Na halowych mistrzostwach Europy wywalczył srebrny medal i pobił wieloletni rekord Polski Marka Plawgi – z 45,39 s na 45,31. Sam mówi, że – przynajmniej na hali – ma największy talent w historii polskich 400 metrów. Otwarcie sugeruje też, że w przyszłości chciałby biegać poniżej 44 sekund, a obecny rekord Polski Tomasza Czubaka z 1999 roku to 44,62 s. W rozmowie z Weszło Maksymilian Szwed mówi też, czemu nie imprezuje, co dały mu treningi aikido i o tym, dlaczego sport jest jak nałóg.
Maksymilian Szwed o rekordzie Polski, imprezach oraz własnych granicach
SEBASTIAN WARZECHA: Czy ty chcesz, żeby twój trener przeszedł na emeryturę?
MAKSYMILIAN SZWED: Nie, raczej nie. Dlaczego?
Niedawno mówił, że jeśli pobijesz rekord Polski, to będzie mógł właśnie przejść na emeryturę. A przecież, patrząc na twoje wyniki, musisz w to celować.
Trener pracuje 40 lat. Myślę, że ma dużo za sobą i robił już wszystko, co mógł w swojej karierze. Pod koniec życia mogą pojawić się takie myśli, że może warto by odpocząć, przejść na emeryturę. Ale myślę, że nawet jak zrobię rekord Polski, to pozostanie moim trenerem. Przynajmniej do igrzysk w Los Angeles.
Współpraca – mimo różnicy wieku: ty masz 20 lat, trener Węglarski 71 – wydaje się wam układać harmonijnie. Mieliście moment, w którym coś nie grało?
Nigdy nie ma pełnej harmonii, zawsze ktoś ma odmienne zdanie. Ale ja pracuję z trenerem Węglarskim od sześciu lat, czyli właściwie całą moją karierę. Poznałem go, wiem, jak się zachowuje, a on wie, jak ja się zachowuję. Potrafimy się dogadać i wydaje mi się, że z roku na rok ta relacja się poprawia. Bardziej umiemy do siebie dotrzeć.
Masz poczucie, że masz w swoim bieganiu nieco pecha? Trafiłeś w moment niedługo po tym, jak nasza sztafeta 4×400 miała świetny moment, a teraz musicie to odbudowywać.
Widziałem nawet różne komentarze na ten temat pod postami czy rolkami na Instagramie. Faktycznie, trochę nie trafiłem, medali ze sztafet już tyle nie ma. Ale ja zawsze byłem raczej nastawiony na bieganie indywidualne. Oczywiście, sztafety są fajne, bo inaczej się biega w drużynie. Ale to nie jest to, co mnie do końca satysfakcjonuje.
To chyba przypadłość od dziecka? Mówiłeś wiele razy, że sporty drużynowe raczej cię nie kręciły.
Tak. To jest odpowiedzialność zbiorowa, a ja lubię być odpowiedzialnym tylko za siebie. Z tym lepiej się czuję, bo wiem, że jak coś zrobię nie tak, to mogę mieć pretensje tylko do siebie. Jest mi luźniej, gdy biegam sam.
Grałeś między innymi w piłkę nożną.
Tak, to jeszcze jako dziecko. Nawet nie na stadionie, a jeździłem po szkołach w Łodzi. Ale to był krótki epizod, może pół roku, nawet niecałe. Gry zespołowe na poważnie po prostu nie są dla mnie. Bo to nie jest wymierny sport, a ja lubię tę wymierność. I taki sport, gdzie nikt nie może mi przeszkodzić, przynajmniej w biegu indywidualnym. Wiesz, nie może dotknąć, zaszkodzić. Mam dzięki temu kontrolę.
Zaskakuje mnie to trochę, bo jednak jesteś z Łodzi, a mało jest tak piłkarskich miast w Polsce. Dwa duże kluby, z historią, rywalizujące ze sobą. Nie wciągnęła cię nigdy ta piłka nawet jako zainteresowanie?
