Reklama

Trela: Fiasko planu dwuletniego. Dlaczego Podbeskidzie powinno się zmienić?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

24 maja 2023, 10:00 • 15 min czytania 31 komentarzy

Spadając z Ekstraklasy w 2021 roku, Górale rozpisali plan, który w ciągu dwóch lat miał ponownie doprowadzić ich do elity. Szanse na to, że uda się go zrealizować, są już tylko iluzoryczne, więc w klubie zanosi się na ścinanie głów. To prawda, że rewolucja by się przydała. Ale nie tylko personalna. Zanim w klubie nie przemyślą swojego miejsca w łańcuchu pokarmowym polskiego futbolu, zmiany na stołkach niczego nie przyniosą.

Trela: Fiasko planu dwuletniego. Dlaczego Podbeskidzie powinno się zmienić?

Platon przyjacielem, lecz większą przyjaciółką prawda – mówi słynna sentencja Arystotelesa i mniej więcej z takiej pozycji obserwuję rozwój wydarzeń w Podbeskidziu Bielsko-Biała. Tak, to klub z mojego miasta, na którego stadionie się wychowałem i na którego meczach przeżywałem największe kibicowskie uniesienia. Gdyby ten pierwiastek wciąż był we mnie silniejszy, pewnie miałbym inny stosunek do fiaska rozpisanego na dwa lata planu powrotu do Ekstraklasy. Jeszcze kiedyś opowiadałem prywatnie, że gdybym nagle przestał zawodowo zajmować się futbolem, oglądałbym tylko mecze Podbeskidzia Bielsko-Biała. Ale już wiem, że to oszukiwanie samego siebie. Na próbę włączyłem ostatnio ważny mecz z Zagłębiem Sosnowiec. Nie ruszyła mnie czerwona kartka dla rywali. Ani stracona w dziesiątkę bramka. Ani porażka przekreślająca szanse na awans. Totalnie zobojętniałem. Nie oglądałbym meczów Podbeskidzia tylko dlatego, że to Podbeskidzie. Szkoda życia. Powiadomienia o bramkach z Flashscore’a w zupełności mi już wystarczą. Dlatego to nie jest tekst z perspektywy kibica. Ta musiałaby zawsze brzmieć: Ekstraklasa albo śmierć. Taka natura kibica.

Długa droga do pełnych trybun

Potem przychodzi jednak taki mecz jak ostatnio z Wisłą Kraków. Piękny i pełny stadion. Znakomita atmosfera. Widoczne z trybun szczyty pokazujące, że w tym starym sloganie „Ponad nami tylko góry” jednak było ziarno prawdy. I oszukiwałbym siebie, gdybym powiedział, że nie robi to żadnego wrażenia. Pokazuje, jaką drogę ten klub jednak przeszedł. Przecież wychowałem się na jego przaśności. To tam na krytej trybunie przestarzałego stadionu, rodziły się ligowe klasyki w stylu: „Grajcie na Wawrzyniaka, on jest cienki”, czy „siadaj na d… Kiereś”.

Podbeskidzie to był pan Heniek od sprzętu, pani Ela, to był prezes Jerzy Wolas, wąsy Wojciecha Boreckiego, wąsy prezydenta Jacka Krywulta. Podbeskidzie to odwieczny dylemat, czy człowiek ma za to wszystko się wstydzić, bo czuje, że powinien, czy jednak być dumny, bo wszyscy stamtąd mamy poczucie regionalnej dumy i uwielbiamy słuchać opowieści, jakie fajne jest to Bielsko (dlatego najlepszym prezesem był Janusz Okrzesik, bo dobrze czuł granie na tej nucie).

Koniec przaśności

A tu nagle dylematu nie było. Patrzy się na te obrazki z meczu z Wisłą i nie ma nawet śladu dawnej przaśności. Jest zwyczajna, niczym niezmącona duma. Na tych zdjęciach klubowi niczego już nie brakuje. Kibiców także nie, choć całe istnienie klubu składa się z udowadniania tego. W tym sezonie średnia frekwencja jest piąta w lidze i przewyższa kilka ekstraklasowych. W poprzednich rozgrywkach też była piąta.

