Reklama

Niedoszły futbolista, świetny wrestler i największa gwiazda świata. Jak The Rock stał się wielki

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

23 marca 2023, 19:18 • 22 min czytania 37 komentarzy

Dziś to jeden z najbardziej rozpoznawalnych aktorów świata. Na Instagramie jego konto plasuje się w czołówce najczęściej obserwowanych. Kilka lat temu wybrano go najseksowniejszym mężczyzną globu. Swoje zarobki liczy w setkach milionów dolarów. A za młodu? Wtedy wyrzucano go wraz z rodziną z domu. Rzadko widział ojca, profesjonalnego wrestlera. Załamała się jego wymarzona kariera futbolowa, akurat wtedy, gdy w kieszeni miał całe… siedem dolarów. Dwayne „The Rock” Johnson przeszedł długą drogę. Od skromnych początków, przez futbol i wrestling, po miano jednej z najpopularniejszych osób na świecie. A przecież wciąż się nie zatrzymał.

Niedoszły futbolista, świetny wrestler i największa gwiazda świata. Jak The Rock stał się wielki

Stały gość w areszcie

The Rock i pierwszych kilkanaście lat jego życia? Przede wszystkim stałe przeprowadzki. Jego ojciec był wrestlerem, jeździł z miejsca na miejsce, zależnie od tego, dla jakiej federacji pracował. Obaj rzadko się widywali, ale Dwayne wraz z matką kierowali się tam, gdzie los poniósł Johnsona seniora. Przez kilka dobrych lat mieszkali nawet w Nowej Zelandii, dopiero potem wrócili do Stanów.

Jego życie to cała wyliczanka miejsc i szkół, do których chodził. Charlotte w Karolinie Północnej i jedna z tamtejszych podstawówek. Ale tam tego etapu edukacji nie ukończył, zrobił to w Connecticut, gdzie też zaczął szkołę średnią, potem naukę kontynuował w Honolulu. Następnie było Nashville w Tennessee, czyli dwa kolejne licea (przekładając na nasz system edukacji), a szkołę średnią ukończył jeszcze gdzie indzie – w Pensylwanii.

W dodatku zdarzało się, że przeprowadzali się nie z własnej woli. Tak było choćby na Hawajach.

Reklama

W moim DNA cały ten upór w dążeniu do celu bierze się stąd, że kiedyś nie miałem dużo. To motywuje mnie do pracy. Gdy mieszkaliśmy na Hawajach, wyrzucono nas z domu, gdy miałem 14 lat. To sprawiło, że chciałem więcej i więcej. Nie wiem, czy kiedykolwiek powiedziałem: „Okej, mam, ile mi trzeba. Jest już w porządku” – mówił sam Johnson.

To na wyspach zaczął też łamać prawo, kiedy dołączył do miejscowego „gangu”, który okradał turystów przylatujących na wakacje. Jakoś musiał wiązać koniec z końcem.

Zabieraliśmy drogie ubrania i biżuterie. Na Waikiki [jedna z najbardziej znanych plaż Hawajów – przyp. red.] przyjeżdżało wielu turystów, którzy mieli sporo pieniędzy. Albo podkradaliśmy je bezpośrednio, albo rzeczy, które potem mogliśmy sprzedać. Kiedy miałem 14 lat, już kilka razy aresztowano mnie za kradzieże i bójki. Właściwie robiłem każdy rodzaj głupiego gówna, którego nie powinienem próbować. Wciąż jednak znajdowałem czas na to, by chodzić na siłownię. Budowałem mięśnie, starałem się jakoś poradzić sobie z tym, że wyrzucono nas z domu, a faceci, którzy odnosili sukces – Stallone, Arnold, Bruce Willis – byli napakowani. Ale dalej ładowałem się w kłopoty i jeszcze kilkukrotnie mnie aresztowano.

Jego marzenie w tamtym okresie? W przyszłości kupić rodzicom dom. Spełnił je po latach, ale na Hawajach – i tuż po wyprowadzce z nich, gdy zmieniał szkoły co kilka miesięcy – mógł o tym tylko pofantazjować. Domu właściwie przez te lata nie miał. Z czasem jednak znalazł pasję, która pchała go do przodu.

Sny o SuperBowl

W 2015 roku HBO wypuściło pierwszy (z pięciu) sezon serialu „Gracze”, w którym w roli głównej wystąpił Dwayne Johnson. Grał tam emerytowanego zawodnika NFL, który pełnił rolę doradcy finansowego dla aktywnych futbolistów. Wielu – w tym sam Rock – żartowało wtedy, że Dwayne nigdy nie był tak blisko tej ligi, jak w tamtym momencie. A przecież przez lata to właśnie NFL była jego marzeniem.