Nie. Próbowałem w nią grać w sumie dlatego, że moi koledzy ją lubili i się nią interesowali. Wiesz, nie chciałem zostać sam. Ale stwierdziłem, że skoro nie daje mi to radości, to nie ma sensu kontynuować. U mnie w domu też nigdy nie było dużego zapału do piłki nożnej. Raczej było oglądanie siatkówki, skoków narciarskich. Wiele różnych sportów. Nie byłem ukierunkowany na jedną rzecz.
Było też aikido.
Tak, miałem wtedy jakieś 11-12 lat. Ono nie było jeszcze przesadnie popularne w Polsce. Szczerze to nawet nie pamiętam, czemu zacząłem je trenować. Szukałem swojego sportu, bo trenowałem wcześniej tę piłkę nożną, potem przez chwilę też piłkę ręczną. Siatkówki za to nigdy nie próbowałem trenować, bo jestem trochę za niski. (śmiech)
Ostatecznie spróbowałem też tych sztuk walk, ale znudziło mi się po roku. Po tym przyszła stagnacja, nie robiłem w tym czasie nic. Jednak szybko stwierdziłem, że muszę uprawiać jakiś sport, bo inaczej się źle czuję. A zawsze lubiłem ściganie się z rówieśnikami i bieganie. Tyle że moi rodzice nawet nie wiedzieli, że istnieją jakieś kluby lekkoatletyczne w okolicy, bo tych pięć lat temu nie było to jeszcze tak rozpowszechnione. Dopiero przez nauczycieli od WF-u znaleźliśmy AZS Łódź i tak się to zaczęło.
Wróćmy jeszcze na moment do aikido. Sztuki walki wymagają wszechstronnego przygotowania. Czy dziś widzisz jakieś elementy, które przeszły ci z tamtego okresu na dzisiejsze bieganie?
Jedna rzecz szczególnie mi się przydała – przewroty w przód. (śmiech) Czasem zdarzało mi się upaść na końcu biegu, potknąć się. Dzięki temu jestem w stanie tak upaść, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Ale myślę też, że łącząc piłkę nożną, ręczną i sztuki walki, a do tego inne sporty uprawiane hobbystycznie, to wpłynęło na mój ogólny rozwój fizyczny. Byłem dzięki temu dobrze przygotowany na późniejszy etap, czyli ukierunkowanie się na bieganie.
Jesteś dowodem na to, że lekką atletykę możesz zacząć później trenować, o ile tylko masz jakąś bazę. Bo wiele sportów, jak na przykład tenis, wymaga, by zacząć robić to wcześnie.
Tenis też trenowałem! Miałem wtedy sześć lat, a trwało to z 2-3 miesiące. Ale tak, bieganie możesz zacząć trenować późno. Bo biegamy od dziecka, inne sporty też tego wymagają. Potrzeba do nich też wytrzymałości. To się potem przekłada.
Jak to jest pobić rekord Polski? Udało ci się to w końcu na hali.
Dla mnie to chyba inne uczucie, niż dla reszty lekkoatletów. Szczególnie tych doświadczonych. Ja nawet nie próbowałem szczególnie atakować tego rekordu na hali. Raczej nastawiałem się na zrobienie życiówki i przejście na sezon letni. Ale już w drugim starcie zszedłem poniżej 46 sekund i otworzyła mi się głowa, że można zrobić ten rekord. Wciąż był to jednak dla mnie lekki szok. Bo jak już się dostałem na mistrzostwa Europy, to myślałem głównie o medalu, nie rekordzie. Ten rekord wyszedł w pewnym sensie jako efekt uboczny.

23 lata utrzymywał się wynik Marka Plawgi. To jeden z tych rezultatów, które mogłeś znać tylko z opowieści. Ale ogólnie to nasze 400 metrów cierpiało długo na tę “starość”. Choćby Kajetan Duszyński, z którym jakiś czas trenowałeś, gonił za stadionowym rekordem [44,62 s], jeszcze starszym. I go nie pobił.
