalu, zapoczątkował też dyskusję o bezpieczeństwie kierowców. Nie spodziewał się, że już następnego dnia, w trakcie kwalifikacji, życie straci Roland Ratzenberger. Senna zażądał, by samochód bezpieczeństwa zabrał go na miejsce wypadku, a potem starł się z Johnem Corsmitem, dyrektorem wyścigu.

– Kiedy wypadek miał Roland, zdałem sobie sprawę z tego, jak często balansujemy na granicy życia i śmierci. Teraz po raz pierwszy spostrzegłem, że siedząc w samochodzie cały się trzęsę. Patrzyłem w monitor, kiedy zaczęli wyciągać Ratzenbergera z samochodu. Gdy zobaczyłem jak to wszystko wygląda, wiedziałem, że jest bardzo źle – mówił po sobotnich kwalifikacjach. Wiele osób twierdziło, że w tamten weekend zdawał się przygnębiony, melancholijny, przez telefon mówił do dziewczyny, że nie chce się ścigać w niedzielę.

Potem jednak zmienił zdanie. I w trakcie Grand Prix San Marino sam wyleciał z toru. Wyścig doprowadzono do końca, wygrał Michael Schumacher, ale nikogo to nie obchodziło. Liczyła się przede wszystkim jedna wiadomość – Ayrton Senna stracił życie. W Brazylii niemal natychmiast ogłoszono trzydniową żałobę narodową. Henry Hope-Frost, prowadzący studio telewizji Canal+ powiedział w dniu wypadku:

– Kiedy zobaczyliśmy ten wypadek na monitorach w naszym studiu, zapanowała absolutna cisza. Przez dłuższą chwilę nie byłem w stanie wypowiedzieć żadnego słowa. Zresztą wszyscy byli ogromnie zszokowani. Nawet dzisiaj wspomnienia tamtego dnia budzą we mnie nieprzyjemne odczucia.

Licznik Ayrtona Senny zatrzymał się na dziesięciu latach w Formule 1, 41 wygranych wyścigach i 65 pole position. W jego przypadku nie liczyły się jednak suche liczby, a to, jakie emocje zapewniał. A te zawsze były wielkie. Bo nikt nie jeździł tak jak Ayrton. I nawet Alain Prost po śmierci Brazylijczyka powiedział: „Jestem dumny, że mogłem się z nim ścigać”.

  1. ALAIN PROST

– Myślę, że Alain Prost był lepszy niż Ayrton Senna. Prost nigdy nie przekraczał pewnych granic. Senna stał się wielką postacią i zasługiwał na to, ponieważ był szybki. Wystarczy jednak spojrzeć na sposób prowadzenia bolidu. Senna wykręcał samochód jak starą gąbkę, a Prost jechał gładko. Ayrton i ja oczywiście się o to pokłóciliśmy, ale potem się pogodziliśmy – mówił Jackie Stewart.

Nie jest w tej opinii odosobniony, choć możliwe, że dyskusja o tym, kto był lepszy – Prost czy Senna – jest najbardziej zażartą ze wszystkich, dotyczących Formuły 1. Trudno pisać o jednym bez drugiego i odwrotnie – dlatego Prosta przywoływaliśmy już wcześniej, dlatego teraz wspominamy o Brazylijczyku. Spróbujmy jednak napisać o czterokrotnym mistrzu świata (i jedynym Francuzie, który zdobył ten tytuł) z minimalnym wkładem Ayrtona.

Choć trzeba by chyba wspomnieć, że był w dużej mierze przeciwieństwem swojego wielkiego rywala – o ile Senna jeździł często szaleńczo, o tyle Prosta zwano Profesorem. Był metodyczny, ostrożny. Nie lubił ryzykować, wolał dowieźć pewną, ale mniejszą liczbę punktów, zamiast ryzykować atak, po którym mógłby nie dowieźć ich w ogóle. Choć atakować, owszem, potrafił i to wręcz doskonale, jeżdżąc przy tym naprawdę szybko. Nie mógłby zdobyć czterech mistrzostw świata bez tego. Podobnie jak nie mógłby 51 razy wygrać, a 106 razy stanąć na podium.

Od dziecka interesował się sportem, trenował zapasy i piłkę nożną, z których został mu charakterystyczny, zakrzywiony nos – łamał go bowiem kilkukrotnie. Gdy miał 14 lat, trafił do kartingu. I szybko odkrył w nim swoje powołanie, choć po kilku latach startów musiał zrobić sobie dłuższą przerwę z powodu groźnego wypadku. Swoją drogą za młodu zdarzyło mu się wystartować nawet… w Polsce. Działo się to w 1976 roku, na torze w Kędzierzynie-Koźlu, w ramach drużynowych mistrzostw Europy w kartingu. Prost i jego koledzy zajęli tam czwarte miejsce.