Reklama

Choć gdy poszedł na studia (w University of Miami), kusiła go zupełnie inna ścieżka kariery. Chciał zostać… agentem CIA. Dlatego na jego dyplomie ukończenia edukacji nazwa kierunku brzmi: Ogólne studia z kryminologii i fizjologii.

O karierze agenta zapomniał, gdy jeden z jego profesorów przekonał go, że by pracować w CIA, powinien ukończyć też prawo. Zapalił się do tego pomysłu, owszem. Problem polegał na tym, że takie kierunki były na tyle oblegane, że by dostać się do dobrej szkoły prawa, musiałby mieć znakomite oceny. A jego były co najwyżej średnie. Marzenie o CIA musiał więc sobie odpuścić.

Miał jednak już inne, zresztą kiełkujące w nim od dłuższego czasu.

W futbol amerykański grał bowiem już w szkole średniej. Dwa lata na defensywnym tackle’u w Pensylwanii, gdzie wypadł na tyle dobrze, że ze swoim programem futbolowym kusiło go kilka uniwerków w Stanach. Ostatecznie wybrał stypendium w Miami i tam zaczął występować. Jego kariera w college’u wystartowała na początku lat 90.. Początkowo grał sporo i nie najgorzej, wraz ze swoją ekipą został nawet mistrzem USA w 1991 roku.

Był naprawdę utalentowany. Byliśmy podekscytowani, że go mamy. Był już rozwinięty i niesamowicie szybki. Ciężko pracował i był skromnym młodym człowiekiem. Wszyscy go lubili. Łatwo się go trenowało, każdemu w sztabie imponował. Sporo grał, zwłaszcza jak na pierwszoroczniaka – wspominał Ed Orgeron, który trenował go Miami. Dodawał nawet, że Johnson miał potencjał na to, by zostać jednym z lepszych zawodników w kraju.

CZYTAJ TEŻ: Babatunde. O krok od NFL, na stałe w WWE. Kręta droga Polaka

Wszystko popsuło się, gdy Dwayne’owi zaczęły doskwierać urazy ramienia i pleców. Raz, że grał przez to mniej. A dwa, że w Miami przestawili wtedy do linii defensywy Warrena Sappa, który zajął miejsce opuszczone przez Rocka i już go nie oddał. Nic dziwnego, Sapp wyrósł z czasem na jednego z najlepszych zawodników na swojej pozycji w NFL, wygrał Super Bowl i został wprowadzony do futbolowej Galerii Sław. W dwóch słowach: był kozakiem. Przegrać walkę o skład z takim gościem to żaden wstyd.

Ale wiadomo, że Dwayne’a to bolało. Na tyle, że był nawet w stanie… pobić się z dobrym kumplem.

Cały czas biegałem wszędzie podpalony, bo nie dostawałem tyle okazji do gry, ile bym chciał i na ile, jak myślałem, zasługiwałem. Prawda jest taka, że Warren był lepszym zawodnikiem, ale kiedy jesteś młody, nie dostrzegasz tego. Raz zdarzyło się, ze ja i Kevin [Patrick, inny zawodnik – przyp. red.] byliśmy w biurze trenera. Kevin pieprzył jakieś głupoty, jak zawsze. Ale wtedy straciłem chłodną głowę. To było jak bójka w filmie – przewróciliśmy biurko, wszędzie latały jakieś papiery. Wypadliśmy z biura, biliśmy się dalej w siłowni. Nie przestawał gadać, więc zdecydowałem, że wyrwę mu język. Wsadziłem swoją wielką łapę w jego usta, kilka palców zacisnąłem wokół języka, ale był, cholera, śliski. Gdyby nie to, pewnie naprawdę bym go urwał. Ostatecznie się poddałem, wszystko się skończyło, a dwie minuty później już się ściskaliśmy. To było niesamowicie głupie.

Dwayne był zafiksowany na punkcie sukcesu, sam to potem przyznawał. Tym bardziej, że w futbolu faktycznie się zakochał. Uwielbiał tę grę, uwielbiał być na boisku i dawać z siebie wszystko. Najpierw pociągała go myśl, że przez futbol zostanie pierwszą osobą w swojej rodzinie, która pójdzie do college’u. Udało się. Potem walczył o to, by przejść do NFL, wygrać Super Bowl, zarobić miliony i ustawić się oraz rodzinę na dobrych kilkadziesiąt lat.

To już mu nie wyszło.