Reklama

Nie jest to kibicowsko Górnik Zabrze i pewnie nigdy nie będzie. Ale nie ma też poczucia, że robi się tam futbol dla nikogo. Gdy tylko wyniki były choć trochę lepsze, czyli w sezonie ostatniego awansu, nikt na zapleczu Ekstraklasy nie przyciągał więcej kibiców. W Polsce, gdzie trybuny notorycznie świecą pustkami, nie ma żadnego powodu, by czepiać się akurat Podbeskidzia. Skoro jest więc tak dobrze i można się wzruszać, to dlaczego jest tak źle, a lokalne media sugerują, że lada moment pracę straci trener, dyrektor sportowy i prezes?

Czas ścinania głów

Wyrzucić można wszystkich, zawsze. Po tym, jak dwa razy z rzędu nie udało się awansować nawet do najlepszej szóstki, w lidze, w której tylko jakieś 9-10 zespołów ma w miarę uzasadnione ekstraklasowe aspiracje, kij na każdego zawsze się znajdzie. Na Dariusza Żurawia, który mając z przodu dwóch zawodników strzelających po 15 goli w sezonie, tak rzadko wygrywa. Na dyrektora sportowego, który zbudował chyba najbardziej bezbarwną zbieraninę w dziejach tego klubu. No i na prezesa też, ostatecznie to zawsze on za wszystko odpowiada. Także za to, że co chwilę trzeba błagać w mieście, by spiął się budżet. Ale wymienienie Bogdana Kłysa na kogoś innego, Łukasza Piworowicza na Sławomira Cienciałę czy Marka Sokołowskiego, albo Dariusza Żurawia na Pavola Stano (jego kandydaturę podał portal sportowebeskidy.pl), to tak naprawdę wciąż mieszanie dla mieszania. Bez zadania sobie ważniejszego pytania: co ten klub chce osiągnąć? Dokąd zmierza? Jaki właściwie jest cel jego istnienia?

W pierwszych latach po założycielskiej fuzji lokalnych klubów z 1997 roku wynik sportowy był wszystkim. W mieście, które było piłkarską pustynią, nigdy nie miało Ekstraklasy, a jej zaplecza dawno, naturalną potrzebą było sprawdzenie, jak wysoko da się dojść. Pierwsze szczeble szły gładko. W I lidze Podbeskidzie zatrzymało się na dziewięć lat. Ale i ją w końcu sforsowało. Zdołało się utrzymać w elicie na pięć sezonów, co trzeba uznać za spore osiągnięcie, które niewielu beniaminkom, zwłaszcza absolutnym, udało się przebić.

Konkurencyjny rynek

Ale to były inne czasy. Dość powiedzieć, że Piast Gliwice, z którym Podbeskidzie szło wówczas w miarę równolegle, to dziś jeden z najdłużej nieprzerwanie grających w elicie klubów w Polsce, a Wisła Kraków, wówczas niedościgniony wzór, to ligowy rywal. Zmieniło się sporo. Napęd wewnętrzny, który działał w 2007 roku, niekoniecznie jest dopasowany do roku 2023. Wówczas polski rynek wyglądał zupełnie inaczej. Liga lizała rany po gigantycznej aferze korupcyjnej, która sprawiała, że kolejne kluby były co roku degradowane. Z dnia na dzień bogaci mecenasi porzucali kluby albo przenosili je do innego miasta. Co jakiś czas ktoś nie dostawał licencji. Zasady awansów i spadków ważyły się do ostatnich chwil rozgrywek.

Kto nie bankrutował i nie był degradowany za korupcję (Podbeskidziu udało się dostać tylko sześć ujemnych punktów, co ostatecznie i tak kosztowało awans), ten był poważnym kandydatem do gry w Ekstraklasie. A kto i tam nie bankrutował i nie był degradowany za korupcję, mógł mieć nadzieję utrzymać się tam przez lata.

Reklama

Po co do Ekstraklasy?

O tym, że świat wygląda inaczej, Podbeskidzie przekonało się już za drugim pobytem w elicie, gdy spadło po roku, mimo że wówczas degradowano tylko jedną drużynę. Wpisało się w ten sposób w niekorzystny dla beniaminków trend. Od 2016 roku nie zdarzyło się, by nie spadł żaden z nich.

Dziura między I ligą a Ekstraklasą zrobiła się większa niż dawniej. Jeśli Podbeskidzie mówi, że jego celem jest Ekstraklasa, można od razu zadać pytanie: po co? Bo bardzo możliwe, że po to, by spaść po roku. Takie są realia. Podbeskidzie mówi jednak, że chce do Ekstraklasy. Pewnie będzie tak mówić i za rok. Przydałoby się, żeby zamiast myśleć o ścinaniu głów, ktoś pomyślał, co właściwie zamierza osiągnąć. Na jakim rynku konkuruje dziś, w 2023 roku?

