Życie zawodowe jest sumą wielu doświadczeń. Sukcesy nierzadko rodzą się w bólach i są okupione tytaniczną pracą, a za chwilę odchodzą w zapomnienie. Z porażką zaś człowiek musi uporać się w samotności, boleśnie przetrawić. Klęska potrafi odcisnąć niesamowite piętno na psychice człowieka. Aktualnie Roberto Mancini znajduje się na szczycie. W imponującym stylu wskoczył na trenerski piedestał. Został wręcz cudotwórcą. Ale droga do przełomowego triumfu momentami była naprawdę wyboista. Gdy obejmował kadrę Italii, nie należał do światowego topu szkoleniowców. Stąd też jego łzy po konkursie rzutów karnych były niezwykle wymowne.

Piłkarze i sztab szkoleniowy Squadra Azzura w różny sposób przeżywali chwilę wielkiej wygranej w finale Euro 2020. Jedni radośnie celebrowali sukces: skakali, tańczyli, głośno śpiewali. Druga część usiadła na murawie i nie dowierzała, zaczęła płakać. Zwłaszcza zachowanie selekcjonera reprezentacji Włoch zapadnie w pamięć. Najpierw uściskał asystenta – wielkiego przyjaciela, Gianlukę Viallego. Druha, z którym przeżył wiele wzlotów i upadków. Z którym od ponad 40 lat utrzymuje znakomity kontakt. A teraz wspólnie sięgnęli gwiazd. Następnie podziękował innym członkom teamu i ruszył w kierunku swoich piłkarzy, by wyrazić uznanie za ogromny wkład w osiągnięcie. Kroczył dumnie, był wyniosły, ale nie potrafił ukryć łez. Łez wielkiego wzruszenia. Łez szczęścia.
Widzieliśmy człowieka szczęśliwego, spełnionego i jednocześnie zmęczonego. Wszak wiele nerwów i stresu kosztowało go to starcie i całe mistrzostwa. Gdyby jednak przegrał w finale, zapewne nie zostałby antybohaterem. Włochy szybko wybaczyłyby mu niepowodzenie. Z tym że czuł ciężar oczekiwań całego narodu. Czuł się odpowiedzialny za to, by spełnić marzenia włoskich kibiców. W tych trudnych czasach, po wielu miesiącach cierpień związanych z pandemią, chciał wprawić rodaków w stan ogromnej euforii. Stanął również przed niepowtarzalną szansą na swoje największe osiągnięcie trenerskie.
Udało mu się to. Dopiął swego. Dokonał wielkiej rzeczy. Udowodnił niedowiarkom, że za szybko go skreślili.
W jego oczach można było dostrzec zachwyt, radość, ale też ulgę. Na twarzy Manciniego rysowały się przeróżne emocje. Wyglądał, jakby był gdzieś obok, jakby jeszcze nie docierało do niego, co się wydarzyło. Scena, gdy rozpromieniony Federico Chiesa próbuje ożywić swojego mentora, a ten z kolei nie wie, w jaki sposób okazać mu wdzięczność, była ujmująca. Zawsze pewny siebie Mancini, mocno stonowany, opanowany, nieokazujący skrajnych emocji, długo nie mógł wrócić do stanu równowagi.
Nawet podczas rzutów karnych zachowywał stoicki spokój. Natomiast w jednej chwili zdjął z siebie maskę. Nie musiał już udawać, nie musiał być twardym generałem. Mógł indywidualnie, bardzo intymnie, przeżywać sukces, którego był głównym architektem.
Roberto Mancini stworzył wybitną grupę ludzi
Zanim Roberto Mancini podjął się misji przywrócenia dawnego blasku reprezentacji Italii, jego kariera trenerska znajdowała się zakręcie. Jako trener Manchesteru City i Interu Mediolan ponosił seryjne klęski na europejskiej arenie. Z Nerazzurri nie potrafił się przebić poza ćwierćfinał Champions League, dwukrotnie odpadał już w 1/8 finału. Zarzucano mu, że nie przykłada wagi do analizy rywali. W 2017 r. wyjechał do Rosji. Chciał zrealizować swój autorski projekt, odbudować markę. Mimo wszystko nie były to salony europejskiej piłki. Pierwszy i jedyny sezon pracy w Zenicie Sankt Petersburg okazał się dużym rozczarowaniem. Zajął dopiero trzecie miejsce w lidze, co uznano za klęskę.