Ba, gdy kończył przygodę z futbolem, w kieszeni miał… siedem dolców. Do NFL nigdy nie trafił, po prostu nie został wydraftowany. Sam przyznawał, że bardzo doskwierało mu to, że z futbolem nie mógł się rozstać na własnych warunkach. Karierę próbował jeszcze przedłużyć w CFL, kanadyjskiej lidze. Ale tam zagrał zaledwie jeden mecz i też go odpalono. Wtedy wiedział już, że w tym sporcie przyszłości nie ma.

Nie było łatwo to przepracować. Dopiero z czasem okazało się, że niespełnienie jakiegoś marzenia może być… najlepszą rzeczą, jaka ci się przytrafi – mówił jakiś czas temu w jednym z instagramowych live’ów. – Bardzo chciałem osiągnąć sukces w futbolu, ale nie udało się. Powiedzieli mi, że nie byłem wystarczająco dobry. Odesłali mnie do domu z siedmioma dolarami w kieszeni. Nie wiedziałem, co zrobić, gdzie pójść.

https://twitter.com/calstampeders/status/515175314486734848?s=20

Sam wspominał, że był wtedy bliski popadnięcia w depresję. Dopiero po jakimś czasie udało mu się pozbierać. – Powiedziałem sobie: „pierdolić to”. I obrałem inną drogę. Która, jak się okazało, prowadziła przez dobrze znany mu świat wrestlingu. Ale futbol właściwie nigdy go do końca nie opuścił. Ba, wręcz go prześladował.

Jeszcze przez lata śniłem o tym, że gram w Super Bowl i jestem jedną z największych gwiazd, każdy na stadionie czeka właśnie na mnie. A gdy wychodzę z tunelu… nie mam ochraniaczy i nie mogę ich znaleźć.

Rodzinny biznes

Dwayne Johnson nie mógłby się wyprzeć tego, że ma wrestling w żyłach, nawet jeśli bardzo by tego chciał. Jego ojciec, Rocky Johnson, był częścią pierwszego afroamerykańskiego tag teamu (dwóch wrestlerów walczących razem) z mistrzowskimi pasami w WWF. Najpierw walczył w National Wrestling Alliance (NWA), potem w innych federacjach, a w końcu właśnie w WWF, późniejszym WWE. Ale i dziadek Dwayne’a od strony matki, Peter Maivia, był ex-wrestlerem, który również zaliczył epizod w WWF.

To czyniło Rocka pierwszą faktyczną gwiazdą „trzeciej generacji”. Ale najpierw musiał się do największej federacji świata dostać.

A to nie było łatwe. Zaczęło się od… prób przekonania ojca, by ten go trenował. A Rocky Johnson był twardym i upartym gościem. Swoje w życiu przeszedł. Matka wyrzuciła go z domu, gdy miał 14 lat, po tym, jak walnął łopatą ojczyma, który bił jego oraz jego brata. To że osiągnął w życiu sporo, zawdzięczał własnej ciężkiej pracy. Ale równocześnie nie chciał, by syn szedł w jego ślady, bo wrestling z perspektywy Rocky’ego był niewdzięcznym zawodem. Podróże z miejsca na miejsce, treningi i walki wykańczające ciało, skrajne wyczerpanie. To wszystko wchodziło w ówczesny wrestlingowy pakiet.

Dwayne się jednak uparł. – Toczyliśmy w tej kwestii nasze największe spory. On mówił: „Popatrz dookoła. Zobacz, ile z tego mam, po wszystkich latach. Chcę dla ciebie więcej”. Ja odpowiadałem: „Wiem, doceniam to, ale czuję, że miałbym temu biznesowi coś do zaoferowania”. I tak kłóciliśmy się w kółko, i w kółko, i w kółko – opowiadał. W końcu spór rozwiązała… jego matka. To ona przekonała Rocky’ego, by ten zaczął trenować syna.

Johnson senior się zgodził. Ale warunek był jeden: na sali treningowej zapominali o tym, że są ojcem i synem. Rocky był gotów skopać mu tyłek za każdym razem, gdy Dwayne robił coś nie tak. – Faktycznie tak było. Mówił przy tym: „Nie wstawałeś wcześnie, by tu przyjść i dawać z siebie tylko 50 procent. Zostaw na tej sali wszystko, co masz” – wspominał młodszy z nich. Przy tym jednak zawsze powtarzał, że bez ojca nie byłoby go w wrestlingu w ogóle. Wszystkiego, co umiał, nauczył się w pierwszej kolejności od niego.

Po latach, w 2008 roku, to on przemawiał tuż przed tym, jak Rocky Johnson został wprowadzony do Galerii Sław WWE.