Ledwie cztery lata później debiutował już w Formule 1. Startował wtedy dla zespołu McLaren-Ford, ale gdy tylko sezon się skończył, przeniósł się do Renault. I on, i szefostwo tej ekipy wierzyli, że Francuz za kierownicą francuskiego zespołu zdoła napisać piękną historię. Tym bardziej, że to Renault było pionierem technologii turbo, która do F1 trafiła za ich sprawą w 1977 roku. Prost miał z niej skorzystać i zdobyć tytuł mistrzowski.

Próbował trzykrotnie, nie udało się. Rozczarowaniem był zwłaszcza ostatni z tych sezonów – przed finalnym Grand Prix Alain przewodził klasyfikacji, ale w jego trakcie wybuchła mu w bolidzie… turbosprężarka. I było po szansach na mistrzostwo. Po latach wspominał jednak, że właściwie nie wie, jakim cudem tak długo liczył się w walce o nie.

– Z bolidem z 1983 roku nie wiążą się jednak jakieś szczególne wspomnienia oprócz triumfu w Grand Prix Francji. Tak naprawdę, to dziś zadaję sobie pytanie, jak w ogóle mogliśmy ścigać się przy pomocy takiej konstrukcji, zwłaszcza na torach ulicznych w Monako czy Detroit. Rozmiary tego auta były w porządku, lecz masa już niekoniecznie. Samochód miał problemy z hamowaniem, zmianą biegów oraz reakcją silnika – mówił.

Alain Prost

Po tym rozczarowaniu wrócił do McLarena, którego barwy miał reprezentować przez kolejnych sześć lat. W swoim drugim sezonie po powrocie zdobył wreszcie upragniony tytuł mistrzowski. Wygrał go łatwo, ze sporą przewagą nad resztą stawki. Rok później za to do samego końca walczył z Nigelem Mansellem i Nelsonem Piquetem. Z tamtego sezonu wspomina się przede wszystkim wyścig w Grand Prix Belgii, gdy szybko uszkodził sobie bolid, zaliczył nadprogramowy pit stop, a i tak dojechał na szóstym miejscu, wówczas dającym punkt.

W kolejnym sezonie wypadł z podium klasyfikacji generalnej. A potem do jego ekipy przyszedł Ayrton Senna. I zaczęła się wojna. Bo zdaniem Prosta tak wypadało to nazywać.

– Zawsze powtarzam, że Ayrton na torze nie chciał mnie pokonać. On chciał mnie zniszczyć. Taki był jego cel od pierwszego do ostatniego dnia naszej rywalizacji – mówił Prost. Choć dodawał, że obaj się szanowali. – Kiedy ludzie pytają mnie, kto był moim największym rywalem, bez chwili zastanowienia odpowiadam, że Ayrton Senna. Było między nami wiele zgrzytów, ale przez cały czas darzyliśmy się wielkim szacunkiem. A po tym, jak skończyłem karierę, wszystko się zmieniło, zostaliśmy przyjaciółmi.

W 1988 roku lepszy był Senna. Sezon później – dzięki dyskwalifikacji Brazylijczyka w GP Japonii – Prost. Potem Francuz odszedł do Ferrari, a w jego kontrakcie odnotowano nawet klauzulę, że ekipa ta nie zatrudni Senny na drugi z foteli kierowców. Tam jednak nie zdobył mistrzostwa, po swój czwarty tytuł sięgnął w ostatnim sezonie, gdy po roku przerwy od ścigania trafił do ekipy Williams-Renault. Jeździł wtedy genialnie, wyciskając ze znakomitego bolidu maksimum. Drugi Senna miał do niego ogromną stratę.

Po 1993 roku Alain Prost odszedł z F1 znajdując się w najlepszym możliwym miejscu – na szczycie. Inna sprawa, że jeszcze na początku sezonu myślał o tym, by jeździć i w kolejnej odsłonie mistrzostw. Potem dowiedział się jednak, że Williams planuje obsadzić drugi bolid… Ayrtonem Senną.