Od niego słyszałem jedynie, że próbuje zdobyć minimum na mistrzostwa czy to Europy, czy świata. Ogółem nie miałem okazji jeszcze usłyszeć, by ktoś powiedział otwarcie, że trenuje po to, by pobić rekord Polski. Ale też trenowałem do tej pory w małym gronie, stosunkowo zamkniętym, może to przez to. Bo na przykład Karol Zalewski wielokrotnie mówił o tym, że próbuje atakować rekord, ale dowiedziałem się o tym jakieś dwa lata temu.
Wcześniej traktowałem sport jako zabawę, nie tak na poważnie, jak dzisiaj. Dopiero od dwóch lat zacząłem się interesować pod kątem zawodników, patrzę na historię naszej lekkiej atletyki – jak zachowywali się lekkoatleci i co próbowali robić. Dlatego to dla mnie trochę kosmiczna sytuacja, że zrobiłem ten rekord, bo nawet w tym sezonie z nikim o tym nie rozmawiałem, nie mówiłem, że spróbuję go pobić.
A teraz wszyscy pytają cię już o stadionowy rekord.
No tak, wiadomo, że jak zrobiłem rekord na hali, to mogę śmiało powiedzieć, że przynajmniej na hali mam największy talent w Polsce. Bo skoro na poważnie trenuję od zaledwie trzech lat, a osiągam taki wynik, to mogę mówić o tym, że mam ten talent największy w historii. Teraz muszę to przełożyć na stadion i wydaje mi się, że uda mi się to zrobić. Uważam, że 45 sekund złamię już w tym sezonie. A czy rekord Polski padnie w tym roku? Nie wiem. Ale prędzej czy później pewnie tak. Jak nie w tym roku, to w następnym.
Przeliczniki World Athletics mówią, że wynik z hali dałby ci też rekord na stadionie.
Tak. 44,40 s – tak teoretycznie wyglądałoby to na stadionie.
Trzeba tu oddać skalę i powiedzieć, że 45 sekund to nie jest wybitny wynik w skali świata, ale w skali naszego kraju – zdecydowanie tak. Zeszły poniżej niego do tej pory tylko trzy osoby.
Oczywiście, na świecie jest bardzo dużo wyników poniżej 45 sekund. Ale w Polsce nie.
Rozmawiałeś kiedyś z Tomaszem Czubakiem?
Tak, może nie przesadnie wiele razy, ale jakieś dwie krótkie rozmowy mieliśmy.
Powiedział ci: „Dobra, chłopie, bij ten rekord, bo już za długo się trzyma”?
Nie, tak jeszcze nie. (śmiech) Widziałem jednak w Internecie, że napisał coś o tym, że jestem kandydatem do pobicia tego rekordu.
Niektórzy rekordziści faktycznie nie chcą, by ich rekordy pobijano, ale Czubak ewidentnie by wolał, żeby ktoś to w końcu zrobił. Bo jednak to wynik, który utrzymuje się długo – od 1999 roku – a lekkoatletyka idzie cały czas do przodu.
Do przodu idą technologia, kolce, suplementy… Dziwnym by było, gdyby te rekordy nie padały. Tak samo można podejść do rekordu świata, który padł bez karbonowych kolców. A teraz z nimi nadal nikt się nie może do niego zbliżyć. To jest dziwne. Choć statystycznie więcej osób osiąga taki wysoki poziom dzięki technologii. W Polsce też tak powinno być i powinniśmy bić rekordy, żeby nie było stagnacji.
Mówił o tobie trener w rozmowie z TVP Sport, że jesteś pierwszym zawodnikiem, który mówi mu, że „nie ma rywali nie do pokonania”. Na ile myślisz, że za rok czy dwa będziesz w stanie wygrać z każdym?
Powiedział tak pewnie dlatego, że nigdy ode mnie nie usłyszał, że nie dam rady kogoś pokonać. Bo nigdy nie mówiłem też, że „pokonam mistrza świata”. Nie, to się nie zdarzyło. Ale jeżeli jestem przydzielony do jakiegoś biegu, to nigdy nie mówiłem, że przegram. Bo to beznadziejne nastawienie według mnie. Jeżeli się za coś bierzemy, to powinniśmy wierzyć w wygraną.