Rocky rządzi i Rocky ssie

Pierwsze walki Dwayne’a to starcia za 40 dolców, na pustych pchlich targach czy parkingach dealerów samochodowych. Tego typu wrestling w USA często nazywa się mianem „backyardu” (bywa, że ring dosłownie rozkłada się u kogoś w ogródku), a starcia ogląda kilkanaście, w porywach do kilkudziesięciu osób. – Bywało, że służyliśmy jako promocja. Ktoś przyszedł obejrzeć auto, a przy okazji mógł pooglądać darmowy wrestling. Tam zaczynałem – wspominał Rock.

Jak jednak mówił ojcu – czuł, że ma temu biznesowi coś do zaoferowania. Sęk w tym, że nie chodziło tylko o walki – choć w ringu sobie radził – a bardziej o całą otoczkę. Był urodzonym showmanem. Już jako dzieciak potrafił nawijać długie komediowe monologi i naśladować inne osoby. Uwielbiał to. A z czasem tylko się rozwinął – i w ringu, i w gadce. W końcu o jego talentach zrobiło się w miarę głośno i obejrzeć pojechał go Jim Ross, legendarny komentator WWF i WWE (dziś komentuje w AEW), „głos wrestlingu”, jak go nazywano.

Pooglądał, wyciągnął wnioski, wrócił do Vince’a McMahona, właściciela federacji i powiedział mu wprost: – Musisz zatrudnić tego dzieciaka. I to na wczoraj.

McMahon posłuchał. Sprowadził Dwayne’a na próbne walki przy okazji RAW, jednego z tygodniowych programów jakie WWF miało w telewizji.

Pomyślałem sobie: „jasna cholera”. To niesamowite, ale jest kilka problemów. To miał być dla mnie pierwszy w moim życiu „normalny” match. WWE myślało, że miałem już takich mnóstwo, nie zdawali sobie sprawy z tego, jak małe mam doświadczenie – mówił Rock. Kłopot numer dwa? Nie miał faktycznego stroju do wrestlingu. Ten pożyczył ostatecznie od Haku, innego wrestlera, jednej z legend tego biznesu (z którym w jakimś stopniu był spokrewnionym, zresztą drzewo rodzinne wrestlerów z Hawajów, Samoa czy Tonga to temat na osobny artykuł, bo jest ogromne, Rock jest spokrewniony choćby z Romanem Reignsem, Yokozuną czy braćmi Uso – innymi gwiazdami WWF/WWE).

I tak pojechał. W pierwszych, próbnych walkach występował pod swoim nazwiskiem, a obserwował go między innymi Pat Patterson, uważany w tych kręgach za legendę. Potem trenował go Dr. Tom Prichard, a Rock, już jako Flex Kavana, próbował swoich sił w mniejszych federacjach, współpracujących z WWF. Talent Dwayne’a okazał się na tyle duży, że szybko postanowiono go wrzucić na głęboką wodę. Zadebiutował w telewizji już w 1996 roku, właściwie rok po tym, jak zaczął właściwe treningi wrestlingowe.

To tempo ekspresowe. W dodatku debiut w ringu (wcześniej wystąpił na RAW, ale nie walczył) zaliczył nie w tygodniowym programie, a na Survivor Series, jednej z największych gal, jakie WWE organizowało co roku. Jakby tego było mało, to swój pojedynek… wygrał. Występował wtedy jako Rocky Maivia (kombinacja imion ojca i dziadka), choć sam nie chciał używać tego pseudonimu, bo „zamiast opierać się na historii, wolał tworzyć własną”. W tej kwestii jednak niewiele miał do gadania.

Pierwsza walka? To było w Madison Square Garden, na Survivor Series. Wygrałem i 22 tysiące osób skandowały: „Rocky! Rocky!”. Byłem tym upojony. To było jak marzenie, nie mogłem uwierzyć, że to wszystko się dzieje. Byłem za to niesamowicie wdzięczny – mówił.

W kolejnych miesiącach wszystko poszło w jeszcze lepszym kierunku. Wkrótce został mistrzem Interkontynentalnym (jeden z tzw. pasów midcardowych, mniej istotnych od głównych mistrzostw, ale nadal prestiżowych) i zaliczył całkiem udane kilka miesięcy z mistrzostwem. Grał face’a, pozytywną postać, którą fani początkowo lubili. Sęk w tym, że tylko początkowo. W końcu bowiem fani mieli go po dziurki w nosie. Taki los face’ów, że potrafią się szybko znudzić.