Odwieczny klub miejski?

Odkąd pamiętam, czyli od ponad dwudziestu lat, Podbeskidzie jest klubem miejskim. Nie było żadnego ratowania przed upadkiem z rąk prywatnych, doraźnego ocalania lokalnego dziedzictwa. To po prostu niemal od zarania miejski klub. Niemal, bo choć początkowo ciągnęli go lokalni sponsorzy, to już od awansu na szczebel dawnej II ligi nie byli w stanie dalej go finansować, więc wkroczył na garnuszek miejski.

Nieprzychylni powiedzieliby, że stał się studnią bez dna. Przychylni stwierdziliby po prostu, że miasto uznało, że stać je na taką rozrywkę dla mieszkańców i prestiż dla okolicy, jaką jest posiadanie rozpoznawalnego klubu piłkarskiego. Taki związek trwa od dwóch dekad i jego końca nie widać.

Łatwiej nie będzie

To nie są łatwe czasy dla klubów miejskich. Śląsk Wrocław albo spadnie z ligi, albo drugi raz z rzędu cudem się przed tym obroni. Ale jeśli tak zrobi, to raczej kosztem miejskiej Wisły Płock. Albo miejskiej Korony Kielce. Górnik Zabrze i Piast Gliwice ostatecznie skończyły dość wysoko, ale też miały w tym sezonie spadkowe strachy. Dość stabilną pierwszą czwórkę stworzyły kluby prywatne. Coraz więcej z nich jest w miarę sensownie zarządzanych i ma jakiś pomysł na funkcjonowanie. Skład lig na przyszły sezon nie jest jeszcze ostatecznie znany. Ale firmy takie jak Lechia Gdańsk czy ewentualnie Śląsk Wrocław, będą miały ambicję, by jak najszybciej wrócić do elity. Być może Miedź Legnica także, o ile Andrzej Dadełło się nie rozmyśli. Każdego spadkowicza trzeba będzie traktować jako zespół z ekstraklasowymi aspiracjami.

W lidze zostaną przynajmniej trzy drużyny z grona Ruch Chorzów, Wisła Kraków, Bruk-Bet Termalica Nieciecza, Stal Rzeszów, Arka Gdynia. Z pieniędzmi z Bogdanki o elitę chce znów zawalczyć Górnik Łęczna. A także GKS Tychy z nowym właścicielem i trenerem. Z I ligi już weszła Polonia Warszawa, która też nie traktuje I ligi jako stacji docelowej. Być może dołączy także Motor Lublin, należący do jednego z najbogatszych Polaków. Do tego tradycyjni I-ligowi rywale jak Zagłębie Sosnowiec, Odra Opole czy GKS Katowice, budujące nowe stadiony albo już na nich grające. Naprawdę, nie ma żadnego powodu, by sądzić, że za rok będzie bielszczanom łatwiej o miejsce wyższe niż ósme.

I liga jako miejsce docelowe

Można próbować się mierzyć z tym kapitałem prywatnym, państwowym albo gminnym, ale pochodzącym z większych miast. Płacić jeszcze więcej. Prosić miasto o kolejne dotacje. Można też jednak postawić sprawę uczciwiej: Bielska nie stać na jeszcze więcej, I liga na razie musi wystarczyć.

Ekstraklasa może być konsekwencją pracy, jaką się w danym miejscu wykonuje, ale nie celem samym w sobie. Wykorzystaniem szansy, gdy ta się pojawi, jak było w przypadku Chrobrego Głogów rok temu czy Puszczy Niepołomice teraz, lecz nie jedynym uzasadnieniem wszystkich ruchów.

Groteskowa baza

Mierzi mnie, że klub przez ćwierć wieku istnienia nie wychował żadnego sensownego piłkarza. Że przyszły reprezentant Polski zagrał tam tylko, gdy Lech Poznań zgodził się wysłać Roberta Gumnego na wypożyczenie, by poznał prawdziwe życie. Mierzi mnie, gdy po 25 latach zgarniania publicznych pieniędzy słyszę, że w zimie nie ma gdzie trenować. Albo, gdy ogłasza się epokowy sukces, bo przy wsparciu rządowego programu uda się zbudować tzw. „bazę” (jeśli się wczytać, to dwa boiska).

