Reklama

Bez presji, ale z wielkimi nadziejami. Aleksandra Król powalczy o medal igrzysk

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

07 lutego 2022, 20:10 • 19 min czytania 7 komentarzy

Jeszcze kilka tygodni temu uwagę na nią zwracali głównie bardziej zapaleni fani sportów zimowych, którzy sugerowali, że w Pekinie może osiągnąć dobry wynik. Niespełna miesiąc temu Ola Król wygrała jednak zawody Pucharu Świata – ostatnie przed igrzyskami – i zyskała miano jednej z naszych największych nadziei medalowych. Rozdzwonił się jej telefon, zwiększyło zainteresowanie, ale i oczekiwania. Ona sama mówi jednak, że jej to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – jest  w pełni gotowa się z tym zmierzyć.

Bez presji, ale z wielkimi nadziejami. Aleksandra Król powalczy o medal igrzysk

Takie podejście nie może dziwić. Król jest już doświadczoną zawodniczką, wystartuje na swoich trzecich igrzyskach. Powtarza, że ma w sobie wielki spokój. Jeśli już się denerwowała, to przed sezonem, gdy doznała bolesnego urazu. Przygotowania i tak przebiegły jednak dobrze, a wyniki to potwierdzają. Podhalanka, która mogła pójść w ślady rodziców i zostać lekarką, ale wybrała snowboard, teraz powalczy o to, by ten właśnie snowboard wprowadzić do historycznych tabel medalowych występów Polski na igrzyskach.

I ma na to spore szanse.

Nadzieja

To nie tak, że snowboard to u nas w kontekście olimpijskich nadziei coś nowego. Już Jagna Marczułajtis na początku stulecia dała przecież fanom spore emocje – w Salt Lake City była czwarta w slalomie gigancie równoległym. Czyli dokładnie w tej konkurencji, w której w nocy z poniedziałku na wtorek wystartuje Ola Król. Występ Marczułajtis na amerykańskich igrzyskach to zresztą jedno z pierwszych wspomnień Oli związanych z olimpiadą. Dobrze pamięta, jak go oglądała.

Reklama

Czy pomyślała wtedy, że 20 lat później powalczy o to, by przebić osiągnięcie starszej koleżanki po fachu i będzie wymieniana w gronie faworytek w walce o złoto?

– Wydaje mi się, że odkąd tylko zaczęłam jeździć na desce, chciałam wygrywać. Jak zaczęłam wygrywać zawody szkolne, to wiadomo – miałam chrapkę na jeszcze więcej. Lubię rywalizację, wygrywanie od zawsze było moją motywacją. Muszę też jednak czuć przyjemność z jazdy. Będę trenować właśnie do momentu, gdy będzie mi to sprawiać przyjemność. Kiedy przestanę czuć frajdę, to przestanę jeździć – mówi nam nasza snowboardzistka.

Po Marczułajtis były kolejne nadzieje, największą była Paulina Ligocka, która pojawiła się na igrzyskach w Turynie i Vancouver. Ona uprawiała halfpipe, a więc skoki w rynnie. Zwłaszcza przed 2010 rokiem wiele sobie po niej obiecywano – w 2007 i 2009 zostawała bowiem brązową medalistką mistrzostw świata. Igrzyska kompletnie jej jednak nie wyszły, była dopiero 28. Do Soczi już nie pojechała.

Teraz – choć są też Oskar Kwiatkowski czy Michał Nowaczyk – największą nadzieją polskiego snowboardu na medal jest zdecydowanie Aleksandra Król. 14 stycznia tego roku potwierdziła bowiem, że potrafi pokonać najlepsze zawodniczki świata. W Simonhoehe przeszła przez każdą fazę rywalizacji, a w finale trafiła na Julię Dujmovits z Austrii, mistrzynię olimpijską z Soczi. Wygrała i z nią. Świetnie wystartowała, a Austriaczka czuła, że musi zaryzykować. Spróbowała i upadła. Polka spokojnie dojechała do mety i uniosła w górę ręce.