Zamiast więc entuzjastycznego „Rocky! Rocky!”, wkrótce z trybun słyszał czy to „Rocky sucks!”, czy „Die, Rocky, die!”. Fani się od niego odwrócili, zresztą mieli nowego ulubieńca – z którym wkrótce Dwayne miał stoczyć niezapomniane walki czy całe feudy (konflikty) – „Stone Colda” Steve’a Austina. Sam Johnson wspominał, że to był najgorszy punkt jego wrestlingowej kariery.

Reprezentowałem wówczas właściwie wszystko, co było z tym biznesem nie tak. Fani się ode mnie odwrócili. Wyobraź sobie, że jesteś mistrzem i na każdej hali, na której się pojawiasz, wszyscy krzyczą: „Rocky ssie”. To było dla mnie trudne mentalnie, ale i trudne dla WWF. Na swojej pierwszej WrestleManii [największa coroczna gala wrestlingu na świecie – przyp. red.] występowałem jako mistrz Interkontynentalny. Walczyłem w Chicago, przy 15 tysiącach osób na trybunach. Rywalem był Rikishi, mój ainga – członek mojej rodziny. I te wszystkie osoby skandowały, że „Rocky ssie”. Rikishi mówił mi, żebym ich nie słuchał, ale nie dało się tego zrobić. To był moment, w którym w WWE zdecydowali, że z Rockym już nic nie wyjdzie – wspominał Johnson.

Wkrótce więc zdecydowano, że pas straci. Zrobił to w walce z Owenem Hartem (który zmarł tragicznie ledwie dwa lata później), jednym z najlepszych wrestlerów tamtych czasów. A potem został odesłany do domu na kilka miesięcy. Znów był w dołku, obawiał się, że jego kariera w wrestlingu zakończy się jak futbolowa – odstawieniem na boczny tor.

Cóż, nie mógł się bardziej mylić.

Rodzi się The Rock

Jak sam mówił – zrozumiał w końcu, co robił źle. Rocky Maivia nie był bowiem nim. Grał kogoś innego. I jasne, w wrestlingu trzeba umieć to robić, ale Dwayne uznał, ze w tym przypadku to nie wypali, bo fani potrafili go przejrzeć. Gdy wrócił, w pewnym sensie „zabił” tę postać. Przeszedł też heel turn (czyli stał się tym „złym”), dołączając do Nation of Domination, heelowej stajni (grupy kilku wrestlerów). W ringu wielokrotnie oskarżył fanów o to, że się od niego odwrócili.

Przede wszystkim jednak – zaczął mówić o sobie w trzeciej osobie. A gdy tak się wypowiadał, to używał wobec siebie samego ksywki „The Rock”.

Pamiętam, jak w Chicago wszedłem do ringu, zacząłem coś mówić. I nagle się zatrzymałem. Chciałem zobaczyć, co zrobi publika. Krzyczeli coraz głośniej, że „Rock ssie”. A ja tylko rozglądałem się po hali, raz zerknąłem w jedno miejsce, raz w drugie. Było głośniej i głośniej. Całe to miejsce wręcz się trzęsło. Wiedziałem, że jestem w wyjątkowym położeniu. Właściwie nic nie robiłem i miałem ten tłum w garści. Po prostu stałem – „Rocky ssie”. Spojrzałem na nich – „Rocky ssie”. Kiedy wróciłem do hotelu, zrozumiałem, że to coś specjalnego. Spadł ze mnie cały ciężar. Pomyślałem sobie, że teraz będę mieć prawdziwą relację z tymi fanami.

Jako heel Rock pokazał, co potrafi. Nie tylko w ringu, ale i na mikrofonie, gdzie do dziś uważany jest za jednego z najlepszych w tym biznesie.

Będąc częścią Nation of Domination zaliczył pierwsze feudy czy to ze Steve’em Austinem czy z Kenem Shamrockiem, którego zresztą pokonał na WrestleManii 14, w 1998 roku. Odzyskał wtedy pas Interkontynentalny, a na RAW dzień później pokazał wszystkim nowy wygląd mistrzostwa, dopasowany do mistrza. Ego jego postaci się rozrastało, wkrótce sam został liderem stajni, zrzucając z tego stanowiska Farooqa, z którym w efekcie feudował i tę rywalizację wygrał.

I to wtedy tak naprawdę The Rock się ostatecznie narodził. Jego persona, umiejętność tworzenia z fanów wrogów, sposób, w jaki robił wszystko w ringu – tym na nowo kupił publikę. Kochali go nienawidzić. Jednak, jak to bywa z heelami, nienawidzili go tak bardzo, że czekali na każde jego pojawienie się w ringu, a w końcu… zaczęli go oklaskiwać. Kiedy zdobywał pierwszy raz główny pas mistrzowski – w walce z Mankindem (Mickiem Foleyem) – zapanowała radość. Obaj zresztą feudowali potem jeszcze przez długie miesiące, dostarczając więcej niezapomnianych walk.