Nieoczekiwanie w maju 2018 r. zaproponowano mu przejęcie posady selekcjonera Squadra Azzurra. Bogiem a prawdą, to praktycznie żaden uznany szkoleniowiec po prostu nie miał ochoty sprzątać bałaganu po Gian Piero Venturze, który przegrał ze Szwecją baraże na mundial w Rosji.
Ale Mancini podjął się trudnego wyzwania. Owszem, była to dla niego okazja do tego, by wybić się ponad przeciętność. Również wiele ryzykował. Może i nie wkroczył na spaloną ziemię, niemniej jednak atmosfera wokół reprezentacji była fatalna. Zastał zespół absolutnie rozbity – ze sportowej, jak i mentalnej strony. Rzecz jasna z potencjałem w drugiej linii, choć bez gwiazd rozpalających wyobraźnie kibiców na Starym Kontynencie. Ewentualne niepowodzenie sprawiłoby, że znalazłby się na kompletnych manowcach poważnego futbolu.
*
Realizacja celu nie udałaby się bez niezwykle potrzebnych i zaufanych współpracowników. Członkiem jego sztabu został wspomniany wcześniej Gianluca Vialli. Obaj panowie znakomicie rozumieli się na boisku, gdy w latach 90. wspólnie występowali w linii ataku Sampdorii Genua. Nazywano ich: “Bramkostrzelnymi Bliźniakami”. Mancini wyciągnął rękę do przyjaciela, u którego w 2017 r. zdiagnozowano raka trzustki. Vialli musiał przejść chemioterapię. Wydawało się, że pokonał chorobę, lecz dwa lata później nowotwór znowu dał o sobie znać. Szkoleniowcowi kolejny raz przyszło mu walczyć o życie. Nie poddał się, choć przeżywał dramatyczne chwile.
Wczoraj los częściowo wynagrodził go za cierpienia i upór w nierównym pojedynku z chorobą.
Kapitalna historia. Wzruszająca.
Reszta asystentów głównego sternika Squadra Azzurra to również dawni koledzy z czasów gry w Sampdorii. Zbudował team, który świetnie się uzupełnia. Współpracuje w każdym aspekcie. Do budowy kolektywu boiskowego, konieczna była jedność na ławce trenerskiej.
Roberto Mancini, czyli maestria zarządzania
Włosi byli wymieniani w gronie faworytów mistrzostw. Tylko czy Italia na papierze miała najsilniejszy skład? Zdecydowanie można z tym polemizować. Mancini nie dysponował taką głębią składu jak Didier Deschamp. Nie miał tak wielu utalentowanych dział ofensywnych jak Gareth Southgate. Jasne, jego kadrę cechował ponadprzeciętny potencjał. Eliminacje do mistrzostw Europy przeszła bez najmniejszych problemów – zgarnęła komplet punktów. Przed rozpoczęciem turnieju nie przegrała aż 27 meczów z rzędu. Istniały solidne przesłanki za tym, że może wdrapać się na szczyt.
Natomiast do końcowego triumfu konieczne było coś więcej. Dowódca musiał sprawić, by jego ekipa wspięła się na wyżyny swoich umiejętności. I zrobił to. Wycisnął maksa ze swoich piłkarzy.
Stworzył kapitalną atmosferę wewnątrz drużyny. Umiejętnie zarządzał zasobami ludzkimi. Każdy podopieczny czuł się ważną częścią tego zespołu. Dał szanse gry wszystkim zawodnikom, oprócz trzeciego golkipera: Alexa Mereta. Wiedział, jakie to bolesne uczucie być ciałem obcym w drużynie. Na MŚ w 1990, we własnym domu, nie zagrał nawet minuty. Generalnie jako zawodnik jest był niespełniony w kadrze. Stąd wpuścił Salvatore Sirigu na ostatnie minuty rywalizacji z Walią. Można śmiać się z tych przesądów związanych z autokarem czy maczaniu paluchów w winie przed kolacją, ale konsolidowały drużynę, wprowadzały rozluźnienie.
Atmosfera atmosferą, ale oddajmy co cesarskie reprezentacji Włoch. Pod względem czysto piłkarskim była zdecydowanie najlepszym zespołem mistrzostw. Mancini raz na zawsze zerwał z kadry Italii łatkę zespołu wyłącznie preferującego do bólu wyrachowany futbol, wręcz prymitywny. On zdefiniował na nowo tożsamość tej reprezentacji. Usposobił ją do gry ofensywnej. Z rozmachem, z tą nieskrywaną pazernością na kolejne bramki. Ustawienie 4-3-3 z nieprawdopodobną skutecznością zdało egzamin.
