Reklama

Studnie bez dna. Czy jesteśmy skazani na dotowanie klubów piłkarskich?

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

17 maja 2023, 13:47 • 21 min czytania 128 komentarzy

Wspomaganie czy nawet utrzymywanie klubów piłkarskich z funduszy publicznych to temat, który w Polsce wywołuje emocje od lat. Ostatnio zdaje się odżywać ze zdwojoną siłą i trudno się dziwić, gdy słyszy się, że wrocławscy radni postanowili przeznaczyć kolejne cztery miliony złotych na rozpaczliwie walczący o utrzymanie Śląsk Wrocław, zamiast na zoo. Postanowiliśmy zastanowić się trochę głębiej nad tym zjawiskiem.

Studnie bez dna. Czy jesteśmy skazani na dotowanie klubów piłkarskich?

Czy w polskich realiach jesteśmy skazani na obecność pieniędzy podatników w zawodowych klubach? Czy taki układ ma jakieś plusy? Dlaczego tak mało w naszym futbolu poważnych inwestorów? Jak podchodzić do kwestii infrastruktury? Wbrew pozorom, nie zawsze odpowiedzi są czarno-białe i zupełnie oczywiste.

Pieniądze publiczne w polskich klubach: przyczyny, plusy i minusy, szanse na zmiany [ANALIZA]

Pięć klubów Ekstraklasy na miejskim garnuszku

W takiej czy innej formie środki publiczne choćby w niewielkim stopniu przewijają się w każdym klubie Ekstraklasy. W końcu sponsorem tytularnym całej ligi jest PKO Bank Polski, czyli spółka kontrolowana przez Skarb Państwa (29,43% akcji). To jednak i tak najmniej drastyczna zależność. Inne formy są już bardziej bezpośrednie: utrzymywanie klubów przez miasto jako większościowy udziałowiec, dotowanie ich w ramach promocji miasta przez sport, wykup części akcji w podbramkowej sytuacji, finansowanie stypendiów zawodników i tak dalej.

W tej chwili w Ekstraklasie mamy pięć klubów z miastami jako właścicielami. Mowa o Piaście Gliwice, Górniku Zabrze, Śląsku Wrocław, Koronie Kielce i Wiśle Płock. Do tego Zagłębie Lubin, w którym komplet udziałów ma KGHM Polska Miedź S.A., czyli spółka ze Skarbem Państwa jako głównym akcjonariuszem (31,79%).

Reklama

Takie kluby potrafią być studniami bez dna. Górnik, będący ponownie w rękach miasta od 2011 roku, przyniósł w tym czasie ponad 130 mln zł straty. Kilka razy znajdował się na skraju przepaści, więc aby utrzymać się przy życiu, zaciągał kolejne zobowiązania, które prędzej czy później dadzą o sobie znać. W 2015 roku dzięki gwarancjom udzielonym przez miasto sprzedał obligacje za 35 milionów złotych, które musi wykupić do 2028 roku za 48 milionów złotych. Wiadomo, kto zapłaci. Dzięki temu na chwilę udało się stanąć na nogi, ale to wcale nie oznaczało rozsądniejszego zarządzania. Dwa lata później, już po spadku z Ekstraklasy, potrzebna była kolejna kroplówka. Cytat ze świetnego tekstu Kuby Białka, który w lipcu dokładnie opisywał problemy w funkcjonowaniu Górnika.

„Górnik podpisał wtedy umowę z nieznaną firmą Dekada z Piaseczna (5 tysięcy kapitału zakładowego) o dokapitalizowanie klubu w kwocie 32 miliony złotych. Innymi słowy – sprzedał jej swoje udziały, w zamian za to otrzymał błyskawicznie potężny zastrzyk gotówki, a następnie miasto odkupiło od Dekady akcje klubu. Koszt tej operacji to 14 milionów złotych, bo miasto zobowiązało się, że za odkupienie swoich akcji zapłaci do 2031 roku 46 milionów złotych. Górnik próbował utrzymać tę operację w tajemnicy. Nigdzie się nią nie pochwalił, a światło dzienne ujrzała dopiero w momencie, gdy do internetu wyciekły dokumenty z Krajowego Rejestru Sądowego”.

Caryca z Zabrza. Czy Górnik służy do wygrywania wyborów?