No to i cytat z ciebie: „Najwyżej nie będę rekordzistą świata. Ale co się może stać? Ważne, że wierzę, że mogę to zrobić”. I faktycznie mówiłeś tu o rekordzie świata, nie Polski czy Europy. Myślisz, że to jest do zrobienia na naszych, polskich warunkach?
Na ten moment – nie. Jak miałbym być realistą, to po prostu nie ma takiej opcji. Ale też nie chciałbym sobie wyobrażać, co będzie za dwa-trzy lata. Wolę myśleć w perspektywie tego czy następnego sezonu. Wiem, że mogę w tym czasie pobić rekord Polski. Jeżeli to się stanie, to otworzę się na kolejne bariery.
A co będzie tą barierą? Złamanie 44 sekund?
Myślę, że tak.
To już spory przeskok od rekordu Polski.
Tak, to już taki wynik, że barierą jest każda dziesiątka. Jeśli pobiję rekord Polski, to będę mógł powiedzieć, że chcę złamać 44,50 s, potem 44,40. Im dalej, tym bariery bardziej się zawężają. Mniej setnych potrzeba, by uznać, że się złamało kolejną z nich.
To gdzie leży twoja granica?
Jeszcze nie wiem. Na razie próbuję zdobywać wszystko po kolei. Teraz jest jeden cel, potem zobaczę, czy stać mnie na kolejny. Ale biorąc pod uwagę to, ile jeszcze mogę trenować, to bieganie na poziomie 44 sekund, o którym mówimy, jest realne. Może brzmi to absurdalnie, ale mierzę wysoko.
Jest wielu zawodników, którzy się trochę krygują, mówią, że zobaczymy, jak to będzie, jakie warunki…
Bardzo bezpiecznie podchodzą do tematu, tak. Wiadomo, nikt nie chce być hipokrytą, który powie, że będzie najlepszy, a potem przegra. Ale ja stwierdziłem, że dla mnie to bardziej zdrowe, żeby w siebie wierzyć i być pewnym siebie. Sportowe ego, szczególnie w sporcie indywidualnym, jest bardzo ważne. Taka autosugestia, którą staram się na sobie stosować. Tak, żeby czuć się pewniej i silniej w trakcie biegu. Myślę, że każdy powinien to robić, choć bez wyników o to ciężko.

Wyniki są wypadową pewności siebie czy odwrotnie? A może nakręcają się wzajemnie?
Myślę, że najpierw muszą się pojawić wyniki, żeby zyskać tę pewność siebie. A potem to się już wszystko zaplata.
Kiedy pojawiły się u ciebie te pierwsze rezultaty, po których powiedziałeś sobie „to może być dobra kariera”?
Jak złamałem pierwszy raz 46 sekund. Czyli w 2023 roku. Zacząłem sezon z wynikiem 47,49 s, a skończyłem na 45,70 s. To jest ogromny przeskok. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jednak mam jakiś dar do tego biegania.
Zacząłeś biegać dość późno, z kolei dość szybko zaliczyłeś przeskok. Jak wtedy postępować, żeby nie pomyśleć sobie zbyt prędko, że „już jest naprawdę dobrze”?
Może zacznę od tego, że sport trzeba rozpocząć od zabawy, by się tym nie stresować. To musi wyjść z człowieka, by on chciał przejść na profesjonalny poziom. Ja się tym sportem bawiłem, początkowo nawet nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak „kadra narodowa”. Po prostu lubiłem biegać i rywalizować z kolegami. Moim największym marzeniem wtedy to było biegać w finale mistrzostw Polski, może zdobyć jakiś medal. Dopiero jak zobaczyłem, że moi rówieśnicy są powoływani do kadry i biegają w stroju reprezentacyjnym poza granicami, to obudziło się we mnie coś takiego, że to jest dla mnie i chciałbym się wspiąć na te wyżyny.
W kategoriach młodzieżowych długo byłeś drugi, trzeci. Czy to paradoksalnie pomagało?