– Ola czuła się tam mocna i potwierdziła to swoim występem w tym Pucharze Świata. Pokonała tam najmocniejsze dziewczyny. To ją uskrzydliło, udowodniła sobie samej, że potrafi wygrać zawody tej rangi. Oczywiście, pojawiło się dodatkowe obciążenie z tym związane, ale sama Ola mówi, że na igrzyskach nastawia się na medal. Zna wszystkie przeciwniczki, może z nimi wygrać. Od wielu lat pracowała na taką szansę. Oby na igrzyskach pokazała pełnię swoich umiejętności – mówi nam Paweł Dawidek, klubowy trener Oli.

Reklama
Aleksandra Król

No właśnie, tu trzeba podkreślić jedno – Król nie ma zamiaru tonować nastrojów. Wręcz przeciwnie. Ona już natychmiast po igrzyskach w Pjongczangu (gdzie była 11.) powtarzała, że w Pekinie chce zdobyć medal. Teraz, po wygranych zawodach najwyższej rangi, mówi to jeszcze częściej. Żadnego „chcę dobrze się zaprezentować”, nic z tych rzeczy. „Chcę medalu” – to podejście naszej snowboardzistki.

Jestem sportowcem. Po to trenuję, by zdobywać medale. Dlaczego mam mówić, że przyjechałam tu po coś innego, a nie medal? Wygrałam ostatnio Puchar Świata, to pokazuje, że na ten medal mnie stać. On jest moim marzeniem, będę o niego walczyć – mówi Ola. Tym razem więc to nie media „pompują balonik”. Robi to sama zawodniczka. Bo zdaje sobie sprawę ze swoich możliwości.

Na desce jeździ w końcu od ponad dwóch dekad, profesjonalnie – od dobrze ponad dekady. Wie, ile przeszła, by znaleźć się w tym miejscu.

Śruby w kolanie

Zaczęło się od wyjazdu do Austrii. W teorii na narty – rodzice wsadzili ją na nie, gdy miała dwa lata, oboje bardzo lubili pojeździć w wolnym czasie – dla Oli skończył się jednak na snowboardzie. Miała wtedy siedem lat, na desce jeździł już jej starszy o 10 lat brat, Rafał. Ona sama nie miała okazji spróbować, bo w Polsce mówiono, że dla takich dzieciaków snowboardów nikt nie produkuje. A tu heca – właściciel pensjonatu, który wynajęli, miał córkę w tym wieku. Zgadnijcie, na czym jeździła.

– Rodzice deskę najpierw mi w tej Austrii wypożyczyli. Powiedzieli, że trochę sobie pojeżdżę i szybko mi przejdzie. Dopiero co dostałam od nich nowe narty, a tu jakieś dziwne pomysły. Powywracałam się kilka razy, to prawda, ale od razu zapowiedziałam, że nart więcej nie założę. Przerwę od nart miałam potem rzeczywiście długą. 12 lat. Wróciłam do nich dopiero jako studentka AWF-u, na obozie zimowym, gdzie było narciarstwo. Na początku naprawdę było trudno. I zabawnie. A teraz czasami jeżdżę dla przyjemności, dlaczego nie, taka mała odskocznia od codzienności – mówiła jakiś czas temu Eurosportowi.

Przez kilka kolejnych lat Ola jeździła na snowboardzie, ale głównie dla frajdy. Aż w gimnazjum trafiła na międzyszkolne zawody. Wygrała gładko. Do jej rodziców podszedł wtedy Grzegorz Tupta, zajmujący się trenowaniem młodych talentów. Powiedział, że ich córka mogłaby być świetną zawodniczką, zaprosił ją na treningi. Mówił, że za niedługo mogłaby wystąpić w mistrzostwach Polski. Ola chciała trenować, rodzice stwierdzili, że warto dać córce szansę. Posłali ją do Tupty. Niedługo potem Król była najlepsza w kraju w swojej kategorii wiekowej.

Jej rozwój został jednak brutalnie wyhamowany.

Pojechała na międzyszkolne zawody do Rabki, na prośbę swojego wuefisty. Trasa nie była jednak odpowiednio przygotowana, straszyła dziurami. W jedną z nich, już na przejeździe rozgrzewkowym, wpadła właśnie Ola. Skończyło się złamaniami kości strzałkowej i piszczelowej. Król zabrano do szpitala w Nowym Targu, gdzie… akurat w pracy był jej tata, lekarz-ginekolog. Szybko dowiedział się, co stało się z córką. Spodziewał się, że ta może zrezygnować przez to ze snowboardu. Nie stało się tak.