Zamiast na zoo, damy na klub

Śląsk Wrocław  poprzednim sezonie otrzymał blisko 13 mln zł w ramach podwyższenia kapitału zakładowego. W tym roku bezpośrednio z budżetu miasta zaplanowano dla niego kolejnych 13 baniek, a do tego klub regularnie może liczyć na wsparcie od spółek miejskich, czyli m.in. właśnie od wrocławskiego zoo. Żeby jeszcze te pieniądze były mądrze wydawane, ale tak nie jest. Przeznaczający bardzo dużo na pensje WKS w tamtym sezonie zajął ostatnie bezpieczne miejsce w lidze, a w tym na razie znajduje się w strefie spadkowej, mimo że wygrał mecz o życie z Wisłą Płock. Nawet jeśli znów uda się utrzymać, nie będzie można udawać, że nic się nie dzieje. Przy takim zarządzaniu prędzej czy później dojdzie do spadku i potrzeby drastycznego oczyszczenia. Prezydent miasta Jacek Sutryk zapowiada, że wkrótce Śląsk może przejść w ręce prywatnego inwestora. Co z tego wyjdzie, chętnie się przekonamy, bo w praktyce takie deklaracje jeszcze nic nie oznaczają.

Reklama

Piast Gliwice, w którym od 2009 roku miasto ma większościowy pakiet akcji, w ostatnich latach mógł liczyć na 6 mln zł dotacji rocznie. Dopiero na rok 2023 wsparcie zmniejszyło się o 600 tys. zł. Ktoś powie, że klub broni się sportowo, zdobywając przecież mistrzostwo Polski w sezonie 2018/19 i zajmując trzecie miejsce sezon później, ale nie poszedł za tym rozwój całego klubu. Doszło natomiast do tego, że Piast dopiero co miał zaległości wobec Waldemara Fornalika, przez co w pierwszej instancji nie otrzymał licencji na Ekstraklasę, a nadal nie ma pozwolenia na ewentualną grę w europejskich pucharach. Klub w dość kuriozalnym oficjalnym oświadczeniu przyznawał, że sytuacja finansowa jest trudna. Czytaj: niejako przyznano się, że źle zarządzano budżetem po wcześniejszych sukcesach.

Jak czytamy na portalu emkielce.pl, Korona od 2008 roku była już dokapitalizowana przez miasto 25 razy, na co łącznie poszło ponad 80 mln zł. I końca nie widać. W lutym przyznano klubowi dokapitalizowanie w wysokości trzech milionów (klub wnioskował o 7,5 miliona), a teraz to samo źródło informuje, że lada dzień złocisto-krwiści mają otrzymać „brakujące” 4,5 mln zł. Przez jakiś czas Korona znajdowała się w rękach prywatnych właścicieli, ale wcale na tym dobrze nie wyszła. Do tego tematu jeszcze wrócimy.

Korona i miejskie dotacje. Jak Kielce leczą się z patologii?

Kluby niepubliczne też dostają kasę z miast

Wisła Płock rokrocznie otrzymuje od posiadającego większość udziałów miasta kwoty w granicach 6-8 mln zł. W poprzednim sezonie dostała 7,5 mln zł w ramach podwyższenia kapitału zakładowego. Do tego znaczna część jej wpływów sponsorskich dotyczy państwowego PKN Orlen. Mimo to klub wpadł w problemy z płynnością finansową. Mając takie ciepełko, naprawdę trzeba się postarać, żeby doprowadzić do takiej sytuacji. A jest ona coraz trudniejsza.

Nie trzeba być wcale klubem miejskim, żeby na koncie lądowały miliony z publicznych środków. Przykłady? Lechia Gdańsk w ubiegłym sezonie dostała od miasta 9 mln zł, co stanowiło blisko połowę jej przychodów komercyjnych. W tym roku zaplanowano dla niej 10 baniek płatnych w ośmiu ratach. Według raportu Deloitte, Jagiellonia otrzymała 3 mln zł – milion od urzędu marszałkowskiego i 2 miliony tytułem umorzenia subwencji z Polskiego Funduszu Rozwoju. Radomiak Radom – 3,4 mln zł (stypendia zawodnicze). Stal Mielec mogła liczyć na 4 mln zł, z czego 3,2 mln dotyczyło podwyższenia kapitału własnego.

