Reklama

Szalone Grand Prix Włoch. McLaren wygrywa po raz pierwszy od 2012 roku!

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

12 września 2021, 17:09 • 6 min czytania 18 komentarzy

Znakomite było to Grand Prix Włoch, przyniosło nam właściwie wszystko to, czego po F1 oczekujemy. Niespodziewany zwycięzca? Jest. Walka na noże dwóch faworytów do mistrzostwa? Jest. Kilka bolidów poza torem? Znajdą się. Dramaturgia wynikła z błędów kierowcy lub zespołu? Proszę bardzo. Można by się tak rozpisywać naprawdę długo. Najważniejsze są jednak dwie informacje. Pierwsza, że Max Verstappen i Lewis Hamilton do mety nie dojechali. Druga, że wygrał Daniel Ricciardo, po raz pierwszy od ponad trzech lat. A Robert Kubica? Pojechał niezłe Grand Prix i skończył na 14. miejscu. 

Szalone Grand Prix Włoch. McLaren wygrywa po raz pierwszy od 2012 roku!

McLaren razy dwa

Ostatni raz wygrali w 2012 roku. Ostatni dublet zdobyli jeszcze dwa lata wcześniej, gdy w ich barwach jeździli Lewis Hamilton i Jenson Button. Dziś – mimo że po sprincie kwalifikacyjnym startowali z drugiego i trzeciego miejsca – mało kto oczekiwał, że mogłoby się to skończyć takim właśnie scenariuszem. Tymczasem najlepszy w Grand Prix Włoch okazał się Daniel Ricciardo, a drugi do mety dojechał Lando Norris. Obaj pojechali znakomity wyścig, doskonale broniąc się przed atakami innych zawodników.

Ricciardo już na starcie pokazał się ze znakomitej strony. Ruszył znakomicie, śmignął obok Maxa Verstappena i z miejsca wyszedł na prowadzenie w wyścigu, a potem spokojnie kontrolował sytuację. Wytrzymał wszelkie problemy w trakcie wyścigu – nie złamały go neutralizacje, nie pękł przy tym, jak safety car wyjeżdżał na tor. Utrzymywał swoje tempo, trzymając resztę stawki za swoim bolidem. Jasne, bywało, że jechał dość wolno – raz nawet Lando Norris wręcz domagał się od swojej ekipy, by pozwolili mu wyprzedzić zespołowego kolegę. Potem Daniel jednak przyspieszył, Lando pojechał za nim i spokojnie dowieźli dublet. Pierwszy dublet w tym sezonie. Nie tylko McLarena – w ogóle.

Wczoraj na starcie do sprintu też dobrze mi poszło – mówił Ricciardo po wyścigu. – Wiedziałem jednak, że nawet jeśli uda mi się start, to nie ma gwarancji, że będę na prowadzeniu przez cały wyścig. Nie czułem, że mam super prędkość, ale wystarczyło, żeby utrzymać Maksa z tyłu. Były neutralizacje, safety cary… Nie spodziewałem się, że będę prowadzić niemal od startu do mety. Już w piątek poczułem, że jest dobrze, a dziś mamy wygraną. Do tej pory przez cały rok ukrywałem tempo. (śmiech) Sierpniowa przerwa była dobra, zresetowałem się. Mamy dublet, to szalona sprawa. Samo to, że McLaren jest na podium, już jest super, a dublet? Coś kosmicznego. Brakuje mi słów.

https://twitter.com/F1/status/1437067613910208515

Reklama

Uwierzcie, Daniel to nie człowiek, któremu słów by na co dzień brakowało. Jednak już nawet sposób w jaki wyraził radość tuż po przejechaniu linii mety, pokazywał, że akurat w tym przypadku o słowa trudno. Australijczyk po prostu krzyczał, szalał z radości. Zdjął nawet osłonę kasku, żeby kamera na jego bolidzie mogła zarejestrować też jego twarz. Taka radość nie dziwi – ten sezon w jego wykonaniu nie był najlepszy, zaczęły się już nawet sugestie, że Daniel najlepsze czasy ma dawno za sobą. Dziś jednak pokazał, że niekoniecznie. Zadowolony był też Norris, choć nie ukrywał, że faktycznie chciał w pewnym momencie pojechać po wygraną.

– Przede wszystkim bardzo dziękuję wszystkim – kibicom, zespołowi. To był niesamowity weekend. Cztery lata temu dołączyłem do zespołu i pracowaliśmy na to razem. Wreszcie mamy dublet, to spory krok do przodu dla nas wszystkich. Cieszę się, że Daniel wygrał. Jestem zadowolony. Oczywiście, że liczyłem na to, że będę mógł powalczyć o wygraną. Pracujemy jednak zespołowo, mogliśmy skończyć jak inni – w żwirze. Swoje szanse dostanę w przyszłości – mówił Brytyjczyk.