Aleksandra Król

Choć w nogę wsadzono jej śruby i blachę. Choć najpierw chodziła w gipsie, przez co straciła jeden sezon, a potem wyciągano jej całe włożone wcześniej żelastwo i przez to straciła drugą zimę. Choć miała wtedy ledwie 15 lat i właściwie dopiero zaczynała karierę. Mimo tego wszystkiego jednak nie zrezygnowała.

– Ola zaczęła u mnie trenować i wtedy złapała kontuzję. Faktycznie istniało niebezpieczeństwo, że się podda i odpuści, tym bardziej, że chodziła do elitarnego liceum w Nowym Targu, gdzie wymagano sporego zaangażowania w naukę. Natomiast już od razu po operacji mówiła, że wróci do sportu, bo kocha snowboard. To się nie zmieniło do dziś. Snowboard nadal sprawia jej wielką przyjemność. Trenuje z takim samym zaangażowaniem, jak wtedy – mówi Dawidek.

Gdy wróciła na pierwsze zawody po kontuzji, walczyła nie tylko z rywalkami, ale też z wielkim bólem. To również jej nie zniechęciło. Rywalizowała wtedy z kilkoma innymi dziewczynami, wzajemnie się nakręcały, każda chciała być najlepszą. Ola miała sporo do nadrobienia ze względu na stracony czas, ale postępy robiła niesamowicie szybko. Teoretycznie w każdej chwili mogła zrezygnować, świetnie się uczyła, rodzice sugerowali, że mogłaby zostać – jak i oni, bo matka też skończyła medycynę – lekarką.

Ale Ola chciała robić to, co kocha. I poszła w snowboard. A rodzice, za co niezmiennie im dziękuje, ją w tym wspierali, początkowo finansując wiele z jej wyjazdów i startów. Nie zniechęcali jej też do tego pomysłu po kontuzji, choć na pewno obawiali się o jej zdrowie. Ona sama z czasem uznała, że lepiej było przejść przez taki uraz w tamtym okresie, niż gdy była już zawodniczką „na pełen etat”, bo wyhamowałoby to jej karierę. A będąc nastolatką, na dwa lata przerwy mogła sobie po prostu pozwolić.

W ostatecznym rozrachunku kontuzja niewiele zmieniła. Głównie wpłynęła na to, że musiała pohamować nieco swoją „duszę freestylowce’a” i ze względu na obciążenia nogi wybrała snowboard alpejski, choć w swojej kolekcji medali ma choćby brąz mistrzostw Polski w halfpipie. Proste tricki wykonuje zresztą do dziś bez większego trudu.

Ale tego, że ostatecznie ściga się na slalomowych trasach, zdecydowanie nie żałuje. W końcu to właśnie doprowadziło ją na igrzyska.

Jak kołek

Pod jej debiut na „okołoolimpijskiej” imprezie można by podciągnąć uniwersjadę z 2011 roku. To zresztą wtedy nazwisko Król po raz pierwszy tak szeroko obiegło ogólnopolskie media w kontekście jej występów – w swojej konkurencji skończyła czwarta. Choć więcej pisano chyba o perypetiach, z jakimi musiała się zmierzyć. Do tureckiego Erzurum doleciała bowiem po 24 godzinach podróży. Na lotniskach w Krakowie, Katowicach i we Frankfurcie nad Menem gęsta mgła spowodowała wielkie opóźnienia w lotach.

O ile jednak Ola dotarła, o tyle jej bagaż nie. Znalazła się jedynie deska, na której miała startować. Reszta sprzętu zaginęła. Zaczęło się więc gromadzenie potrzebnych elementów.

Nie miałam w czym wystąpić. Od trenera Piotra Skowrońskiego pożyczyłam spodnie. Były za duże, więc musiałam ścisnąć je paskiem, żeby nie spadły w czasie jazdy. Bieliznę termiczną dostałam od koleżanki, a kask od Macieja Kota, który zdobył w nim dwa srebrne medale na skoczniach. Mi się nie udało, ale z czwartego miejsca jestem bardzo zadowolona – mówiła tuż po występie na łamach Interii.