W I lidze jest oczywiście podobnie. Na niektóre kluby miasta łożą od dawna i pewnie nadal będą łożyć. Weźmy takie Podbeskidzie. Radio Bielsko już pięć lat temu informowało, że w latach 2011-2018 podatnicy dołożyli do funkcjonowania „Górali” 22 mln zł. Mimo to ciągle mieli oni problemy finansowe. Później wcale nie było lepiej. Ostatnio Podbeskidzie mogło liczyć na 5 mln zł, a teraz, według informacji portalu bielsko.biala.pl, ta kwota ma jeszcze wzrosnąć ze względu na inflację. Do spięcia budżetu w ubiegłym roku zabrakło dwóch milionów…

Tychy wydawały na sport zawodowy około 10 mln zł rocznie, z czego niecałe 5 mln zł dostawała wyodrębniona ze spółki Tyski Sport sekcja piłkarska GKS-u. W ostatnich tygodniach klub znalazł się w rękach Pacific Media Group, ale miasto zachowało mniejszościowe udziały i nadal będzie wspierało piłkarzy, tyle że już w ramach promocji miasta poprzez sport. Inaczej się nazywa, efekt dla budżetu podobny.

GKS Tychy przedstawił nowego inwestora. Pytań wiele, odpowiedzi mniej

Dwa razy więcej na sport wydają Katowice, z czego lwia część przypada GKS-owi Katowice (nie tylko sekcji piłkarskiej). W 2022 roku było to 17,5 mln zł, w tym praktycznie tyle samo: 50 tys. zł mniej. Zagłębiu Sosnowiec w ostatnim sezonie samorząd zwiększył kapitał zakładowy aż o 13,5 mln zł. Spadającą teraz z I ligi Sandecję Nowy Sącz miasto dokapitalizowało wcześniej kwotą 5 mln zł.

I tak to się kręci. Jak wynika z raportu Deloitte, w sezonie 2021/22 tylko Stomil Olsztyn z grona pierwszoligowców otrzymał z publicznych źródeł mniej niż milion złotych wsparcia.

„Miasto to gwarant przetrwania”

Pytanie, czy musimy się po prostu pogodzić z faktem, że takie są polskie realia, czy też widać szansę na zmiany. Nasi rozmówcy raczej nie mają złudzeń.

 – Jesteśmy w takiej sytuacji, że bez środków publicznych nas nie ma. Nie ma ligi, nie ma klubów, nie ma PZPN-u. Prywatni sponsorzy by się znaleźli, ale za dużo mniejsze stawki. Mniej pieniędzy, to odpływ zawodników za granicę, gorszy poziom, gorsze wyniki w pucharach. Może długofalowo to by oczyściło piłkę, ale nikt nie pozwoli sobie na pięć lat okresu przejściowego i zapaść najpopularniejszego sportu w kraju. Nie możemy dziwić się klubom – większość z nich jest w złej sytuacji finansowej i po prostu szukają gotówki gdziekolwiek. Dodatkowo inne kluby mają za sponsora spółki publiczne, więc dlaczego kolejne miałyby odpuścić? – retorycznie pyta Jakub Szlendak, zajmujący się tematyką piłkarskich finansów, prowadzący bloga o tej tematyce.

Podobnie patrzy na to Jacek Kruszewski, były prezes Wisły Płock, a więc klubu stricte miejskiego. – Zniknięcie środków publicznych w klubach to mało prawdopodobny scenariusz, patrząc na polskie realia. I ja bym wcale do tego nie dążył, ponieważ to, że miasta posiadają kluby czy je wspierają ma też mnóstwo dobrych stron. Bez samorządów wiele klubów przestałoby istnieć. Mogę mówić na przykładzie Wisły Płock, która w 2010 roku tylko dzięki miastu przetrwała najpierw po odejściu PKN Orlen z właścicielstwa, a później ze sponsoringu. Chwilę później znalazłem się w klubie i wspólnymi siłami dźwignęliśmy Wisłę na poziom Ekstraklasy. Dziś dobiega końca budowa nowego, pięknego stadionu i coraz prężniej rozwija się akademia – mówi Kruszewski, który odszedł z klubu latem 2020. Dziś „Nafciarze”, mimo dużego wsparcia miasta i wsparcia Orlenu, znajdują się w kiepskiej kondycji finansowej.

Klub na „jakoś to będzie”. Co rozbiło Wisłę Płock?

