Reklama

Rekord! Justyna Święty-Ersetic odzyskała tytuł najszybszej Polki na halowe 400 metrów

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

06 marca 2022, 18:04 • 6 min czytania 1 komentarz

Już na kilka tygodni przed halowymi mistrzostwami Polski w lekkiej atletyce oczywistym było, że największe wydarzenia imprezy będą dwa. Pierwszego dnia miał to być bieg na 60 metrów kobiet z Ewą Swobodą w stawce. I on faktycznie dał nam fenomenalny rezultat – 6.99 s, pierwszy w historii Polski poniżej siedmiu sekund. Dziś z kolei o emocje zadbać miały nasze „czterystumetrówki”. I co? I też dały radę! Justyna Święty-Ersetic odzyskała rekord Polski, ale Anna Kiełbasińska i Natalia Kaczmarek również pobiegły znakomicie. 

Rekord! Justyna Święty-Ersetic odzyskała tytuł najszybszej Polki na halowe 400 metrów

W stronę 51 sekund

51.10 s Anny Kiełbasińskiej – taki wynik do dziś był rekordem Polski. Kiełbasińska ustanowiła go zresztą w tym roku, gdy w znakomitej formie weszła w sezon halowy. Tyle że zahamował ją nieco uraz, dlatego jej dyspozycja w dzisiejszych zawodach była zagadką – trudno było przewidzieć, jak zaprezentuje się po wymuszonej przerwie. Z kolei Natalia Kaczmarek, która biegała już w tym roku 51.15, i Justyna Święty-Ersetic zadawały się napędzać ze startu na start. Spodziewaliśmy się więc, że czeka nas znakomita rywalizacja.

I że może przynieść nam pierwszy w historii Polski bieg poniżej 51 sekund na hali.

Na ten jednak będziemy musieli jeszcze poczekać. Choć, jeśli wszystko pójdzie dobrze, możliwe, że tylko dwa tygodnie – do halowych mistrzostw świata w Belgradzie, gdzie nasze trzy zawodniczki będą mogły pokazać się na największej z lekkoatletycznych scen umieszczonych pod dachem. I patrząc na to, co pokazały dziś, zdecydowanie będzie tam co oglądać. Po świetnym biegu złoto mistrzostw Polski obroniła bowiem Święty-Ersetic, pobijając przy tym rekord Polski. Nowy wynosi od dziś 51.04.

Reklama

I to już sam w sobie jest wynik znakomity. Śmiało można jednak stwierdzić, że Justynę stać było nawet na przebicie granicy 51 sekund. Dlaczego? Bo finiszować musiała po drugim torze, nadkładając dystansu i omijając Kiełbasińską, która długo biegła na pierwszym miejscu.

– Przypuszczałam, że Ania zacznie mocno. W końcu to nasza sprinterka w sztafecie. Starałam się ją gonić, to mi się udało. Musiałam trochę przyblokować Natalkę, bo było ciasno. Cieszę się, że udało mi się obronić tytuł i rekord Polski do mnie wrócił – mówiła Święty-Ersetic, za której plecami przybiegły kolejno Kiełbasińska (51.20) i Kaczmarek (51.24), obie z czasami lepszymi od rekordu Polski obowiązującego jeszcze przed tym sezonem. Forma naszych zawodniczek jest wprost doskonała. I każda z nich czuje, że może biegać jeszcze lepiej.

Nie do końca wyszedł mi ten bieg, było ciasno, dziewczyny trochę mnie zamknęły. Taka jest hala – mówiła Kaczmarek. – Myślę, że stać mnie na lepszy wynik, ale musiałby być trochę łatwiejszy bieg. A tak? Trzecie miejsce, ale fajna walka, dobrze się biegło z dziewczynami. Na pewno trochę utrudniłam sobie to eliminacjami i startem z trzeciego toru w finale. Byłam przez to dalej od dziewczyn, łatwiej było im zbiec do wewnątrz. Jak mówię jednak – taka jest hala. Trochę jestem wściekła, bo to moja wina. Powinnam pobiec inaczej, lepiej taktycznie. Tak się jednak złożyło. Mam nadzieję, że w Belgradzie zrobię rekord życiowy.

https://twitter.com/sport_tvppl/status/1500478785396879370

Warto tu dodać jeszcze jedno – że w Belgradzie poza indywidualnymi medalami dziewczyny powalczą też o sukces w sztafecie. I już teraz mówią otwarcie, że stać je nawet na złoto. A w pojedynkę? Każda może zakręcić się w okolicach podium, choć wynik Święty-Ersetic to piąty rezultat na tegorocznych listach światowych (ale czwarty przed HMŚ, bo Rosjanka Polina Miller tam nie wystąpi).

W teorii trzeba będzie więc jeszcze nieco z rekordu Polski ująć i wreszcie pobiec poniżej 51 sekund. Ale w końcu gdzie to zrobić, jeśli nie na mistrzostwach świata?