Takich problemów nie miała na szczęście dwa lata później, gdy po raz pierwszy stanęła na podium zawodów Pucharu Świata. To było rok przed igrzyskami w Soczi, na młodą snowboardzistkę zwrócono więc baczną uwagę. Ona sama jechała do Rosji z pewnymi aspiracjami, ale tam… kompletnie zżarła ją presja. Stres był ogromny, nie poradziła sobie z nim. W slalomie równoległym – swojej ukochanej konkurencji – była 30. W gigancie nawet nie ukończyła przejazdów kwalifikacyjnych.

– Byłam zestresowana, nieprzygotowana. Czułam się jak kołek i jechałam jak kołek – mówiła o swoim występie. Przez kolejne cztery lata raczej nie było o niej głośno. Do Pjongczangu ani razu nie stała już na podium zawodów najwyższej rangi, choć regularnie bywała w czołówce – na przykład na mistrzostwach świata, gdzie była ósma. W Korei pojawiła się ze sporymi nadziejami na dobry wynik, cieszyła się też, że jej start jest pod koniec igrzysk, uznała, że ma czas poznać stok i solidnie potrenować.

Mówiła przy tym, że z Soczi wyjechała cięższa o wielki bagaż doświadczeń. Olimpijskie frycowe zapłaciła właśnie wtedy. W Pjongczangu chciała zanotować „dobry wynik”, mówiła, że najlepsza ósemka byłaby świetnym rezultatem. Do tej trochę zabrakło, skończyła na 11. miejscu. Ale była zadowolona. I, jak już wspomnieliśmy, od razu mówiła, że za cztery lata chciałaby stanąć na olimpijskim podium.

Aleksandra Król

Swoje umiejętności potrafiła potwierdzać na mniejszych imprezach. W 2017 roku wygrała uniwersjadę, w międzyczasie zaliczyła też kilka świetnych występów w Pucharze Europy. W Pucharze Świata wciąż jednak czekała na drugie w karierze podium. W końcu – po niemal sześciu latach – jej się udało. W styczniu 2019 roku była druga w slalomie równoległym w austriackim Bad Gastein.

– Regularnie wchodziłam do czołowej „16”, więc jestem już w tej ścisłej czołówce zawodniczek, prezentujących bardzo zbliżony poziom – mówiła po całym tamtym sezonie na łamach Sportowych Faktów. – Te wyniki naprawdę były dla mnie zadowalające. Trochę miałam niedosyt po swoim występie na mistrzostwach świata w Park City, gdzie jechałam po medal. Oczywiście ósme miejsce, jakie zajęłam w mojej ulubionej konkurencji nie jest złe, natomiast moje aspiracje były trochę wyższe. Niestety jeden błąd zadecydował o wielu kwestiach i przez własną głupotę przegrałam ten medal. Po tym występie moja motywacja do dalszej części sezonu zmalała, jednak parę dni później zajęłam czwarte miejsce w Chinach, które mnie odbudowało.

Ten wspomniany wynik z Chin dość często przywoływany jest zresztą obecnie, bo to ten sam stok, na którym zawodniczki wystartują w rywalizacji o medale olimpijskie. Ola w 2019 roku pokazała tam, że odpowiadają jej chińskie warunki, choć… bardzo narzekała na jedzenie. W czasie pobytu w Państwie Środka schudła nawet o kilka kilogramów, bo posiłki były tak złe, że funkcjonowała właściwie tylko na ekspresowych zupkach.

W tym roku jednak jest z tym ponoć dużo lepiej. I Ola może skupić się na tym, by na stoku pokazać najlepszą wersję siebie, nad którą ciężko przed tą zimą pracowała.

Nowa deska i zmienione przygotowania

– Ola od wielu lat jest w czołówce Pucharu Świata. Może nie notowała do tej pory efektownych zwycięstw, ale znajduje się w grupie topowych zawodniczek, w każdym sezonie zajmuje wysokie miejsce. Ostatnia wygrana tylko dodała jej skrzydeł, upewniła w tym, że dobrze przygotowała się do tego sezonu – mówi Dawidek. Te przygotowania przebiegały inaczej, niż to miało miejsce zwykle.

Zresztą była to sytuacja w pewnym sensie wymuszona. Przed startem sezonu, w trakcie pierwszego obozu przygotowawczego, doznała bowiem kontuzji mięśnia brzuchatego łydki.