Kruszewski dodaje: – Wisła Płock powstała tylko dlatego, że w mieście zaczął się budować kombinat i w ówczesnej Petrochemii stwierdzono, że przyjeżdżającym do miasta robotnikom trzeba dać jakąś rozrywkę. Wiadomo, że dla mężczyzn jedną z najlepszym form spędzania wolnego czasu jest piłka nożna. Do 2007 roku był to klub Petrochemii i nie było nawet specjalnej potrzeby, żeby pojawiali się inni więksi sponsorzy. W tamtym okresie mieliśmy jeden z wyższych budżetów w Ekstraklasie. Petrochemia wybudowała stary stadion, dołożyła krzesełka, oświetlenie, podgrzewanie murawy. Wszystko się rozwijało, aż do momentu afery korupcyjnej, gdy piłka zaczęła się fatalnie kojarzyć, powstał zły pijar dla całej ligi. Firma państwowa, musząca dbać o wizerunek, przestała inwestować w futbol i wtedy miasto uratowało klub. Szukano prywatnych sponsorów, Budmat wyrażał zainteresowanie, ale wtedy się nie udało.

Trudno o sponsorów i porządnych właścicieli

Kruszewski wie, jak trudno znaleźć większych sponsorów, bo przez lata sam się z tym zmagał. Coś jednak z jego starań wynikało. W 2016 roku udało mu się jako prezesowi stworzyć największą w historii klubu piramidę sponsorską. Z jednej strony był PKN Orlen, czyli ogromna firma państwowa, a z drugiej prywatna, czyli Budmat.

To i tak byłoby za mało, gdyby nie wsparcie miasta, a nawet z tą pomocą utworzyliśmy jeden z niższych budżetów w Ekstraklasie. W tamtym czasie nie mieliśmy jeszcze zbyt dobrego klimatu wokół polskiej piłki klubowej i trudno było kogokolwiek namówić do sponsorowania powyżej kilkuset tysięcy złotych rocznie. Małych sponsorów nie brakowało, ale to nie dawało pieniędzy pozwalających rozwijać klub i ściągać coraz lepszych piłkarzy. Często słyszałem, że najpierw muszę coś zbudować, coś pokazać, podnieść klub i wtedy możemy wrócić do rozmów. Myśmy się zawsze zwracali w kierunku Orlenu, to był naturalny kierunek, jesteśmy przecież „Nafciarzami”, jesteśmy kojarzeni z kombinatem – przyznaje były prezes.

Jakub Szlendak uważa, że w wielu przypadkach kluby nie mają wyjścia i są skazane na pieniądze od samorządów. – To raczej wypadkowa wielu lat zaniedbań, która przerodziła się w konieczność. Nawet gdyby kluby miejskie na poważnie szukały inwestora, wszyscy wiemy, jak to się często kończy – przyjeżdża jakiś „dziwoląg” i doprowadza klub do ruiny. Prywatnych właścicieli, którzy naprawdę robią coś pozytywnego można policzyć na palcach jednej ręki. W kwestii polityki chyba chodzi o to, że władza podkreśla, że jeśli zostanie na stołkach, to nie będzie gorzej, nie wycofa się z finansowania klubu, czyli klub przetrwa. Zawsze znajduje się ktoś, kto uderza do wyborców, którzy mają dość marnowania publicznych pieniędzy, ale takich ludzi jest mniej niż kibiców lub przeważają inne aspekty – analizuje.

Co do „dziwolągów” przejmujących kluby, flagowym przykładem jest Korona Kielce, która została sprzedana niemieckim inwestorom, a po jakimś czasie znalazła się nad przepaścią i miasto ponownie przejęło klub, żeby go uratować.

„W Ekstraklasie klubów miejskich już nie powinno być”

Jacek Kruszewski w tym temacie ma zdanie… pośrednie. – Nie uważam, że samorząd powinien bezwzględnie finansować sport zawodowy, zwłaszcza na najwyższym szczeblu. W Ekstraklasie kluby powinny już być prywatne, przynajmniej w większościowym wymiarze, a miasto ewentualnie miałoby mniejszościowe udziały i przedstawiciela w radzie nadzorczej, żeby nadal mieć jakiś wpływ na to, co dzieje się w klubie ważnym dla całej społeczności. Moim zdaniem to najlepsza droga. Widać zresztą, że kluby miejskie w Ekstraklasie nie osiągają sukcesów. Mistrzostwo Piasta Gliwice sprzed paru lat jest wyjątkiem. Ekstraklasa to już zupełnie inny poziom zarządzania, inne wymagania, trzeba się pozbyć zależności politycznych, przyspieszyć decyzyjność i tak dalej. Natomiast w niższych ligach dzięki samorządom kluby mogą się rozwijać, a czasami jest to jedyny gwarant przetrwania – przekonuje.