Za ich plecami do mety dojechał Valtteri Bottas, który zaliczył fantastyczny wyścig – rozpoczynał go przecież z samego końca stawki. Jeszcze przed startem zapowiadał, że skończy na podium i tak też zrobił. Nie byłby tam jednak zapewne, gdyby nie jeden wypadek.

Od złych pit stopów do wylotu z toru

Max Verstappen przez dłuższy czas jechał za Ricciardo, czekając na szansę na wyprzedzenie Australijczyka. Tej jednak brakowało, więc Australijczyk utrzymywał się na prowadzeniu i to zresztą z całkiem niezłą przewagą nad resztą. Lewis Hamilton w tym samym czasie rywalizował z Lando Norrisem – wyprzedził go zresztą nawet na pierwszym kółku, ale potem, gdy zawziął się na Verstappena, ten w twardej walce na szykanie nie przepuścił obrońcy tytułu. A sytuację wykorzystał Norris, który szybko wrócił do pierwszej trójki. I tak to potem trwało.

Aż do pierwszych pit stopów.

Ten Ricciardo był niezły, jego mechanicy nie popełnili żadnych błędów. Okrążenie później do alei serwisowej trafił jednak Max Verstappen. I tu się zaczęło. Mechanicy Red Bulla, słynący przecież z tego, że opony zmieniają najlepiej w stawce, kompletnie zawalili sprawę. Holender stał na swoim miejscu przez ponad 11 sekund. Gdy wrócił na tor, wyjechał o kilka pozycji dalej, niż przed zjazdem do alei. Wydawało się, że dla Maxa to beznadziejna sytuacja, bo znajdzie się za plecami Hamiltona, gdy ten wyjedzie z alei serwisowej. Tyle że mechanicy Mercedesa – kolejne okrążenie później – też się nie popisali. Owszem, sprawy nie popsuli tak bardzo, jak ci z Red Bulla, ale pit stop trwający ponad cztery sekundy sprawił, że na prostej startowej Holender i Brytyjczyk jechali koło w koło.

Reklama

https://twitter.com/F1/status/1437051198931148802

Jak można się było spodziewać – żaden nie zdecydował się odpuścić. Na szykanie Hamilton zostawił mało miejsca, Verstappen z kolei nie zdecydował się wpuścić Lewisa. Bolid Holendra podbiło najpierw na krawężniku, potem na tylnym kole samochodu Brytyjczyka i ostatecznie Max wylądował na nim. Hamilton dziękować może temu, że w bolidach zamontowany jest system halo – ten bowiem po raz kolejny okazał się niezwykle potrzebny. Gdyby nie on, bolid Maxa wylądowałby najprawdopodobniej na głowie Lewisa. A tak halo sprawiło, że nic obrońcy tytułu się nie stało. Może poza zszarganymi nerwami, bo gołym okiem było widać – nawet gdy mieli założone kaski – że obaj są na siebie wściekli.

A który faktycznie bardziej zawalił sprawę? O tym zdecydują sędziowie, choć gdybyśmy mieli zgadywać, to jednak kara bardziej należała się Verstappenowi. Choć nawet Valtteri Bottas, pytany o to po wyścigu, nie zdecydował się powiedzieć, że była to wina któregoś z nich. „Nieszczęśliwie się złożyło” rzekł po prostu, patrząc na telebim.

Ta sytuacja pokazuje jednak ważną rzecz – walka o mistrzostwo w tym sezonie będzie niesamowicie zacięta do samego końca. Nas to, oczywiście, bardzo cieszy. Choć lepiej byłoby, gdyby obaj dojeżdżali do mety, a nie kończyli w żwirze.

Kubica pojechał poprawnie

Robert Kubica zaliczył świetne pierwsze kółka, szybko awansował dzięki temu o kilka miejsc. Potem przez większą część wyścigu kontrolował sytuację, dobrze broniąc się przed atakami, nawet tych zawodników, którzy jechali szybszym tempem. Pomógł mu też safety car związany z wypadkiem Verstappena i Hamiltona, zjechał bowiem wtedy do alei serwisowej na „darmową” zmianę opon. Długo trzymał dwunaste miejsce, dopiero w końcówce ulegają najpierw Sebastianowi Vettelowi – którego wcześnie jednak przez kilka kółek trzymał za plecami – a potem Antonio Giovinazziemu, koledze z ekipy. Jak na możliwości bolidu oraz to, że wskoczył do niego awaryjnie tydzień temu, był to jednak naprawdę dobry występ Roberta, zakończony na 14. miejscu.

Jeśli ostatni w karierze – co jest całkiem możliwe – wstydu mu nie przyniósł. A to się przede wszystkim liczyło.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Formuła 1

Komentarze

18 komentarzy

Loading...