Jeden ze szkoleniowców powiedział, że z futbolem jest jak z robieniem pizzy. Trzeba wrzucić odpowiednie składniki i wiedzieć przede wszystkim, kiedy i w jakich proporcjach. Co wrzucić pierwsze, co wrzucić ostatnie. A selekcjoner Italii cierpliwie od podstaw stworzył dzieło najwyższej jakości, choć nie dysponował tylko produktami z górnej półki. Może nie jest to drużyna idealna, bez wad, lecz próżno szukać drugiej tak świetnie zbilansowanej ekipy. Bramkarz? Opoka. Obrona? Profesura. Druga linia? Najprawdopodobniej najlepsza na świecie. Atak? Jedynie Ciro Immobile był cieniem samego siebie. Zespół praktycznie kompletny. Silny mentalnie. A tę siłę wszczepił mu właśnie Mancini.
500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!
Wielki kunszt selekcjonera przede wszystkim wyszedł w najważniejszym starciu. O ile w półfinale przegrał pojedynek taktyczny z Luisem Enrique, o tyle w meczu z Anglią kapitalnie reagował na wydarzenia boiskowe. W drugiej połowie zobaczyliśmy zupełnie innych Włochów niż w pierwszej odsłonie. Pewnych siebie, z pomysłem, konsekwentnych. Zdjął z boiska bezproduktywnego Ciro Immobile, ściągnął mającego gorszy dzień Nicolo Barellę. Wówczas diametralnie zmieniło się oblicze spotkania. A nie było to takie oczywiste, że Bryan Cristante i Domenico Berardi dadzą bardzo dobre zmiany. Potem musiał zdjąć gwiazdę wieczoru, Federico Chiesę. Desygnował do gry Bernardeschiego i nie odstawał reszty zespołu.
W porównaniu do Garetha Southgate’a rewelacyjnie rotował zawodnikami. Nie wahał się, nie kombinował nadmiernie. Cały czas zachowywał spokój. Nie uzewnętrzniał buzujących w nim emocji. Wystarczy przecież porównać potencjał ławki rezerwowych Italii i Anglii. „Lwy Albionu” miały w odwodzie piłkarzy z najlepszych europejskich klubów. A Mancini? Graczy występujących w średniakach Serie A. Mimo wszystko ufał swoim żołnierzom. Oni zaś nie zawiedli go.
Ostatecznie zwyciężył w miejscu, w którym w 1992 r. przeżył duże rozgoryczenie. Wówczas, w finale Ligi Mistrzów, będąc piłkarzem Sampdorii, musiał uznać wyższość Barcelony. Niezwykle symboliczne, prawda?
***
Biorąc pod uwagę okoliczności i to, z jakiego miejsca startował Mancini, sprawia, że ten triumf jest jeszcze bardziej spektakularny. Deprecjonowany selekcjoner złotymi zgłoskami zapisał się w historii futbol. Stał się „nieśmiertelny”.
Koniec wieńczy dzieło? Przed kadrą Italii kolejne wyzwania. Sam selekcjoner podkreślił w rozmowie ze Sky Sports, że zespół ma jeszcze w sobie rezerwy – Nie mam słów dla tych chłopaków. To wspaniała grupa. Dzisiejszy mecz nie był łatwy, na początku szło nam bardzo ciężko, ale potem zdominowaliśmy rywala. Ten zespół urósł niesłychanie, a jeszcze czuję, że może być lepszy. Cieszymy się wraz ze wszystkimi Włochami.
Po tym, co osiągnął na Euro 2020, nie ma podstaw do tego, by mu nie wierzyć.
Czytaj także: Zabrali Anglikom największe pragnienie. WŁOSI NOWYMI MISTRZAMI EUROPY!
fot. Newspix
Muszę przyznać, że byłem sceptycznie nastawiony wobec połączenia Mancini+Squadra Azzurra, ale ten turniej po raz kolejny pokazał mi, że guzik się znam na piłce (czyli mam już jedną pozycję odhaczoną w CV, żeby zostać mejwenem).