 – Kluby miejskie mają zagwarantowaną większą stabilność, ale do czasu. W pewnym momencie miasta nie są w stanie zwiększyć budżetu i rozwój klubu się zatrzymuje. Wtedy trzeba znaleźć prywatnego inwestora, ale to jeszcze kwestia tego, gdzie go znaleźć i jak go sprawdzić, czy nie chodzi mu tylko o zebranie kasy i zwinięcie się za 2-3 lata. To nie jest takie proste, zwłaszcza gdy klub został wyciągnięty z tak ciemnej dupy jak Wisła Płock w 2010 roku. Gdy przychodziłem rok później, w klubie nie było żadnych sponsorów, nawet na zasadzie barteru. Tylko dzięki miastu utrzymało się to na powierzchni i potem poszło do przodu. Dziś jednak klub dobija do szklanego sufitu. Aby nie sprzedawać Davo po pół roku i powalczyć o puchary, potrzeba już prywatnego właściciela z większym portfelem – mówi Kruszewski.

Polityka i układy nie do uniknięcia

Nie ukrywa on, że bycie klubem miejskim ma swoje ewidentne wady. – W takich klubach zawsze jest mniej lub więcej polityki, zawsze są jakieś układy i trzeba zwracać uwagę na rzeczy, które w sporcie nie powinny mieć znaczenia. Posiedzenia, sesje rady miasta, budżety miejskie – to bardzo skomplikowane procedury finansowe. Na pewno są przypadki, gdy ktoś w jakimś klubie zajmuje ważne stanowisko z politycznego nadania, choć wcale nie jest specjalistą w danej dziedzinie. Zawsze powtarzałem, że takie segmenty jak sport, oświata czy służba zdrowia powinny być wyłączone z jakiejkolwiek rywalizacji politycznej. Mam wyraziste poglądy polityczne, nigdy ich nie ukrywałem, natomiast przychodząc do Wisły chciałem stworzyć klub dla wszystkich mieszkańców, od prawa do lewa. Udało się tego dokonać i może była to jedna z przyczyn, że musiałem z klubu odejść. Podkreślam jednak, że nigdy nie miałem narzucanego trenera czy dyrektora sportowego. W tym względzie zaufanie ze strony miasta było duże, a wyniki i kolejne awanse tylko je umacniały. A jeśli pewne sprawy zaczynały iść za daleko, szybko je ucinałem i interweniowałem u prezydenta. Kiedyś przy przedłużaniu kontraktu z Jerzym Brzęczkiem wydarzyła się historia niedopuszczalna i natychmiast to ukróciliśmy. To jest minus klubów miejskich. W prywatnych klubach nikt nie selekcjonuje sponsorów, vipów i tak dalej, bo zależy im, żeby finansowany przez nich klub jak najlepiej funkcjonował.

Miasta często utrzymują kluby z jeszcze jednego powodu: to świetna machina promocyjna. Kruszewski podaje przykład z własnego podwórka.

Obecny prezydent Płocka, mam wrażenie, w 2010 roku został wybrany właśnie dzięki wsparciu środowiska kibicowskiego, a jego poprzednik stracił przez to, że Wisła znajdowała się na dnie. On był z tym utożsamiany i głosy kibiców prawdopodobnie przeważyły szalę. W 2014 roku byliśmy już w I lidze, a w 2018 otarliśmy się o europejskie puchary, sprzedaliśmy Recę do Włoch za historyczną kwotę, a Jerzego Brzęczka oddaliśmy do reprezentacji Polski. Prezydent zawsze mógł pokazać kibicom: zobaczcie, co zrobiłem z Wisłą od początku swoich rządów. To bardzo istotne kwestie przy budowaniu wizerunku – tłumaczy.