Mocno się napędzałem, tak. Trochę myślałem, że miałem pecha, bo zawsze znalazł się ktoś silniejszy czy mocniejszy. Ale tak, to mnie napędzało, bo wydaje mi się, że jak widzę jakieś trudności, to się tym motywuję, żeby podnieść poziom. Tak to u mnie działa.
Powiedziałeś wcześniej, że zacząłeś interesować się tą historią lekkiej atletyki dwa lata temu. To kiedy odpaliłeś sobie filmik pod hasłem: „Wayde van Niekerk, World Record, Rio de Janeiro”?
Ten bieg puściłem sobie nawet nieco wcześniej, jak oglądałem Kajtka [Duszyńskiego] na igrzyskach w Tokio. Włączyłem bieg van Niekerka i… do teraz jestem w szoku. Nie wiem, jak to zrobił.
Bieg idealny?
Nie mam pojęcia, bo nigdy nie biegałem na tak mistrzowskim poziomie. Nie znam nikogo, kto by się do tego chociaż zbliżył. Nie wiem, jak tacy ludzie myślą. Muszę dojrzeć do tego etapu i dopiero się dowiem co robić i jak to analizować.
Pojedziesz na mistrzostwa świata, będziesz mógł podpytać kilku znakomitych biegaczy. Pewnie zjawią się Quincy Hall czy Mathew Hudson-Smith, którzy rywalizowali o złoto na igrzyskach w Paryżu. Zresztą cudowny był to bieg.
Tak, zwłaszcza ta końcówka Halla! Niesamowita. Czasem sobie myślę, czy byłbym w stanie zrobić coś takiego, że odbijając się jak sprężyna pobiegnę tę ostatnią setkę i wszystkich wyprzedzę. Na razie potrzebuję więcej startów, obycia, doświadczenia. Muszę eksperymentować.
Co przez to rozumiesz?
Testowanie różnych technik biegu. Wiele osób biegnie na maksa i koniec, ma po prostu nadzieję, że zrobi życiówkę. A ja raczej staram się naśladować najlepszych biegaczy, patrzę, jak biegają i próbuję robić to samo. Każdy biega troszkę inaczej i staram się odnaleźć w tym coś dla siebie.
Kogo podpatrujesz szczególnie?
Van Niekerka. Oczywiście przed chwilą powiedziałem, że nie wiem, jak pobiegł w tym Rio tak szybko, ale w końcu to widziałem. (śmiech) Próbowałem robić to samo. Oglądałem też Halla, finały igrzysk olimpijskich… Próbowałem również naśladować Botswańczyków, bo oni biegają fenomenalnie. Widać w ich bieganiu tę lekkość, a do tego są szybcy i silni. Prawdziwi sprinterzy. W sztafetach biegają na zmianach poniżej 44 sekund. Uważam, że warto naśladować takich ludzi.
Ideałem 400 metrów przez lata był Michael Johnson…
Tak, tak. Jego bieganie też pokazuje, że czterystumetrowiec to powinien być przede wszystkim sprinter. Jeśli ktoś mówi, że biega 400 z wytrzymałości, to wiem, że nie będzie to bieganie na bardzo wysokim poziomie: finałów mistrzostw świata czy igrzysk. Wszyscy ludzie, którzy biegają w finałach tych wielkich imprez i schodzą poniżej 45 sekund, to sprinterzy. Oni biegają też bardzo szybko na 100 i 200 metrów.
Teraz nawet Natalia Bukowiecka planuje biegać 200 metrów. A skoro już o niej, to czy ona jest dla ciebie jakimś wzorem? W końcu wyciągnęła te nasze 400 metrów indywidualne w ostatnim czasie na piedestał.
Trudno mi naśladować kobietę na bieżni. A jeśli chodzi o podejście, to nie mam z nią wielkiego kontaktu. Wiem jednak, że dba o sen, dietę i dużo u niej dyscypliny. Pracuje z fizjoterapeutą, trenerem, lekarzami i każde ćwiczenie wykonuje książkowo. Pełen profesjonalizm. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś wejść na ten poziom.