W efekcie Rock po tej rywalizacji był już trzykrotnym mistrzem, bo pas kilkukrotnie tracił, a potem go odzyskiwał. Potem przyszedł konflikt z Austinem i ich wielka rywalizacja z przełomu 1998 i 1999 roku. Na WrestleManii 15 to Stone Cold wyszedł z niej zwycięsko, a Johnson stracił pas, ale ich walki to już klasyka nie tylko WWE, a całego wrestlingu.

CZYTAJ TEŻ: „Cholera, to było coś wielkiego”. Jak Amerykanie i Japończycy zorganizowali galę wrestlingu w Korei Północnej

Wkrótce Rock na powrót został face’em. Nie było wyjścia, fani zbyt dobrze na niego reagowali, nie miał już heelowego potencjału. Tym razem jednak nikt nie skandował, że „Rocky ssie”. Wręcz przeciwnie, każde jego pojawienie się w ringu, zamieniało się w eksplozję braw. Wszyscy czekali na jego walki, proma (dłuższe wypowiedzi wygłaszane czy to z wideo, czy w ringu) i legendarne już catchphrase’y, przede wszystkim: „If you can smell what The Rock is cooking”.

A pichcił wielkie rzeczy. Stał się największą gwiazdą wrestlingu. Sprawdzał się w każdej roli. Głównego mistrza (tytuł odzyskał jeszcze kilka razy), pretendenta, ale też w tag teamowej rywalizacji, choćby w teamie z Mankindem, z którym wkrótce połączył siły w ramach „Rock and Sock Connection”. Skarpeta wzięła się stąd, że postać Mankinda zakładała taką na rękę. Czy było to głupie? Było, ale działało cholernie dobrze, tłum to kochał. W wersji z Rockiem obok jeszcze bardziej.

Sam Dwayne wkrótce otrzymał przydomek „The Most Electrifying Man in Sports Entertainment” (Najbardziej Elektryzujący Człowiek w Sportowej Rozrywce, jak często określa się wrestling), co w żadnym wypadku nie było przesadą. Z kimkolwiek by nie walczył – a zaliczył pojedynki z właściwie każdą możliwą legendą, na rozkładzie ma Chrisa Jericho, Undertakera, Triple H’a, Kurta Angle’a, Steve’a Austina, Chrisa Benoit, Kane’a i wielu innych – zamieniało się w to najbardziej wyczekiwaną walkę wieczoru.

Każde jego uniesienie brwi, które stało się jego znakiem rozpoznawczym; każdy elbow drop, jego firmowy cios; każdy „Rock Bottom” (ruch, którego używał do kończenia walk), wywoływały entuzjazm tłumu. Jego walka z WrestleManii 18, gdy zmierzył się z Hulkiem Hoganem, już wtedy obwołana starciem „Ikony z ikoną”, jest jednym z najczęściej wspominanych pojedynków w historii WWF/WWE. The Rock stał się legendą w kilka lat po tym, jak zaczął karierę.

I wciąż chciał więcej.

Na podbój Hollywood

W 2001 roku otworzyły się przed nim kolejne drzwi – do Hollywood. Z aktorstwem już wcześniej romansował. Gościnnie wystąpił w jednym z odcinków „Star Treka”, w sitcomie „Różowe Lata 70.” odegrał rolę… własnego ojca. Poprowadził też raz „Saturday Night Live”. Widać było, że ma do tego smykałkę. Wkrótce zaoferowano mu więc rolę w sequelu „Mumii”, gdzie zagrał Króla Skorpiona. Owszem, dziś film razi CGI (obrazy komputerowe), które zestarzało się fatalnie i choć jest niezłą przygodówką, to w tych momentach ogląda się trudno.

Wtedy jednak była to druga część wielkiego hitu z Brendanem Fraserem. A Rock za swój filmowy debiut otrzymał (do dziś) rekordową gażę – 5,5 miliona dolarów. W dodatku postać wypadła na tyle dobrze, że postanowiono zrobić spin off serii, opowiadający właśnie o niej. I tak powstał filmowy „Król Skorpion” z Johnsonem w roli głównej. Choć gorszy od dwóch pierwszych części „Mumii”, to film i tak okazał się kasowym sukcesem.