Nie zawsze wsparcie klubu drenuje miejski budżet

Apeluje on, by nie lekceważyć wątku promocyjnego dla miasta, pod pretekstem którego często przelewa się klubom pieniądze. O ile takie metropolie jak Warszawa czy Kraków w praktyce raczej nieszczególnie wypromują się poprzez piłkę czy w ogóle sport, o tyle dla mniejszych ośrodków faktycznie może to być dźwignia marketingowa.

Pomijając Orlen, wielu ludzi w Polsce w pierwszej kolejności kojarzyłoby Płock z Wisłą. Ilu Polaków dziś wie, że Płock był kiedyś stolicą kraju, że Bolesław Krzywousty spoczywa w naszej katedrze, że mamy najstarszą szkołę średnią, że mamy przepiękne Wzgórze Tomskie z fantastycznym widokiem na całe miasto? Zapewne zdecydowana mniejszość, a klub kojarzy wielu. Przez 34 tygodnie w roku przez dwie godziny ciągle w telewizji pada nazwa „Płock” – mówi Kruszewski.

Na płockim przykładzie sprzeciwia się też tezie, że miasta zawsze wydają na piłkę pieniądze, które można byłoby przeznaczyć na pilniejsze i często bardziej przyziemne potrzeby. – Na Wisłę Płock przeznacza się około pół procent z rocznego budżetu miasta. Gdy słyszy się 7 mln zł, ma się wrażenie, że to olbrzymia kwota i lepiej ją wydać na coś innego, ale przy 1,2 mld zł budżetu Płocka na 2023 rok to już tylko kropla w morzu wydatków. Na same inwestycje zaplanowano 254 mln zł. To nie tak, że klub coś dostaje, a brakuje na edukację, transport czy drogi. W takim samorządzie o wiele łatwiej znaleźć takie pieniądze niż prywatnemu sponsorowi – obrazuje Kruszewski.

Upublicznienie wszystkich danych mogłoby pomóc

Jakub Szlendak uważa jednak, że jedynym pozytywem takiego układu jest sytuacja, w której miasto ratuje klub przed upadłością. – Dostrzegałbym więcej plusów, gdyby taki klub musiał publikować wszelkie dane, np. o umowach sponsoringowych, kontraktach zawodników itp. Jeśli klub działa jak prywatna spółka, a właścicielem jest miasto, to jest to chore. Rodzi też nieuczciwą konkurencję, bo jak prywatny klub jak Lech ma rywalizować z Górnikiem Zabrze, który ma właściwie nieograniczony budżet? Po prostu miasto zaciągnie kolejne kredyty, a jednostki samorządu terytorialnego w Polsce nie upadają. No, albo zamiast remontu drogi przeprowadzą trzy transfery – komentuje.

I dodaje: – Należałoby wymusić na klubach upublicznienie wszelkich umów, przetargi na umowy powyżej 50 tys. zł, upublicznienie kontraktów zawodników. To by sprawiło, że kluby publiczne naturalnie byłyby wyplute przez rynek. Piłkarze wybieraliby inne oferty albo mieszkańcy doprowadziliby do wycofania miasta. Nie widzę jednak na to żadnych szans. W niczyim interesie nie jest zmiana obecnej sytuacji. Ekstraklasa mogłaby tego wymagać, ale Ekstraklasą rządzą kluby, które nie będą działały na swoją niekorzyść. Na pewno powinno się ukrócić patologie znane z Radomia, czyli opłacanie kontraktów zawodowych piłkarzy przez miasto. Dla przykładu, w Łęcznej jest tak, że Bogdanka osobno przekazuje środki na akademię i na pierwszą drużynę, a następnie klub musi się ze wszystkiego rozliczyć przed władzami kopalni. Nie ma opcji na przesuwanie środków między dwiema kupkami. Dzięki temu jest przejrzystość. Poza tym kopalnia osiągnęła w poprzednim roku zysk netto przekraczający 175 mln zł, więc po prostu ma środki na taką działalność.

„Bogdanka” przejmuje Górnik Łęczna. Obiecuje Ekstraklasę

Infrastruktura to zadanie miast

Osobnym tematem pozostaje kwestia infrastruktury, zwłaszcza stadionowej. Powiedzmy sobie wprost: w polskich realiach kluby są tu skazane na wsparcie rządowe i samorządowe, bo same nie dałyby sobie rady. Przypadek Termaliki, której właściciele z własnych środków postawili sobie 4,5-tysięczny obiekt, stanowi wyjątek, zwłaszcza że przeważnie nowe stadiony buduje się ze znacznie większą pojemnością. Jeżeli można oczekiwać od miast jakiegoś finansowego zaangażowania w sport, to w pierwszej kolejności w takich kwestiach, nie licząc rzecz jasna sportu młodzieżowego.