– W 1993 roku rozmawialiśmy o Ayrtonie i była to dla mnie trudna rozmowa. W żadnym momencie nie zapytałem Franka Williamsa czy będę kierowcą numer jeden czy dwa, a powiedziałem tylko, że nie ma miejsca dla mnie i Senny w tym samym zespole. Niedługo później Frank zadzwonił do mnie i poinformował, że Renault naciska, żeby zatrudnić Sennę. Przebywałem wtedy na południu Francji, a Williams mnie tam odwiedził i zapytał o zdanie. Odpowiedziałem wówczas: „Jeśli chcesz Ayrtona, to go bierz. Nie mam z tym problemu. Ja pragnę z nim konkurować, ale na pewno nie w tym samym zespole. Chcę mieć nieograniczoną możliwość pokonania go na torze i dobrze o tym wiesz”. Frank musiał podjąć decyzję, a facetom z Renault powiedziałem, że mam dwuletni kontrakt, ale jeśli tylko zapłacą mi za drugi sezon, to mogę po prostu odejść – wspominał.

Odszedł więc, po ostatnim Grand Prix ściskany na podium przez Sennę, z którym właśnie wtedy zaczął się godzić. Odszedł jako czterokrotny mistrz świata w chwili, gdy jego wielki rywal miał trzy tytuły i wszyscy spodziewali się, że Prosta dogoni. Później jednak przytrafił się ten tragiczny wypadek. I Formuła 1 w kilka miesięcy straciła dwóch mistrzów – Sennę na zawsze, Prosta w roli kierowcy.

  1. JUAN MANUEL FANGIO

Zdecydowanie największa postać pierwszej dekady Formuły 1. Przez lata człowiek z rekordową liczbą mistrzostw – jego wynik pięciu tytułów pobił dopiero Michael Schumacher, a potem dokonał tego jeszcze tylko Lewis Hamilton. Ale już dla Prosta, Vettela i całej reszty ferajny Fangio pozostał nie do dogonienia. Wszystkie swoje tytuły mistrzowskie zdobył w ośmiu pierwszych latach istnienia F1 – w pewnym momencie miał ich zatem więcej, niż wszyscy pozostali kierowcy razem wzięci.

Co jeszcze bardziej imponujące – wszystkie zdobył po czterdziestce! Urodził się bowiem w czerwcu 1911 roku, Formuła 1 powstała z kolei w 1950, ale wtedy mistrzostwo zgarnął Giuseppe Farina. Dopiero rok później, już jako czterdziestolatek, swój pierwszy wielki sukces świętować mógł Fangio. Argentyńczyk do dziś pozostaje zresztą – i pewnie nikt już jego rekordu nie pobije – najstarszym mistrzem F1 w historii. Piąty tytuł zdobywał, gdy miał 46 lat i 41 dni.

W 2013 roku włoski magazyn „Autosprint” wybrał go kierowcą wszech czasów. Być może to opinia nieco przesadzona (choć Włosi kochają bohaterów sprzed lat), ale dobrze oddaje jego status – Fangio był wyjątkowy.

Juan Manuel Fangio

Urodził się w Balcarce, niewielkiej wiosce oddalonej 400 kilometrów od Buenos Aires. Karierę zaczynał ścigając się w lokalnych wyścigach, miał też swój mały garaż, w którym reperował pojazdy swoje i innych. Pierwszy wyścig? 1934 rok, jechał przebudowanym Fordem A z 1929. Potem przesiadł się do Chevroletów, w nich zostawał mistrzem kraju w 1940 i 1941 roku. Rywalizował też w wyścigach długodystansowych, w 1940 wygrał Gran Premio del Norte, liczący niemal 10000 kilometrów długości.

Do Europy trafił po tym, jak wsparcie finansowe zapewnił mu argentyński rząd. Wystarczyły dwa lata pobytu na Starym Kontynencie, by zatrudniła go ekipa Alfy Romeo, w której jeździł też wspomniany Giuseppe Farina – pierwszy mistrz świata F1. Fangio już w 1950 roku był jednak tuż za jego plecami, zgarniając tytuł wicemistrza. W kolejnym sezonie nie miał sobie równych i sięgnął po swój pierwszy z pięciu tytułów mistrzowskich.

Dwa kolejne lata nie należały jednak do niego. W 1952 Alfa musiała się wycofać, nie miała bowiem odpowiedniego bolidu, a rok później Fangio – jeżdżący już wtedy w barwach Maserati – nie ukończył trzech pierwszych wyścigów przez awarie. Choć ostatecznie przegrał i tak wyłącznie z, świętującym wtedy swój drugi tytuł mistrzowski z rzędu, Alberto Ascarim. W kolejnym sezonie zaczęła się wielka era Argentyńczyka.