– Bolało, jakby ktoś wbijał w tę nogę nóż i próbował ją odciąć. Okropne uczucie. Ale i tak na samym początku myślałam, że to nic poważnego, poboli i przestanie. A po treningu nie mogłam już chodzić i zostałam wysłana samolotem do domu. U lekarza od razu rezonans, USG i prześwietlenie. Na szczęście mięsień nie był zerwany, a naderwany, więc obyło się bez operacji – opowiadała Eurosportowi.

Pojawił się niepokój o to, co z igrzyskami. Uspokajał ją lekarz, Wojciech Tutaj, który wielokrotnie pomagał jej przy różnego rodzaju urazach. Pierwsze prognozy mówiły, że wystarczą dwa tygodnie i będzie mogła wrócić na śnieg. Spróbowała i od razu przekonała się, że musi poczekać dłużej. Ostatecznie okres planowanej rekonwalescencji wydłużył się czterokrotnie. Na stok wyszła dopiero w listopadzie. Późno. Rywalki miały już w nogach wiele kilometrów  na śniegu.

W czasie gdy nie mogła jeździć, przechodziła rehabilitację, ale też postawiła na siłownię. Poza kontuzjowaną łydką chciała też wzmocnić całe ciało. To była swego rodzaju odmiana, ale to nie tak, że wymusiła ją wyłącznie kontuzja. Choć ona sama nie mieściła się w planie, to zwiększenie liczby jednostek treningu siłowego – już tak.

– Te przygotowania faktycznie wyglądały troszeczkę inaczej, niż w latach ubiegłych. Wtedy zdecydowanie więcej pracowała nad techniką, jeździła na desce. W tym roku na odwrót – więcej było treningu siłowego, mniej czasu na śniegu. Na takim poziomie trzeba jednak szukać takich elementów, gdzie można coś jeszcze nadrobić. Bo technicznie Ola jest świetnie przygotowana od zawsze – już wiele lat temu mówili nam o tym nawet trenerzy z innych krajów. Brakowało zawsze detali. Miejmy nadzieję, że to zwiększone przygotowanie siłowe, któremu poświęciła dużo czasu i zaangażowania, okaże się jej atutem – mówi nam Dawidek.

Wiadomo, że na początku sezonu rozbrat ze śniegiem odbijał się na jej dyspozycji. W dwa miesiące nie zapomniała co prawda, jak się jeździ, ale brakowało jej godzin spędzonych na stoku. Popełniała błędy, traciła drobne części sekundy. A na tym poziomie nierzadko decydują nawet setne. Sama Ola powtarza, że snowboard alpejski jest jak Formuła 1 – poziom czołówki jest niesamowicie wysoki, wszędzie szuka się możliwości urwania choćby ułamka sekundy ze swojego czasu.

Dotyczy to też samych desek. A i w tym aspekcie nastąpiła u niej spora zmiana.

W zeszłym sezonie miała do sprzętu pecha. Deski połamała dwa tygodnie przed startem zimy. Najpierw jeździła na starych, potem pożyczała od innych zawodniczek, bo nowe nie przyszły na czas. Nie radziła sobie przez to najlepiej, trochę posypała się mentalnie, brakowało jej stabilności i pewności nie tyle siebie, co deski. Teraz ma już snowboard dopasowany do swojej jazdy, wykonany na zamówienie.

Zmiana desek nastąpiła na początku sezonu, zdecydowanie bardziej podpasowały jej te nowe – są trochę szybsze i charakterystyka Oli wydaje się bardziej pasować im odpowiadać – mówi Dawidek. A wyniki, na czele z niedawną wygraną, zdają się to potwierdzać. Do Pekinu Król poleciała więc pewna siebie, swoich umiejętności, możliwości i sprzętu.

To może okazać się receptą na sukces.

Presji nie ma

Mówiła, że ma nadzieję, że rywalki o niej pamiętają i się jej obawiają. Zapracowała sobie w końcu na to, by znaleźć się w ich głowach. Sama jednak swoim występem się nie stresuje, choć zdaje sobie sprawę, że to prawdopodobnie jej największa szansa na to, by powalczyć o olimpijski medal.