Jakub Szlendak: – Na Zachodzie wygląda to często tak – ale też nie zawsze – że klub zadłuża się długoterminowo, na 20-40 lat i spłaca raty kredytu. W Polsce stadiony budują samorządy, później dodatkowo udzielające klubom dotacji, których część wraca w postaci opłat za wynajem stadionu. Polskie kluby nie miałyby żadnych szans na zaciągnięcie takich kredytów, bo poza nielicznymi wyjątkami nie mają żadnych relacji z bankami. Nie są po prostu wiarygodne. Gdyby były, Legia nie pożyczałaby na lichwiarski procent od funduszy z Luksemburga… Tak, musimy pogodzić się z tym, że kluby nie dadzą rady samodzielnie sfinansować takiej inwestycji. Myślę, że tutaj rozwiązaniem byłoby po prostu przekazywanie zarządzania całym stadionem klubowi – jak w Szczecinie – i minimalizowanie roli miasta do pobierania opłat od klubu. Na początku te opłaty powinny być niskie i z czasem rosnąć o jakiś stały procent. Najgorsze jest mieszanie jak w Lublinie czy Białymstoku – niby stadion jest miejski, ale gra na nim jeden klub. Niby wynajmuje, ale nie może w pełni o nim decydować. To najgorsza opcja, na której każdy traci. 

Olsztyn skrajnym przykładem

Jeśli zatem mamy czegoś wymagać od samorządów, to wzięcia na siebie tych spraw, a nie wydawanie na kontrakty dla zawodowych piłkarzy. Stadionowa Polska wygląda coraz lepiej, ale ciągle znajdziemy niechlubne przykłady. Skrajnym przypadkiem jest Olsztyn, gdzie miasto nie funduje nawet stypendiów w akademii Stomilu, mimo że jest ona największa w całym regionie. O nowym stadionie nawet nie ma co marzyć.

 – Sprawa została postawiona jasno: jest wybudowana Urania i na stadion nie ma co liczyć. Teraz prezydent z wielką dumą i chwałą remontuje boisko na Dajtkach i osobiście pojawił się na otwarciu renowacji. Otwarciu renowacji! Jesteśmy 180-tysięcznym miastem plus studenci i mamy jedno sztuczne boisko. Hala pod balonem – brak. Orliki płatne. Ludzie z innych miast nie potrafią uwierzyć, że tak to może wyglądać – mówi nam osoba dobrze znająca olsztyńskie realia.

 – Prezydent cały czas się zasłania tym, że prowadzi wojnę na noże z PiS-em, przez co rząd praktycznie nie daje pieniędzy na rozwój tego regionu i cały ciężar spoczywa tu na samorządzie. Faktem jest, że nie dostajemy żadnego rządowego wsparcia jeśli chodzi o stadiony i tego typu inwestycje. Nie wiem, czy my jako region nie składamy żadnych wniosków i o nic się nie staramy, czy faktycznie jesteśmy pomijani. U nas niby nigdy na nic nie ma, ale gdy jednorazowo należało wydać milion złotych na organizację mistrzostw świata w piłce plażowej, to jakoś nie było z tym problemu. A chodziło o imprezę na 2-3 dni – dodaje nasz rozmówca.

 – Można odnieść wrażenie, że prezydent po prostu sportu nie lubi i nim gardzi, zwłaszcza piłką nożną. To samo wielu członków rady miasta. Mają jakieś stereotypowe wyobrażenia na temat piłkarzy i kibiców. Sport nie żyje w tym mieście – podsumowuje.

Najlepsze przed, czy za nimi? Stomil i walka z Olsztynem

Raków i perypetie stadionowe

Mniej skrajnym przypadkiem, choć nadal drastycznym, jest Częstochowa. Raków, mimo niesamowitego rozwoju i wielkich sukcesów w ostatnich latach, ciągle gra na jednym z najbrzydszych stadionów w lidze, który w europejskich pucharach nie zostałby dopuszczony nawet do IV rundy eliminacji Ligi Mistrzów. Jeśli „Medalikom” udałoby się zajść tak daleko, to jako gospodarz zagrają w Sosnowcu.