Reklama

Pozytywy i rozczarowania

Co jeszcze działo się dziś w toruńskiej hali? Przede wszystkim warto napisać o Konradzie Bukowieckim, który bez większego problemu zdobył złoty medal pchnięciem na 21.53 m i wprost mówił, że liczył na więcej. A to świadczy o jednym – Konrad czuje się w tym roku naprawdę mocny. A że faktycznie mocny jest, to udowodnił niedawno w Madrycie, gdy wygrał cykl World Indoor Tour dzięki pchnięciu na 21.91 m, które pozostaje najlepszym w tym sezonie wynikiem w Europie.

– Jestem zadowolony z wyniku, bo 21,53 to przyzwoity rezultat. Rok temu brałbym go w ciemno. Dziś fajne pchnięcie w pierwszej próbie, bardzo spokojne. Wiedziałem, że to wynik, który powinien dać złoto i chyba trochę przysnąłem. Ale dziś cały dzień jestem taki śpiący, po prostu to nie mój dzień. Ale jak to nie mój dzień i pcham ponad 21.50 m, to jest w porządku. […] Dużo się zmieniło w moim życiu i podejściu jako sportowca oraz faceta. Dorastam, zaraz będę miał na karku 25 lat. To już nie jest 18-letni Konrad, który myślał, że jest niezniszczalny. Zweryfikowały mnie ostatnie dwa lata [Bukowiecki miał w ich trakcie sporo problemów zdrowotnych – przyp. red.], dużo poukładałem w głowie. To co robię, znów sprawia mi przyjemność – mówił.

W Belgradzie Bukowiecki z pewnością będzie jedną z naszych medalowych nadziei. Podobnie jak Angelika Cichocka, inna osoba po przejściach, której kontuzje zabrały już sporą część kariery. W tym sezonie halowym Cichocka udowadnia, że wróciła do dobrej formy, a w Toruniu wygrała w rywalizacji na dwóch dystansach – 1500 i 800 metrów. Dziś biegła ten drugi, ważniejszy, bo w nim wystartuje w HMŚ.

– To jest przedsmak tego, co wydarzy się za dwa tygodnie. potrzebowałam solidnego przetarcia, mocnego finiszu. Będą jeszcze z dwa-trzy mocne treningi, a potem przerwa przed Belgradem. Nie ukrywam, że czuję się trochę zmęczona. Za mną ciężko przepracowany obóz w Spale, tu trzy starty w dwa dni. To siedzi w nogach. Nie było łatwo. Tym bardziej się cieszę, że na zmęczeniu mogę wykrzesać z siebie dodatkowy ogień na finiszu. Mam nadzieję, że forma będzie rosła do Belgradu – mówiła.

Niepokoić może za to forma Patryka Dobka, który dziś – sensacyjnie – został tylko srebrnym medalistą mistrzostw Polski, przegrywając z Patrykiem Sieradzkim, na co dzień sprawdzającym się w roli pacemakera. Po biegu mówił jednak, że przygotowania utrudnił mu uraz, przez który nie mógł biegać i na ten moment nie wie, czy w ogóle pojawi się na halowych mistrzostwach świata nawet jeśli dostanie „powołanie” od Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, bo ważniejszy jest dla niego sezon letni i chce się do niego odpowiednio przygotować.

Utrudnione przygotowania do sezonu miał też Kajetan Duszyński, który miesiąc spędził w wojskowym mundurze, a potem złapała go też choroba. On dziś zdobył złoto, ale w czasie, z którego nie był przesadnie zadowolony. Cieszyć nie ma się też z czego Piotr Lisek, któremu w ostatnim konkursie przed HMŚ nie udało się wypełnić minimum na tę imprezę (5.81) i od decyzji związku zależeć będzie, czy w ogóle pojedzie do Belgradu. Nawet jeśli jednak się tam zjawi, to bez perspektyw na walkę o medal. A to rozczarowanie, bo Piotr przyzwyczaił nas do tego, że jest skoczkiem ze ścisłej światowej czołówki.

Jeśli o skoki chodzi, to pozytywne sygnały dostaliśmy dziś za to w skoku w dal – złoto u kobiet zdobyła bowiem wciąż będąca juniorką Anna Matuszewicz (rocznik 2003), która skoczyła 6.41 m i pokonała Magdalenę Żebrowską. U mężczyzn z kolei z wynikiem 8.01 m triumfował niespełna 23-letni Piotr Tarkowski, zostając tym samym dopiero czwartym Polakiem w historii, który w hali skakał powyżej ośmiu metrów. Inna sprawa, że do minimum na HMŚ zabrakło mu ponad 20 centymetrów. A to bardzo dużo.

Fot. Newspix

Cytaty pochodzą z rozmów na antenie TVP Sport. 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...