Przyjechałam tu o osiem lat starsza niż w Soczi. Tam w ogóle mi nie wyszło, w Pjongczangu było lepiej. Tamte doświadczenia dużo mi dały, teraz wiem już, czym są igrzyska i jak radzić sobie z presją na nich. Traktuję je jak każde inne zawody. Podchodzę do nich lekko, bez stresu. Myślę, że to klucz do dobrego startu. To moje trzecie igrzyska, nie ma się czym stresować. Mówieniem o medalu też nie nakładam na siebie presji. Myślę o nim po prostu jak o celu, który mam do osiągnięcia – mówi Ola.

Pomóc w zachowaniu spokoju może jej… wykształcenie. Ukończyła dwa kierunki studiów – wychowanie fizyczne na AWF-ie i psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zna techniki, które pozwalają odpowiednio ukierunkować myślenie, szkoliła się właśnie pod kątem sportu, myśląc, że w przyszłości może zostać trenerką i chcąc mieć do tego odpowiednie kwalifikacje również pod kątem psychologii.

Choć sama też współpracuje z psycholożką, Joanną Basiagą-Pasternak, podopieczną Jana Blecharza (z którym zresztą sama Król miała zajęcia). Śmieje się przy tym, że „szewc bez butów chodzi”, ale oczywistym jest, że pomoc z zewnątrz jest w takich sprawach ważna i Ola chętnie z niej korzysta. W kluczowych momentach, gdy Basiaga-Pasternak nie może jednak na nią wpływać, wykształcenie dużo Oli daje – niektóre techniki poznane na studiach stosuje przed zawodami do dziś.

Aleksandra Król

Spokój starała się też zapewnić sobie i na inne sposoby – choćby testami. Sama, jeszcze w Polsce, wykonywała je tak naprawdę codziennie, prosiła też o to bliskich, którzy mieli ją odwiedzić (zwłaszcza mamę, pracującą w szpitalu), a z innymi osobami unikała kontaktu. Jest też zaszczepiona trzema dawkami. Jak mówi – ma w głowie komfort psychiczny, że zrobiła wszystko, co tylko mogła, by na igrzyskach wystąpić. Choć, wiadomo, sytuacja Natalii Maliszewskiej, z którą się zna, mogła ją nieco zaniepokoić.

– Czy da się uciec od sprawy Natalii? Jest trudno, bo bardzo się to u nas w wiosce komentuje, a pewnie też i w mediach. Znam Natalię, obserwuję ją na Instagramie. Pękało mi serce, jak czytałam jej wiadomość w social mediach. To było jej największe marzenie, mogła jechać po medal, a zostało jej to odebrane. Wiem, co czuje, bo wiem, jakbym się zachowywała, gdyby mi odebrano taką szansę. Liczę, że Natalia odbije sobie to na innych dystansach i że żadnemu innemu sportowcowi coś takiego się już nie przydarzy – mówi.

Z powodu koronawirusa spadła na nią zresztą inna odpowiedzialność – zastąpiła na ceremonii otwarcia Natalię Czerwonkę, siedzącą wówczas na izolacji, w roli chorążej reprezentacji Polski. – Bardzo fajnie było być chorążym, nigdy nie myślałam, że nim zostanę. Dlatego moje zaskoczenie, gdy się o tym dowiedziałam, było duże. To oczywiście wielki zaszczyt i wyróżnienie. Chętnie przyjęłam tę rolę, mam nadzieję, że wyszło to całkiem nieźle – dodaje.

Tak naprawdę biorąc pod uwagę jej wypowiedzi, można pokusić się o stwierdzenie, że bardziej stresowała się… właśnie przemarszem z flagą niż startem. Ma jednak powody do tego, by o rywalizację być spokojną. Raz, że jest w dobrej formie. Dwa, że pasuje jej – o czym otwarcie mówi – zarówno stok, jak i śnieg, który jest w Chinach.

– Największym atutem Oli jest dobra technika, pod tym względem jeździ świetnie. Właśnie ta technika będzie tu odgrywała tym większą rolę z tego powodu, że stok jest perfekcyjnie przygotowany, jak od linijki. Warunki śniegowe są świetne, powinny być podobne dla różnych zawodniczek. Wtedy będzie się liczyła technika, szybkość i dobry tor jazdy. Ona wszystkie te elementy dobrze opanowane. To daje nadzieje na dobry wynik, zwłaszcza, że Ola mówi, że trasa jej odpowiada – mówi Dawidek. I dopowiada: – Nasi zawodnicy trochę pojeździli już i po stoku treningowym, i startowym. Zdążyli się też zaadaptować, są w Chinach od dziesięciu dni. Przełączyli się na tamten czas, cały organizm się do tego dostosował. 