Zresztą wszystko, co Rock robił w tamtym okresie, dawało znakomite owoce. W 2000 roku wydał na przykład autobiografię, która przez kilka tygodni nie spadała ze szczytu listy bestsellerów „New York Timesa”. Dwayne Johnson był gwiazdą wielkiego formatu, choć wtedy jeszcze nie zrezygnował całkiem z wrestlingu. W 2002 roku został mistrzem świata po raz siódmy, ale pas szybko stracił na rzecz nowego gościa, który wkrótce miał zostać wielką gwiazdą – Brocka Lesnara. Wydawało się też, że Dwayne traci nieco sympatii fanów, w dużej mierze ze względu na plotki o tym, że szykuje się do odejścia z wrestlingu.

Te były prawdą, ale zanim przeszedł do Hollywood, zdążył jeszcze tę rosnącą niechęć wykorzystać i ponownie stał się heelem. Znów udowodnił, że i w tej roli czuje się doskonale. W tamtym okresie zdążył jeszcze zakończyć karierę Steve’a Austina, bo z nim zmierzył się na WrestleManii 19. Walkę reklamowano w prosty sposób – mówiąc, że Dwayne jeszcze nigdy nie pokonał swojego rywala na największej gali. Wtedy to zrobił. I jak się okazało, na długie lata był to ostatni pojedynek, jaki Stone Cold stoczył w ringu.

A potem przyszedł czas się pożegnać. Choć nie na zawsze, ale do tego jeszcze przejdziemy.

Wygasł mój kontrakt. Rozmawiałem wtedy z moim mentorem i bardzo dobrym przyjacielem, Vince’em McMahonem. Uścisnęliśmy sobie ręce, zrozumiał moją decyzję. Chciałem podjąć ryzyko. Odchodziłem jako gwiazda wrestlingu numer jeden. Szanse na wielką karierę w Hollywood w teorii były przeciwko mnie, ale byłem pewien, że spróbuję – mówił.

W Hollywood początkowo chciano, żeby pozbył się swojego przydomka. Sugerowano mu, że jego wrestlingowa persona nie będzie dobrze odbierana. Więc występował jako Dwayne Johnson, słuchając tego typu rad. – Mówili mi: „nie możesz być The Rockiem, to za duża postać”. W końcu jednak miał tego dość. Jak wcześniej w ringu, tak i wtedy poczuł, że nie jest w pełni sobą. I nie podobało mu się to.

Zmieniłem ludzi, którzy mnie otaczali, cały management. Powiedziałem wtedy sobie: „jebać to gówno”. Będę po prostu sobą, zobaczymy, co się stanie. Byłem zmęczony odgrywaniem roli, w jaką mnie wpychano. Jeśli chcecie nazywać mnie „Rockiem”, nazywajcie mnie tak. Wydaje mi się, że tak jak w wrestlingu, tak i w Hollywood, ten moment autentyczności wiele zmienił – mówił.

Ale to też nie tak, że wszystko od początku w świecie filmu szło mu gładko. Przede wszystkim nie chciał, by zakwalifikowano go wyłącznie jako gwiazdę akcyjniaków. Więc przyjmował różne role. Występował w komediach familijnych („Dobra wróżka”, „Plan gry”) czy miksach gatunkowych, jak na przykład komedia kryminalna, jaką był film „Be Cool”.

Chciałem zostać największą gwiazdą box office. Taki miałem plan od początku, od pierwszego filmu. Ale dawałem sobie na to jakieś dwanaście lat – mówił. I powoli rósł w Hollywood, choć był moment, gdy jego kariera wyhamowała.

Paradoks całej tej sytuacji? Jej wybuch przeżył po tym… jak na moment wrócił do wrestlingu.

Najjaśniejsza gwiazda świata

To był rok 2011. Wszystko się wtedy ładnie złożyło. The Rock znów stanął w ringu i w WWE stoczył niezapomniane rywalizacje czy to z Johnem Ceną (znów starcie ikona vs ikona), czy z CM Punkiem. W programach WWE pojawiał się całkiem regularnie, na dwa lata znów stał się ważną częścią federacji (przez poprzednie siedem pojawiał się w niej, ale gościnnie, na pojedyncze występy). Jego powrót okazał się wielkim sukcesem, do dziś WrestleMania 28, gdy walczył z Ceną, jest jedną z najczęściej kupowanych gal w systemie PPV, jakie WWE kiedykolwiek wypuściło.

Równocześnie do kin wyszła piąta część „Szybkich i wściekłych”, w której w roli Luke’a Hobbsa wystąpił właśnie Rock. I wtedy stało się już jasne, że przeznaczona mu jest rola wielkiej gwiazdy. Pojawił się jeszcze w kilku kolejnych częściach serii, a do tego w spin-offie „Hobbs & Shaw”, gdzie wystąpił razem z Jasonem Stathamem. Gdy wyszedł, w 2019 roku, Dwayne Johnson był już najlepiej opłacanym aktorem świata.