Klub, który od 20 lat nieprzerwanie gra w dwóch najwyższych ligach, co roku w tym czasie ma kilku albo kilkunastomilionowy budżet i pięć lat spędził w Ekstraklasie, cieszy się, że ktoś mu zbuduje dwa boiska.

Podbeskidzie klubem regionu

Dawno temu Podbeskidzie miało jakiś pomysł na sportowe funkcjonowanie. Polegał na tak mocnym, jak tylko się da, eksplorowaniu dawnego województwa bielskiego, gdzie piłkarskiej konkurencji na wysokim poziomie nie ma i nigdy nie było. Niby krakowskie i śląskie kluby są niedaleko, ale skauting kojarzył się wówczas jeszcze bardziej z harcerstwem, więc nie trzeba było aż tak bardzo obawiać się drenażu talentów.

Podbeskidzie stało się zaskakująco niezłą platformą do wysłania w Polskę kilku przyzwoitych w ligowej skali piłkarzy: Marka Sokołowskiego, Adriana Sikory, Tomasza Moskały czy Tomasza Jodłowca. Wypromowało też do niej pochodzących z regionu Mariusza Sachę i Krzysztofa Chrapka, którzy jednak w Cracovii i w Lechu zawiedli.

Odskocznia do Ekstraklasy

Marcina Brosza, który po pracy w Podbeskidziu po raz pierwszy trafił do Ekstraklasy, wyciągnęło z Żywca. Podobnie jak Rafała Jarosza czy Macieja Szmatiuka, którzy stali się późniejszymi filarami drużyny, czy Juraja Dancika i Martina Matusa, przejętych od Skałki Żabnica i mających za sobą całkiem dobre czasy w Podbeskidziu.

Wiadomo było, że jeśli w tym skrawku Polski pojawi się przynajmniej obiecujący piłkarz, Podbeskidzie raczej go nie przegapi. Kamila Adamka wzięło do Ekstraklasy prosto z Drzewiarza Jasienica, grającego wtedy w okręgówce. Damian Chmiel czy Tomasz Górkiewicz, znalezieni w ligach regionalnych, dobili do blisko stu meczów w Ekstraklasie. Jedynie młodego Ireneusza Jelenia nie udało się zgarnąć, w ostatniej chwili wmieszała się Wisła Płock. A skoro tak, celem było ściągnięcie go do Bielska choćby na koniec kariery, co ostatecznie się udało.

Swoi Słowacy

To wszystko nie były jakieś spektakularne ruchy w skali kraju, ale jednak pokazywały, że działa tam klub, który ma na siebie pomysł i stara się możliwie wykorzystywać swoje ograniczone możliwości. Nawet ci Słowacy, za których Podbeskidzie było wyśmiewane, akurat w tym fragmencie Polski mają sens. Pavol Stano na treningi dojeżdżał z domu na Słowacji. Dancik od siebie z okna widział te same góry, które widać z Bielska, tyle że od drugiej strony. Janosik, którego melodia towarzyszy piłkarzom przy wejściu na murawę, był Słowakiem.

Dla kogoś, kto co sobotę słyszy w lokalnych marketach budowlanych Czechów i Słowaków robiących tam zakupy, bo jest blisko a taniej, słowacki piłkarz w Podbeskidziu to naprawdę nie jest obcokrajowiec. Robert Demjan nie jest mniejszą legendą tego klubu niż Kamil Biliński. Nikt nigdy nie wpadłby na to, by gdańszczanina Mateusza Bąka traktować jako swojego, a Richarda Zajaca jako obcego.

Obojętność na własny region

Tego wszystkiego Podbeskidzie już jednak nie robi. Nie dlatego, że tak wzrósł jego poziom sportowy, że region nie ma już nic ciekawego do zaoferowania. Ani dlatego, że w regionie przestali grać piłkarze nadający się na szczebel centralny. Nie ma ich wielu, to prawda. Ale tych, którzy są, łączy jedno: Podbeskidzie albo ich nie zauważyło, albo uznało za zbyt słabych.