Problem Polka miała właściwie z dwoma rzeczami. Po pierwsze, musiała przyzwyczaić się do temperatur – te momentami kręciły się nawet w okolicach odczuwalnych minus 20 stopni Celsjusza, a to dla niej już zbyt mroźno. Po drugie, w pokoju zastała kołdrę puchową, a na takie ma uczulenie. Na szczęście syntentyczną poratował ją… Dawid Kubacki, do którego napisała z prośbą o przywiezienie jej czegoś do przykrycia się w nocy z Polski.

Teraz Ola ma już spokój.

Efekt Małysza?

Po pucharowym sukcesie, zainteresowanie jej osobą znacznie się zwiększyło. Sama mówi, że telefony wręcz się urywały, a jak gwiazda czuła się nawet… jej mama, której na ulicy w rodzinnym mieście gratulowało mnóstwo osób. Może to i dobrze, że do czegoś takiego doszło, Ola zaliczyła w końcu przetarcie, które może jej się przydać po zdobyciu opcjonalnego medalu olimpijskiego.

Całkiem poważnie jednak: Król na igrzyskach może osiągnąć jeszcze jeden, bardzo ważny dla siebie cel – wpłynąć na popularyzację snowboardu w Polsce.

Bo owszem, w naszym kraju na desce jeździ mnóstwo osób. Ale jako dyscyplina – czy to gdy chodzi o freestyle, czy snowboard alpejski – nie jest to sport popularny. Gdyby jednak Król zdobyła medal, to cóż, popularność może wystrzelić w górę. Wielu sugeruje, że jak w przypadku Adama Małysza, mogą się znaleźć następcy i następczynie (choć tych akurat mamy całkiem utalentowane grono), a Polacy zechcą częściej oglądać rywalizujących na stoku snowboardzistów.

Choć aż tak dobrze nie będzie, powiedzmy to sobie wprost. Gdyby jednak snowboardowi udało się pójść choćby śladem łyżwiarstwa szybkiego, któremu po sukcesie Zbigniewa Bródki zapewniono odpowiednią infrastrukturę i warunki do rozwoju, to wszyscy z tego środowiska byliby bardzo zadowoleni.

Czekamy na to zainteresowanie, bo wiadomo, że jak jest sukces, to ono się pojawia. Co za tym idzie – popularyzuje się dyscyplina – mówi Dawidek. – Natomiast teraz jest nam troszeczkę przykro ze względu na to, że jest u nas spora grupa zawodników, która już odgrywa dużą rolę na arenie międzynarodowej. To Michał Nowaczyk, Oskar Kwiatkowski, to jest właśnie Ola Król. Mamy też grupę juniorek, która zaczyna wygrywać zawody w Europie. Inne kraje się z nami liczą, jesteśmy w czołówce, a w Polsce na razie nie ma zainteresowania. Cieszymy się na razie z tego, że powoli coraz więcej tego snowboardu się pokazuje. Mamy nadzieję, że Ola albo chłopaki postawią tę kropkę nad „i”, dzięki której zainteresowanie znacząco wzrośnie.

Kropką byłby rzecz jasna medal. A z im cenniejszego kruszcu, tym ta kropka byłaby wyraźniejsza. Czy Ola ją postawi, będzie można się przekonać już jutro.

Kwalifikacje do slalomu giganta równoległego od 3:40 w nocy, a rundy pucharowe – od 1/8 finału począwszy – zaczną się o 7:30 polskiego czasu. Po każdej rundzie w wykonaniu kobiet, startować będą też mężczyźni, wśród których zaprezentują się wspomniani Kwiatkowski i Nowaczyk.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”

Jakub Radomski
0
Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”
Ekstraklasa

Kto wchodzi do pucharów, ten na nie zasługuje, ale są opcje mniej i bardziej perspektywiczne

Przemysław Michalak
6
Kto wchodzi do pucharów, ten na nie zasługuje, ale są opcje mniej i bardziej perspektywiczne

Inne sporty

Polecane

Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi skoczył 291 metrów!

Sebastian Warzecha
1
Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi skoczył 291 metrów!
Polecane

Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Komentarze

7 komentarzy

Loading...