Trwała cztery lata. W tym czasie mistrzostwa zdobył… w trzech różnych zespołach! Zaczął od ekipy Daimler Benz AG (czyli Mercedesa, choć dwa pierwsze Grand Prix w 1954 roku zaliczył jeszcze w Maserati), po dwóch latach przeniósł się do Ferrari, by ostatnie mistrzostwo zgarnąć w barwach Maserati. Trzykrotnie w tym czasie pokonał Stirlinga Mossa, „najwybitniejszego kierowcę, który nigdy nie zdobył mistrzostwa F1”.

Z tamtego okresu wielokrotnie wspomina się przede wszystkim Grand Prix Niemiec, w którym zdołał odrobić 50 sekund straty do dwóch kierowców Ferrari – w tym na jednym, wyjątkowym kółku, aż 11! – po czym wyprzedził ich na ostatnich dwóch okrążeniach, dzięki czemu był w stanie sięgnąć po swój piąty tytuł mistrzowski. – Nie sądzę bym był w stanie coś takiego powtórzyć – powiedział tylko po wyścigu. Prawda jest jednak taka, że nie tylko on nie zbliżył się już do tego poziomu – nikt nie był w stanie dokonać czegoś podobnego.

I to swoją drogą pewien paradoks – bo Fangio w świecie F1 zasłynął też z tego, że wygrywał Grand Prix… jak najwolniej się dało. Tak, by na oszczędzić samochód i mieć pewność, że dojedzie do mety. Dzięki temu w 51 wyścigach triumfował aż 24 razy. Zdobył też pięć mistrzostw świata – przez ponad cztery dekady był to najlepszy wynik w historii.

  1. MICHAEL SCHUMACHER

Dla wielu – symbol. Całe pokolenia fanów Formuły 1 wychowały się na oglądaniu kolejnych triumfów Michaela Schumachera w czerwonym bolidzie Ferrari, choć pierwsze dwa mistrzostwa świata zdobył jeszcze w barwach Benettona. Po Sennie – zresztą pierwsze mistrzostwo Niemiec zdobył w tym samym sezonie, gdy Brazylijczyk zmarł i wielu do dziś nie może przeboleć, że oszczędzono nam wielkich pojedynków tej dwójki – to właśnie on jako następny wyszedł poza F1, stając się kimś większym niż sam ten sport.

To, co dzieje się z nim dziś – odcięcie od świata po wypadku na nartach, brak informacji o aktualnym stanie i całą resztę – zostawmy. Bo nie o tym jest ten tekst. Napiszmy więc o sprawach, które czyniły Michaela wyjątkowym.

A było ich mnóstwo. Siedem tytułów mistrzowskich, w tym pięć z rzędu w barwach Ferrari, co wciąż pozostaje rekordem – nikt poza nim nie królował przez tyle lat bez przerwy. Dominacja, w trakcie której jego plecy oglądali kolejni kierowcy: Mika Hakkinen (którego Schumacher zdetronizował po dwóch tytułach Fina), David Coulthard (w 2001 roku zdobył 65 punktów, przy… 123 Schumachera), dwukrotnie Rubens Barichello (jego zespołowy kolega) i Kimi Raikkonen (przegrał tytuł w 2003 roku o ledwie dwa oczka).

Niemiec zdawał się być nietykalny.

Owszem, miał doskonały bolid. Ferrari dysponowało w tamtych latach świetnymi konstrukcjami. Wyciskał jednak z niego absolutne maksimum. 13 wygranych na 18 zorganizowanych Grand Prix w sezonie 2004 to wynik kosmiczny. Może jednak jeszcze bardziej wybitny jest ten, gdy wygrywał 11 razy (na 17 Grand Prix), ale… w ani jednym starcie nie wypadł poza podium! To nie tyle rezultat genialny, co wręcz nieprawdopodobny, świadczący o tym, jak doskonali byli kierowca oraz jego samochód.

Michael Schumacher

Do dziś lista jego rekordów – choć część już i tak stracił – jest niesamowicie długa. Był taki moment, że historyczne księgi tego sportu zapisywano na nowo, wszędzie wymazując nazwiska starych mistrzów i wpisując wyłącznie jedno: Schumacher. Właściwie już samo pokonanie go w wyścigu – o ile, oczywiście, nie wypadł z niego przed metą – było sukcesem. I owszem, może to wszystko rozmienił nieco na drobne, gdy wrócił z emerytury na trzy sezony i startował w barwach Mercedesa, ale… kto właściwie dziś pamięta go z tego okresu?