I został nim przez kilka lat z rzędu.

Zresztą nic dziwnego, w kolejnych latach regularnie wypuszczał filmy, które dobrze się sprzedawały. Paradoks polegał na tym, że większością były… typowe akcyjniaki, więc ostatecznie – czego pierwotnie chciał uniknąć – został zaszufladkowany w tym gatunku. Ale chyba mu to nie przeszkadzało, bo swoimi występami w „Jumanji”, „Skyscraper”, „Jungle Cruise” czy innych filmach po prostu dobrze się bawił. I bawiła się publika. A nigdy nie krył, że to dla niego najważniejsze.

Chcę czuć z nimi pewną bliskość, połączenie. Widownię zawsze stawiam na pierwszym miejscu. Było tak, gdy walczyłem za 40 dolarów, jest tak i dziś. Fani są moim jedynym szefem. Jeśli wrócicie do domu zadowoleni, to znaczy, że odwaliłem dobrą robotę – mówił. I odwalał ją na tyle, że w 2017 roku dostał swoją gwiazdę w hollywoodzkiej Alei Sław. Dziś ma też swoją własną wytwórnię filmową (zwie się „Seven Bucks”, na pamiątkę czasów, gdy tyle miał w portfelu), która produkuje między innymi serial… „Young Rock”, o jego młodzieńczych latach.

Dwayne występował w wielkich franczyzach, ostatnio pojawił się nawet w filmowym uniwersum DC jako Black Adam. Współpracował też z najbardziej znanymi na świecie muzykami, a swoją postać otrzymał nawet w grze Fortnite. Paradoksalnie jednak najważniejszą rolą mogła być dla niego ta, w której… nie widać go na ekranie. To dubbing postaci Mauiego w disneyowskiej „Moanie” (w polskiej wersji to „Vaiana”), półboga, wyciągniętego żywcem z polinezyjskiej kultury i mitologii.

A więc i z kultury rodziny Dwayne’a.

Jako Polinezyjczycy dorastamy z tymi historiami o wielkim półbogu Mauim. Jest wiele mitów. Maui potrafi zmieniać postać. Jest charyzmatyczny. Większy niż życie. Gdy słyszysz te opowieści jako dziecko, jesteś nimi zachwycony. To fantastyczna postać do odegrania. Bardzo chciałem zagrać w tym filmie, bo była to okazja na pokazanie kultury, która jest dla mnie ważna – mówił. A w filmie pokazał się nie tylko ze strony aktora głosowego, ale i… piosenkarza.

Bo jak to w Disneyu, piosenek nie zabrakło. A „You’re Welcome”, które śpiewa jego postać, napisane zostało przez Lina-Manuela Mirandę, odpowiadającego za tę część filmu. Tak, to ten gość od „Hamiltona”. Dwayne potraktował to, jak traktował wszystko w swoim życiu – jako wyzwanie. I wypadł w nim bardzo dobrze, ale to też norma. Dziś gość, któremu kiedyś zupełnie nie wyszło w futbolu, jest największą gwiazdą świata filmu.

I wciąż jedną z największych gwiazd wrestlingu, choć od dobrych 10 lat wraca do niego co najwyżej sporadycznie. Bo sport ten nie jest mu już do niczego potrzebny, nawet jeśli przyznaje często, że za nim tęskni. Wrestlerką została za to jego… najstarsza córka. Ma już za sobą debiut w WWE, jest pierwszą gwiazdą czwartej generacji w historii. W ringu walczyli jej pradziadek, dziadek, ojciec, a teraz robi to ona.

A że każde kolejne pokolenie w tej rodzinie radzi sobie lepiej, to dziś trudno wyobrazić sobie, jak wysoko może zajść.

SEBASTIAN WARZECHA

Czytaj też: 

Fot. Newspix

Źródła cytatów: Bleacher Report, Cinema Blend, Cleveland.com, ESPN, Essentially Sports, Female First, Firts Sportz, Give Me Sport, Guardian, India Times, Mirror, NBC, New York Times, New Zealand Herald, Sporting News, Sports Illustrated, Sportskeeda, Talk Sport, The Post Game, Today.com oraz social media Rocka i oficjalne kanały WWE.

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Czyczkan, Kuczko i problemy białoruskich piłkarzy. Dlaczego transfery spoza UE są trudne?

Szymon Janczyk
0
Czyczkan, Kuczko i problemy białoruskich piłkarzy. Dlaczego transfery spoza UE są trudne?

Inne sporty

Komentarze

37 komentarzy

Loading...