Żywczanin Krzysztof Kubica, który rok temu był objawieniem Ekstraklasy i przyniósł Górnikowi Zabrze milion euro, w Podbeskidziu nie spędził ani jednego dnia. Mateusz Kupczak, inny żywczanin, dobija do dwustu meczów w Ekstraklasie, ale w Podbeskidziu nie zrobił żadnej kariery. Robert Dadok, pochodzący z Puńcowa, nigdy nie miał z Podbeskidziem nic wspólnego. Bielszczanin Damian Hilbrycht, uznany parę lat temu za zbyt słabego, tej zimy przeszedł do Bruk-Betu Termaliki Nieciecza i niebawem może z nim być w Ekstraklasie. Podobnie jak Szymon Szymański, również zweryfikowany negatywnie przez Podbeskidzie, który od przyszłego sezonu będzie zawodnikiem Ruchu Chorzów. Filarem Niebieskich jest stoper Konrad Kasolik, urodzony w Bielsku-Białej i wychowany w Podbeskidziu, który nigdy nie zagrał w pierwszej drużynie. W Piaście Gliwice minuty od Aleksandara Vukovicia dostawał wiosną Szczepan Mucha, wyjęty z Rekordu Bielsko-Biała.

Talenty nie wyparowały

To nie jest tak, że następcy Jodłowców, Sokołowskich i Sikorów nagle wyparowali z beskidzkich wiosek i miasteczek. To Podbeskidzie przestało na nich zwracać uwagę. To naprawdę nie jest region bogaty w talenty. Ale i tak dałoby się z piłkarzy wychowanych w nim sklecić jedenastkę na poziom środka tabeli I ligi. Czyli poziom Podbeskidzia.

A przecież nie wspomniałem Damiana Chmiela, którego kariera od pięciu lat dogasa w Sandecji, jakby nie mogła dogasać w Podbeskidziu, Macieja Sadloka z Ruchu, w którego rodzinnej miejscowości „Górale” od lat trenują na obiektach doglądanych przez jego ojca, Damiana Byrtka z Chojniczanki, który ma dwieście meczów na szczeblu centralnym, z czego w Podbeskidziu dziewiętnaście (ostatni 10 lat temu).

Klub jak każdy inny

Nie jestem na tyle naiwny, by robić z Podbeskidzia polski Athletic Bilbao. Lecz uważam, że pierwszą rzeczą, którą powinien robić taki klub, jest zagospodarowanie własnego regionu, a dopiero później rozglądanie się dalej. Tymczasem ostatni młody piłkarz z regionu, którego udało się wypuścić w świat, to Kacper Kostorz (Cieszyn, sprzedany do Legii Warszawa, dziś wypożyczony z Pogoni Szczecin do Korony Kielce) cztery lata temu. Jedyny miejscowy grający w zespole to Daniel Mikołajewski.

Ostatnim, który podjął próbę wyciągnięcia czegoś z okolicznej młodzieży, był trener Krzysztof Brede, który – o dziwo – zrobił z nią awans. Dobre momenty miał wtedy Jakub Bieroński, niegdyś uznawany za wielki talent, dziś będący już na drodze do zmarnowania. Jak każdy, kto za długo został w Bielsku. Nie ma nic złego w budowaniu drużyny na obcokrajowcach. Jeśli pasują do otoczenia, mogą być nawet z Japonii jak Kohei Kato. Ma to jednak sens tylko, gdy zamierza się poziomem sportowym znacznie przekroczyć poziom szkolenia oferowany przez własny region. Jeśli zamierza się być średniakiem I ligi, lepiej nim być własnymi siłami. Nie rozpoznaję dziś w Podbeskidziu „mojego” klubu dzieciństwa, bo nie różni się absolutnie niczym od Miedzi Legnica albo Radomiaka. Nie widzę żadnej różnicy, oprócz tego, że w Miedzi i Radomiaku grają lepsi piłkarze.

Potencjał na zdrowy, spokojny klub

Pewien znajomy agent zagadnął mnie kiedyś o ciekawy potencjał Podbeskidzia. Zbaraniałem, więc wyjaśnił. Jest stadion, kibice, ale brak zorganizowanej grupy, z którą trzeba się liczyć w innych miastach. Jest niezły i stabilny poziom sportowy, ale jednocześnie brak wielkiej, działającej toksycznie presji. Jest względnie rozwinięty region, ale bez bardzo bliskiej konkurencji w wyższych ligach. Idealne miejsce, by szkolić młodych piłkarzy, ogrywać ich, promować i sprzedawać z zyskiem. Jeśli się nad tym zastanowić, tak faktycznie jest.