Nie, Michael Schumacher mógłby wtedy jeździć po torze na monocyklu, a w pamięci wszystkich i tak siedziałby w oklejonym reklamami Marlboro bolidzie Ferrari. Dla wielu fanów to on pozostaje największym w historii. I właściwie moglibyśmy się z tą opinią zgodzić, do Niemca mamy nieprawdopodobny sentyment, w końcu przed czasami Roberta Kubicy i w Polsce to właśnie on przyciągał nas przed telewizory.

Był gwiazdą, stał się legendą. Jednym z największych. Jest jednak jeden człowiek, który – tak się dziś wydaje – ostatecznie go przerósł.

  1. LEWIS HAMILTON

Jasne, w tym sezonie Lewis jest daleko i nie przypomina samego siebie. Jasne, wiele osób nie znosi Brytyjczyka (a inni go kochają, ten typ już tak ma). Jasne, anegdotyczne stały się już jego narzekania na stan opon, problemy z bolidem i wszystko inne, co mogło sprawiać mu kłopoty. Mimo tego nie da się zaprzeczyć, że Hamilton w Formule 1 przez lata robił jednak przede wszystkim jedno – wygrywał.

Większość najważniejszych rekordów ustanowionych przez Michaela Schumachera, które zostały w końcu pobite, dziś dzierży właśnie on. Wyrównał ten od zdobytych mistrzostw świata (siedem), pobił rekordowe osiągnięcia w wygranych, pole position czy miejscach na podium. Przez lata był najlepszy i być może jeszcze najlepszym na powrót się stanie, jeśli Mercedes zdoła dać mu bolid, który będzie konkurencyjny. Czyli nie w tym sezonie.

Właśnie, bolid. To zwykle główny zarzut do Hamiltona – że brakowało mu rywali, bo w ekipie po Nico Rosbergu miał już Valtterego Bottasa, który nie był w stanie z nim walczyć o tytuły, a Red Bull, Ferrari i reszta ferajny przez lata nie dojeżdżały do poziomu brytyjskiej ekipy. I z jednej strony, tak – Mercedes w erze hybrydowej uciekł wszystkim. Z drugiej – Hamilton potrafił to doskonale wykorzystać. A to że dostał najlepszy samochód? Cóż, to przywilej wyjątkowych kierowców. Schumacher też taki przecież miał.

Lewis Hamilton

Nie można przy tym zaprzeczyć, że Lewis to cholernie utalentowany kierowca. Do F1 wszedł z przytupem, w debiutanckim sezonie o mało nie zostając mistrzem świata, a rok później faktycznie zgarniając tytuł. Potem nadeszły dla niego chudsze lata, ale od 2014 roku wszystko się zmieniło. Wtedy po raz pierwszy zdobył mistrzostwo w barwach Mercedesa, a potem dołożył jeszcze pięć takich tytułów.

W tym czasie zaliczył wiele niezapomnianych wyścigów. Grand Prix Wielkiej Brytanii w 2008 roku było niemal wyłącznie jego popisem. W 2020 w trakcie deszczowego GP Turcji zaliczył wygraną po starcie z szóstego miejsca w takim stylu, że pod wrażeniem był nawet Sebastian Vettel. „To nie był jego wyścig, ale i tak go wygrał. Po raz kolejny był w stanie dać z siebie coś naprawdę specjalnego” – powiedział Niemiec.

I właściwie to doskonale podsumowuje Hamiltona. Brytyjczyk przez lata najlepszy okazywał się nie w tych momentach, gdy komfortowo prowadził, narzekając przy tym na stan opon. Nie, swoją klasę pokazywał przede wszystkim wtedy, kiedy sytuacja faktycznie stawała się trudna, momentami nawet beznadziejna, a on był w stanie doskonale zarządzać bolidem, utrzymując przy tym rywali za plecami czy też ich wyprzedzając.

I choć niekoniecznie wzbudzał przy tym sympatię, to stał się symbolem pewnej ery w Formule 1, a przy tym prawdopodobnie najwybitniejszym kierowcą, jakiego najsłynniejsza seria wyścigowa miała do tej pory.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o Formule 1:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Pertkiewicz: Marchewka zamiast kija z młodzieżowcami, kwota w PJS co najmniej podwojona

Patryk Fabisiak
5
Pertkiewicz: Marchewka zamiast kija z młodzieżowcami, kwota w PJS co najmniej podwojona

Formuła 1

Komentarze

54 komentarzy

Loading...