 – W Rakowie jest prywatny właściciel, którego stać na dosypywanie do budżetu i zatrzymywanie najlepszych piłkarzy, ale gdyby miasto się bardziej zaangażowało w tematy infrastrukturalne, możliwości rozwoju byłyby znacznie większe. Raków mocno promuje Częstochowę i miasto powinno się odwdzięczyć. To nakręciłoby lokalną społeczność, dzieci, to byłaby cała spirala pozytywnych zjawisk – uważa Jacek Kruszewski.

Na razie jednak w klubie mogą co najwyżej trzymać kciuki, żeby udało się przynajmniej wyremontować obecny stadion. Kosztowałoby to 60-70 mln zł, a 40 mln miałoby pochodzić z budżetu centralnego, co podczas niedawnej wizyty zadeklarował premier Mateusz Morawiecki. Pytanie, czy akurat taki wydatek ma sens, skoro w planach – wciąż bliżej nieokreślonych – pozostaje postawienie nowego obiektu…

Pieniądze podatników w klubach były, są i będą

Jak zatem widać, nie należy się nastawiać, że drastycznie zmaleje wydawanie publicznych pieniędzy na piłkę nożną, nie mówiąc już o całkowitym zaprzestaniu takiego finansowania. Byłoby to racjonalne ekonomicznie, ale samorządy mają tu zbyt wiele stanowisk do obsadzenia i zbyt wiele możliwości zbicia politycznego kapitału, żeby lekką ręką z tego zrezygnować. Nie zmienia to faktu, że należy dążyć do prywatyzacji możliwie największej liczby klubów – oczywiście nie na wariata, nie oddając ich w pierwsze lepsze ręce.

To nie tak, że prywatny właściciel rozwiązuje wszystkie problemy i nie generuje własnych. W takim układzie także może dochodzić do różnych patologii, braku kompetencji w zarządzaniu i tak dalej. Grunt, że odbywa się to za – a przynajmniej powinno – w większości pieniądze właściciela. Piszemy „powinno”, bo mieliśmy już przykłady, chociażby Korony, gdy prywatny inwestor tak naprawdę niewiele wkładał w klub, miasto ciągle dawało jakieś dotacje, środki z Canal+ spływały, kasa gdzieś znikała, a na koniec klub musiał wracać w miejskie ręce, żeby nie upaść. Wielu obawia się, że wkrótce podobny los z Pacific Media Group może czekać GKS Tychy.

Spadki, długi i obietnica poprawy. Pacific Media Group – w co wpakował się GKS Tychy?

Mimo to raczej nie ma przypadku w tym, że w czubie tabeli Ekstraklasy znajdują się kluby zdominowane przez kapitał prywatny. Podobnie jest w I lidze, gdzie wyjątek stanowi jedynie Ruch Chorzów.

 – Dziś jest o tyle prościej, że mamy piękne stadiony i coraz łatwiej efektownie opakowywać ten produkt w telewizji. Na trybunach też jest spokojniej – jeśli mówi się o kibicach, to coraz częściej w pozytywnym kontekście. Nie ma już śladów po aferze korupcyjnej. Jeżeli pojawiają się jakieś kontrowersje, to nie takie, które mogłyby sprawić, że główny sponsor nagle się wycofa. Widzę potencjał, by kilka klubów miejskich zostało przejętych przez prywatnych właścicieli. W takim kierunku powinniśmy zmierzać, ale nie piętnujmy miast, że wspierają sport – nawet ten zawodowy – bo w czasach wycofania ludzi jest on naprawdę ważnym czynnikiem łączącym społeczność. Grunt, żeby klub był prowadzony na tej zasadzie, że jest dla wszystkich, a nie dla konkretnych polityków czy opcji politycznych – podsumowuje Jacek Kruszewski.

Sytuacji o 180 stopni odwrócić się nie da, ale jeśli można to zrobić chociażby o 45 stopni, trzeba próbować. I mieć nadzieję, że kluby, które pozostaną na miejskim garnuszku, nie będą zarządzane na najbardziej beznadziejny wzór Śląska Wrocław czy Górnika Zabrze. Mimo że nieswoje pieniądze wydaje się łatwiej, chyba nie oczekujemy zbyt wiele?

CZYTAJ WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE:

Fot. FotoPyK/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Komentarze

128 komentarzy

Loading...