Gdy ogłoszono to połączenie, spodziewałem się, że Mancini raczej nie udźwignie tej kadry, bo nigdy nie wydawał mi się szczególnie dobrym trenerem. Może i miał trochę sukcesów w Interze podczas pierwszej kadencji, ale też trafił na drużynę napompowaną milionami Morattiego, a w dodatku w okresie, gdy afera calciopoli przetrzebiła nieco ligową konkurencję. No i te nieszczęsne europejskie puchary, które wybitnie nie leżały Interowi Manciniego. Zresztą posuchę w Europie kontynuował w kolejnym klubie grającym w trybie „god mode”, ograniczając się do incydentalnych sukcesów na krajowym podwórku (chociaż trzeba mu oddać, że zdobył pierwsze od x lat mistrzostwo dla City). A później wydawało, że chłop rozpoczął powolny zjazd do bazy, bo wyniki w Galacie, Zenicie i drugi raz w Interze chwały wielkiej mu nie przyniosły (to nie są leszcze, Stefan, a wskaźnik zwycięstw wyniósł od 46% w Interze do maksymalnie 52% w Turcji).
Tak więc w 2018 r. raczej bym obstawiał, że zostanie kolejnym Venturą czy Donadonim niż Lippim, zwłaszcza że Mancini nigdy mi się nie wydawał gościem, który po pierwsze, potrafi wykorzystać w pełni potencjał drużyny; po drugie, radzi sobie z systemem pucharowym. A tu proszę, pan trener ich tak poukładał, że nie tylko potrafili wygrać Euro, ale przede wszystkim zrobili to w świetnym stylu. Czapki z głów!
Nigdy nie należy nikogo skreślać zbyt szybko. Życie pisze najciekawsze historie :).
Pierwszych kilka wersów i widać, że autorem tego tekstu nie jest np redaktor Paweł Paczul. Dobra składnia, krótkie i konkretne zdania, może nieco zbyt „epicko” i pompatycznie niekiedy, ale barwnie i bez, za przeproszeniem, gównianych wtrętów na poziomie barowych pogaduszek. Panie Pawle, dbaj Pan o język. Ja wiem, że masz Pan mleko pod nosem i w dupie to, że jeden czy drugi Pjoter, co więcej artykułów na weszło niż lektur w szkole przeczyta, może się czegoś z czytach rzeczy nauczyć, poza durnymi żartami, ale uwierz Pan, że może.
Tak te „barowe pogaduszki” u Pawła też mnie irytują, i to na tyle że przestaję czytać.
barszczyk procent sukcesów etc.
Tutaj ten tekst czyta się bardzo miło, brzmi profesjonalnie. Autor mógłby albo zawrzeć w tym tekście albo stworzyć jeszcze jeden tekst dotyczący drogi Manciniego i to o czym wspomniał
Bez przesady. Znajdziemy w tym tekście np. takiego potworka 'Udało mu się to.’. Także językowo też mogłoby być trochę lepiej.
Co nie zmienia faktu, że cały tekst dobrze się czytało.
Mancini to wyzwanie dla Holendrów, Niemców, Anglików, Portugalczyków i Francuzów. Tylko Hiszpanie byli w tym turnieju równie zespołowi. Inne teamy próbowały opierać się na indywidualnościach. Mancini rozmawia z piłkarzami jak z kumplami, widać że oni są zaciekawieni tym co on ma do powiedzenia, bo go słuchają. Wiedzą, że są większymi piłkarzami, niż on był, ale on ma do przekazania im coś więcej, niż to, jak ułożyć stopę.
Nie zgodzę się. Akurat Mancini był doskonałym piłkarzem. Niewielu było/jest lepszych od niego.
Większych (lepszych) piłkarzy niż Mancini jest może 3-4 (Bonus, Chiellini, Verratti). Jakiegokolwiek napastnika z obecnej kadry pan piłkarz prime Mancini zjada na śniadanie. To, że koleś nie grał w największych włoskich klubach jest tylko wypadkową tego, że Serie A była wtedy najlepszą ligą na świecie. I na '9′ w czołowych klubach grali tacy piłkarze jak Van Basten, Weah, Szewczenko, Ronaldo za jego kariery. Czyli zdobywcy ZP…I przy tej konkurencji dał radę 2 razy zdobyć misia (z Sampą i Lazio), gdzie taki kozak jak Batistuta tylko raz (z Romą). Siła Serie A gdzieś tak do 2005 r. była nieziemska.
Zasłużona wygrana i chapeau bas przed Mancinim. Świetna robota – doświadczenie przyniosło owoce. Czekam na kolejne działania Włochów, ciekaw jestem czy pójdą za ciosem