To co do profesjonalizmu – proste pytanie: kiedy ostatnio byłeś na imprezie?
Ostatnio… kurczę, trudno to nazwać imprezą, bo w trakcie sezonu wygląda to u mnie tak, że przychodzę na przykład o 19 i wracam najpóźniej o 23, bo muszę się wyspać. Bo jak mi się coś stanie, to nie wytrzymam wyrzutów sumienia. Moje imprezowanie – takie prawdziwe – to na przykład sylwester albo okres roztrenowania. Bo w sezonie najzwyczajniej się boję. Alkohol jest wyniszczający, nie mogę sobie na niego pozwolić w trakcie sezonu. Nawet pomiędzy halą, a początkiem treningów na stadionie naprawdę na to uważam. Bo to krótki moment – ja miałem cztery dni – na regenerację. Jakbym tego nie wykorzystał, to mógłbym potem za to zapłacić. Bo weszliśmy na wysokie obroty z miejsca, dużo kilometrów. Cieszę się, że się zregenerowałem, bo potem i tak ledwie przetrwałem te objętości.
A odpada wszystko? Powiedzmy, że jest na przykład koncert…
Jeżeli chodzi o koncerty, to nie przepadam. Nigdy mnie nie ciągnęło i dalej nie ciągnie. Podobnie kluby. Może byłem w życiu trzy razy w klubie, w tym raz na połowinkach w technikum. (śmiech) Bardziej lubię siedzieć w znanym sobie gronie na jakiejś domówce. Albo wyjechać gdzieś na wakacje. Ale kluby, koncerty – nie moja bajka.
To w sumie dobrze dla lekkiej atletyki.
Tak, mój charakter mi sprzyja. Nie ciągnie mnie do imprez. Trochę czasem żałuję, że rzadko wychodzę z domu, ale po prostu łatwiej mi się tej pokusie oprzeć.
Co zmienił w twoim życiu medal halowych mistrzostw Europy?
Uważam, że nic. Trenowałbym dalej tak samo, dalej tak samo bym próbował robić życiówki i atakować rekordy. Ewentualnie troszkę utwierdził mnie w tym, żeby się nie bać. Czuję się pewniejszy siebie.
Jednak ledwie rok temu mówiłeś, że hala ci zupełnie nie leży i to nie twój świat. A w tym sezonie zrobiłeś rekord Polski i zdobyłeś srebro mistrzostw Europy na hali właśnie. Jak nastąpiło to przejście?
To jest przykład naturalnego rozwoju młodego człowieka. (śmiech) Widać, że ja umiem zmienić zdanie z roku na rok. Dzieje się dużo rzeczy, jest sporo zmiennych. Nie potrafię ukierunkować się w takim wieku na jedną sprawę. Z roku na rok zyskuję coraz większą świadomość. Rok temu mówiłem, że hali nie lubię totalnie, że trudno mi się tam biega. Nie wierzyłem, że mógłbym na niej coś szczególnego osiągnąć. A teraz to się stało, nawet bez wielkich starań. Ta hala zaburzyła nieco mój światopogląd i podchodzę do tego wszystkiego inaczej.
Czyli jednak ten medal zmienił coś pod kątem nastawienia.
Tak, ewentualnie to.

Maksymilian Szwed z medalem HME. Fot. Newspix
A zainteresowanie jest większe?
Tak i odczuwam to. I w sumie ten medal dał mi też poczucie łapania kontaktu z innymi zawodnikami z Europy. Wcześniej tego kontaktu nie było, bo bez uczestnictwa w takich imprezach jest ciężko. A teraz z nimi biegałem, trochę z nimi rozmawiałem i bardzo mi się to środowisko podoba. Czuję przynależność do tej grupy.
Masz historycznie szóste miejsce w Europie na hali. Czujesz, że jesteś blisko tych największych?