Niewiele klubów ma tak dobry wyjściowy pakiet, by być zdrowym, solidnym średniakiem, który znajdzie swoje miejsce w łańcuchu pokarmowym i stanie się miejscem, którego każdy kraj potrzebuje. Naprawdę, wolałbym, żeby Podbeskidzie nie ogłosiło dziś nowego prezesa, trenera i dyrektora sportowego, którzy teraz-to-już-na-pewno awansują do Ekstraklasy, lecz, by przestawiło priorytety na drastyczną poprawę infrastruktury, szkolenia i lokalnego skautingu.

Praca u podstaw

Niech utrzymuje się na poziomie I ligi, jak od lat robią ze znacznie mniejszym budżetem Puszcza czy Chrobry. Ale bez prężenia muskułów przed Lechią i ściganiem się na wydatki z Niecieczą. Niech szuka w Siedlcach kolejnego Przemysława Płachety, a w Grudziądzu kolejnego Mariusza Malca i niech wypuszcza ich do Ekstraklasy z wysokim procentem od kolejnego transferu. Niech daje szanse trenerom, którym inni boją się ją dać (najlepsze I-ligowe drużyny Podbeskidzia budowali Brosz z Koszarawy, Robert Kasperczyk z KSZO i Krzysztof Brede z Chojniczanki).

Jeśli za kilka lat takiego działania okaże się, że ma więcej pieniędzy, szkoli lepiej, trafiło na trenerski talent albo zbudowało wyjątkowo silną drużynę, nic nie stoi na przeszkodzie, by jeszcze raz awansować do Ekstraklasy. Niech to będzie jednak konsekwencja organicznego wzrostu całego klubu, a nie tuszowanie pierwszą drużyną zaniedbań na wszystkich innych szczeblach.

Spełnione kibicowskie ambicje

Podbeskidzie pokonało już kiedyś Wisłę, Legię i Lecha. Strzeliło gola przewrotką na Łazienkowskiej. Łzy Roberta Lewandowskiego ciekły na jego murawę. Michał Żewłakow, którego spytałem ostatnio o napastników, przeciwko którym grało mu się najtrudniej, wymienił Didiera Drogbę, Zlatana Ibrahimovicia, a po namyśle także Roberta Demjana.

Zdążyłem zrobić zrzut ekranu z tabelą na żywo, gdy przez moment było liderem Ekstraklasy (bo rozgrywało pierwszy mecz sezonu i objęło w nim prowadzenie, którego nie dotrzymało). Do pewnego stopnia moje kibicowskie ambicje zostały zaspokojone. Przyszłe wnuki już mogą szykować się na słuchanie historii o tym, jak Demjan został królem strzelców.

Skończyć z wiotkimi nogami

Ale teraz czas pogodzić się z tym, że dopóki na trybuny nie przyjdzie jakiś młody Michał, który po kolejnym upokorzeniu stwierdzi, że kiedyś kupi ten klub i zrobi z niego mistrza Polski, a – to niestety warunek niezbędny; bo do tego momentu sam spełniam wszystkie kryteria – potem zbuduje sklep z komputerami, który przyniesie mu miliardy, Podbeskidzie będzie zupełnie przeciętnym i niewiele znaczącym klubem. Nic w tym złego. Zdecydowana większość klubów na świecie nigdy niczego nie wygrała i nie wygra.

A patrzenie na Tomka Urbana, który gdzieś między meczami Bayernu i Dortmundu, obawiał się, czy Siarka Tarnobrzeg utrzyma prowadzenie w Łagowie, uświadomiło mi, że emocjonowanie się walką o awans do Ekstraklasy to i tak problemy pierwszego świata. Pierwsze 25 lat istnienia tego klubu upłynęło na udowadnianiu sobie i wszystkim wokół, jak wysoko jest w stanie dojść. Okazało się, że do 10. miejsca w Ekstraklasie, co i tak było niewyobrażalnym sukcesem, biorąc pod uwagę punkt startowy. Dobrze by było, gdyby kolejne 25 lat nie upłynęło na rozpaczliwych próbach nawiązania do tamtego wyniku, przy jednoczesnym staniu na równie wiotkich nogach.

CZYTAJ WIĘCEJ O 1. LIDZE:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Komentarze

31 komentarzy

Loading...