Trzeba zaznaczyć, że hala mocno różni się od stadionu. Wielu ludzi całkowicie rezygnuje z mistrzostw na hali, bo są dużo mniej prestiżowe i dają mniej możliwości. Gdyby wszyscy ludzie tak samo traktowali bieganie pod dachem, jak na stadionie, to byłbym znacznie niżej.
Za dwa lata pojechałbyś bronić tego medalu, czy teraz ta hala już u ciebie też w takim razie pozostanie gdzieś z boku, a stadion będzie priorytetem?
Za dwa lata chciałbym zdobyć złoto! Mam nadzieję, że się uda i pobiegnę jeszcze szybciej.
Mówiłeś, że popełniłeś trochę błędów w trakcie tego biegu na tegorocznych mistrzostwach…
Tak, to kwestia braku doświadczenia, przecież to był dopiero drugi sezon halowy, który mi naprawdę wyszedł, wcześniej były zawsze jakieś problemy. Rok wcześniej biegałem tylko kilka razy na hali, ale nigdy nie startowałem na takich imprezach i nie musiałem zaliczyć trzech biegów w dwa dni. Jeszcze nie znam do końca siebie i tego, na co mogę sobie pozwolić. Bo teraz, gdybym mógł się cofnąć w czasie, to wiem, że zacząłbym wcześniej wyprzedzać. Ale wtedy bałem się, że zabraknie mi sił i ktoś mnie wyprzedzi.
Na stadionie też potrzebujesz więcej doświadczenia? 400 metrów to mimo wszystko również bieg taktyczny.
Dokładnie. Kwintesencją biegania 400 metrów jest właśnie odpowiednie rozłożenie sił. To jest bardzo trudne i do teraz wiem, że nie umiem tego zrobić. Potrzebuję więcej startów, po prostu.
Ile razy umierałeś po biegu?
Praktycznie po każdym z nich. Ja naprawdę wręcz wymiotuję wtedy z wysiłku. Sam bieg to przyjemność w porównaniu z tym, co dzieje się po nim. Zwykle jestem nieżywy przez pół godziny po starcie, walczę wtedy z bólem.
Trzeba przed biegiem nie myśleć o tym, co po nim?
Tak, skupić się na samym starcie. Ja często nastawiam się tak, że chcę być z siebie dumnym po biegu. A co się stanie później? To już nieważne, po prostu trzeba to przeżyć.
Chyba każdy, kto uprawia 400 metrów, mówi coś takiego. Więc zapytam: jak to działa, że wam się nadal chce startować na tym dystansie i to pół godziny umierania nie przeszkadza? Szczególnie, że doliczyć musimy treningi.
Ja uważam nawet, że przygotowanie do tego dystansu jest gorsze, niż jego bieganie. Chociaż tak jest w sumie w większości sportów. Ale gdy sam dystans jest morderczy i przygotowanie też, to się to wszystko bardziej nakłada. Co mnie trzyma przy 400 metrach? Czuję, że to mój dystans. Na 100 i 200 jestem zbyt wolny, a na 400 mogę się pokazać na arenie międzynarodowej. Jestem po prostu pod to stworzony.
Wielu jednak zniechęciłoby to, ile wysiłku trzeba włożyć i przez co przejść…
Na mnie to tak po prostu nie działa. Ja mam swój cel i wiem, że to wszystko wiąże się z bólem. Ale pogodziłem się z tym. Wiem, co mnie czeka i nie mam z tym problemu.
Czy sport zawodowy da się porównać do nałogu?
Na pewno. Wiem, że gdybym teraz doznał kontuzji czy z innego powodu musiał przestać trenować, to czułbym się z tym źle, bo chciałbym cały czas iść na trening.
Jak szybko po sezonie chcesz wracać do treningów?
Zazwyczaj ten okres jest krótki, bo po długich sezonach, trwających cztery miesiące, człowiekowi nie chce się kompletnie trenować. Ja zazwyczaj mam miesiąc wolnego i to mi idealnie wystarcza. Jak mija ten miesiąc, to powoli powracają chęci i akurat zaczynam trening. U mnie jest w tym taka harmonia. Ten miesiąc wystarcza, by wypocząć.
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix