Reklama

„Nie musimy mieć kompleksów względem żadnej agencji – europejskiej czy światowej”

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

30 marca 2023, 10:31 • 19 min czytania 19 komentarzy

FairSport jest obecnie jedną z największych agencji na polskim rynku, ale o niej i jej założycielu Pawle Zimończyku mówi się stosunkowo niewiele. Znamienny jest fakt, że po ostatnich zmianach wartości piłkarzy na Transfermarkcie, to agencja Zimończyka ma zawodników o największej łącznej wartości, przekraczając tu 100 mln euro i przeskakując BMG-SPORT z Fabryką Futbolu. To efekt prowadzenia nie tylko polskich piłkarzy, na czele z Jakubem Kiwiorem, ale również zagranicznych. FairSport zdecydowanie najbardziej w naszym kraju otwierał się na inne rynki – zwłaszcza słowacki – dzięki czemu od lat ma u siebie Stanislava Lobotkę (Napoli) czy Davida Hancko (Feyenoord). Co nie oznacza zaniedbywania krajowego podwórka: samych zawodników w Ekstraklasie agencja ta ma szesnastu.

„Nie musimy mieć kompleksów względem żadnej agencji – europejskiej czy światowej”

Przy okazji naszego rankingu stu najbardziej wpływowych osób w polskiej piłce, w którym Paweł Zimończyk zajął 47. miejsce, rozmawiamy z nim o drodze, którą przeszedł. Dlaczego na początku łączył pracę agenta z dziennikarstwem i kto mu to wytykał? Które okienko było przełomowe? Czy nie obawia się, że międzynarodowi giganci podbiorą mu Kiwiora lub Lobotkę? O co zawsze będzie walczył dla swojej agencji? Czy przeszkadzała mu łatka stajni Słowaków na Polskę? Jak zmieniła się praca agenta na przestrzeni lat? Czy rekord transferowy w Ekstraklasie ogranicza Bartosza Slisza w kontekście wyjazdu? Zapraszamy.

Ranking 100 najbardziej wpływowych ludzi polskiej piłki. Miejsca 50-26 [część 3/4]

W naszym rankingu znalazł się pan na 47 miejscu. Odnoszę wrażenie, iż na tle kilku innych agentów czy agencji Fair Sport znajduje się trochę w medialnym cieniu.

Być może mało nas w mediach, ale o zespole ludzi pracujących w agencji najlepiej świadczą zawodnicy i przeprowadzone transfery. Sądzę, że w ostatnich okienkach wykonaliśmy sporo ciekawych ruchów.

Reklama

Gdybym powiedział, że jesteście już w top3 polskich agencji, pomyliłbym się?

Jesteśmy w zasadzie agencją polsko-słowacką. Z każdym rokiem stajemy się coraz bardziej międzynarodowi. Za cel postawiliśmy sobie, by mieć swoich przedstawicieli w większości europejskich krajów, a nawet w państwach spoza Europy. Nasze oddziały sukcesywnie się powiększają. Nie koncentrujemy się tylko na polskim rynku, staramy iść znacznie szerzej.

Poza oczywistą Słowacją, jakie rynki mocniej eksplorujecie? Patrząc na listę waszych piłkarzy, rzuca się w oczy wiele nazwisk z ligi słoweńskiej. 

Jest Słowenia, mamy przedstawicieli w Serbii i Chorwacji, we Włoszech i Francji, Portugalii i Hiszpanii. Krok po kroku się rozwijamy. W niektórych miejscach – jak Skandynawia, Wielka Brytania czy Niemcy – bardzo łatwo pracuje się bezpośrednio, bo taka jest tamtejsza kultura współpracy na linii klub-agent, ale gdzie indziej różnie z tym bywało. Naszym celem było możliwie jak największe odcięcie się od pośredników z rynków krajowych. We wcześniejszych latach zdarzało się, że informacje przekazywane przez nich nie były w stu procentach wiarygodne. Koniec końców to my odpowiadamy przed zawodnikami, a najważniejszą rzeczą jest móc spojrzeć im w oczy i powiedzieć prawdę. Pod tym względem mocno poszliśmy do przodu. Kontakty w klubach europejskich i światowych mamy na bardzo dobrym poziomie i przede wszystkim bezpośrednie, a to ułatwia wiele spraw.

Po transferze Stanislava Lobotki do Napoli, we Włoszech jesteście już traktowani jak „swoi”? Każdy prezes i dyrektor od razu wie, z kim rozmawia?

Reklama

Wydaje mi się, że rynek włoski mamy już naprawdę dobrze spenetrowany. Niedawno udało się też uzyskać włoską licencję. Nie było to łatwe. Jak to z Włochami bywa, całość musiała trochę potrwać, ale dopięliśmy swego i teraz działamy na własnej licencji, pod własnym brandem.

Co daje taka licencja w praktyce?

Bez niej nie można widnieć w kontrakcie zawodnika, dlatego we Włoszech wiele agencji musi korzystać z pośrednictwa miejscowych agentów. My od ponad roku jesteśmy w tym względzie niezależni. Posiadanie licencji FIFA od 2015 roku skraca tę ścieżkę. W innych krajach również takie licencje mamy. Z Włochami i Czechami musieliśmy się starać dłużej, ale na przykład w Holandii czy Danii uzyskanie licencji to kwestia kilku dni.

Ranking 100 najbardziej wpływowych ludzi polskiej piłki. Miejsca 100-76 [część 1/4]

Międzynarodowość od początku stanowiła pana cel czy dopiero w trakcie przekonał się pan, że ta mniej utarta ścieżka może prowadzić do sukcesu?

Od początku był to cel. Skala tego wszystkie może nie tyle przerosła oczekiwania, co rozwinęła się bardzo sprawnie i szybko. Już gdy zaczynałem działalność agencyjną myślałem w ten sposób, że mieszkając w Rybniku mam dwie godziny jazdy do Żyliny, a do Białegostoku osiem. Rynek piłkarski to system naczyń połączonych, więc fakt, iż bezpośrednio mamy coraz więcej informacji z coraz większej liczby miejsc ma olbrzymie znaczenie.

No właśnie, dość długo byliście kojarzeni jako stajnia dla Słowaków na Polskę. Irytowała was ta łatka, chcieliście się jej pozbyć?

Rynek bardzo się zmienił. Gdy w okolicach 2010 roku poznawałem mojego wspólnika Branislava Jasurka, w Polsce w związku ze zbliżającym się Euro 2012 powstał wielki boom na piłkę. Branio jako były piłkarz doskonale znał zawodników Trenczyna czy Żyliny, grającej wówczas w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Z niektórymi dopiero co rywalizował czy nawet grał w jednym zespole. Ja z kolei miałem dość dobre rozeznanie w polskich klubach. Połączenie tego stanowiło dobrą mieszankę. Takie były początki, nie widzę w tym nic zdrożnego. Później droga Kuby Kiwiora pokazała, że można działać na odwrót i to Polak poprzez ligę słowacką może się wybić do dużego futbolu.

Dzięki kontaktom Jasurka na bardzo wczesnym etapie zaczęliście współpracę z Lobotką. W Trenczynie mieliście wtedy wielu zawodników.

Branio szybko odnalazł się po przedwczesnym zakończeniu kariery, wykryto u niego drobną wadę serca. Mały Stanio Lobotka jako junior podawał piłkę w słowackiej ekstraklasie i pewnie widział Brania na boisku razem z Borisem Godalem czy Martinem Sevelą, który później został trenerem i pracował w Zagłębiu Lubin. Wiadomo, że w takich okolicznościach kontakt był zupełnie inny, znacznie łatwiejszy. Brali go jako swojego, a z czasem chyba i mnie traktują już jak swojego.

Rozwój Lobotki pana zaskoczył?

Od pierwszego meczu, w którym zobaczyłem bodajże 16-letniego Stanka debiutującego u Adriana Guli w Trenczynie, stało się jasne, że jest to piłkarz nietuzinkowy i pozytywnie specyficzny w swojej grze. Z reguły „szóstki” kojarzą nam się z wysokimi, silnymi zawodnikami do rozbijania ataków rywali, a on miał w sobie ten gen związany z techniką, dryblingiem i grą kombinacyjną. Pomogła mu też droga, którą przeszedł i trenerzy, których spotykał. Strzałem w dziesiątkę był transfer do FC Nordsjaelland, gdzie rozwijał się pod okiem obecnego selekcjonera reprezentacji Danii Kaspera Hjulmanda. W Celcie Vigo zaczął od trenera Juana Carlosa Unzue, czyli przedstawiciela szkoły Barcelony, a Lobotka do tego typu drużyn jest stworzony. Dziś wszystko co najlepsze wydobywa z niego Luciano Spalletti. Ta kariera została dobrze poprowadzona, ale trzeba przyznać, że skala jego talentu jest niespotykana.

Napoli to jego sufit czy widzi pan realne szanse, by kiedyś trafił do klubu jeszcze większego i bardziej rozpoznawalnego?

Pod względem czysto sportowym Napoli w tym sezonie umieściłbym nawet w europejskim top3, ale wiadomo, że jest jeszcze parę klubów z większą marką, lepiej rozpoznawalnych. One na pewno wiedzą, kim jest Stanislav Lobotka. On jednak jest szczęśliwy w Neapolu i tylko na tym się skupia. Jeżeli życie przyniesie ofertę trudną do odrzucenia, wszyscy się nad nią pochylimy, ale na ten moment celem numer jeden jest zdobycie scudetto po wielu latach oczekiwania, a celem numer dwa może nawet wygranie Ligi Mistrzów. Z obecną formą Napoli może się postawić każdemu.

Nie obawiał się pan, że ktoś wam podbierze Lobotkę? Lojalność piłkarzy rosnących wraz z agencją nieraz ma swoje granice, co na polskim podwórku pokazało zamieszanie z Jakubem Kamińskim. 

Sądzę, że nasi zawodnicy z topu widzą, że rozwijamy się w każdym aspekcie i tak, jak my się cieszymy z ich sukcesów, tak oni cieszą się naszym wspólnym rozwojem. Jasne, że próby przechwycenia piłkarzy się zdarzają. One były, są i będą, tak jest skonstruowany ten rynek. Wtedy jednak wszystko sprowadza się do relacji, do zaufania, do wcześniejszych doświadczeń. Jeśli mam być szczery, uważam, że my akurat nie musimy mieć kompleksów względem żadnej agencji – europejskiej czy światowej.

Co do Słowaków, wydaje się, że moda na nich może nie tyle przeminęła, co trochę osłabła. Z czego to wynika?

Nasze kluby lubią działać w oparciu o trendy. Kiedyś Maor Melikson robił furorę w Wiśle Kraków, więc zaczęto ściągać piłkarzy z Izraela. Później był etap słowacki, teraz jest hiszpańsko-portugalski. To jedna kwestia. Druga jest taka, że kluby ze Słowacji mając nieporównywalnie mniejsze przychody z praw telewizyjnych muszą szukać pieniędzy w inny sposób. Zobaczyły, jak działają promujące młodzież Trenczyn czy Żylina i jaki potencjał drzemie w prowadzeniu takiej polityki. Liga słowacka staje się coraz młodsza, a naszym klubom coraz trudniej będzie wyciągać z niej utalentowanych zawodników. Okej, rok temu Pogoń kupiła Wahana Biczachczjana, tyle że to pojedynczy przypadek.

Generalnie młodzi Słowacy coraz częściej spoglądają od razu w kierunku Holandii czy Włoch, podobnie zresztą jak nasi ligowcy. Wciąż siła marketingowa Ekstraklasy jest znacznie większa, ale musi za tym stać chęć do wydania większych pieniędzy na transfer. Dotychczas ze Słowacji przychodzili głównie zawodnicy w średnim wieku, którzy coś tam już osiągnęli i szukali nowych wyzwań, a nie mieli większych szans, żeby trafić na Zachód. Poziomu przeważnie nie zaniżali. Teraz każdy na Słowacji liczy, że wychowa nowego Lobotkę, Skriniara czy Hancko. Stawia się na młode talenty, które są bardziej łakomym kąskiem dla klubów z bogatszych lig, przez co naszym klubom trudniej tu rywalizować przy transferach.

Wielu ciągle narzeka, że polskie kluby są zbyt asekuranckie przy zakupach, że boją się dobić do bariery miliona euro za transfer. Widzi pan szanse na zmiany w najbliższym czasie?

Trzeba sobie zadać pytanie, czy w dzisiejszych realiach milion euro to dużo, czy mało. Jak dla mnie to kwota-pułapka. Zawodnik gotowy i ukształtowany ze słabszej ligi za takie pieniądze może odejść do Belgii, Holandii czy mniejszego klubu we Włoszech i zawsze będzie patrzył w ten sposób. Liczba takich piłkarzy gotowych przyjść do Polski już na starcie jest niewielka.

Z kolei wydanie miliona euro na bardzo utalentowanego juniora w momencie, gdy wiele naszych klubów poważnie inwestuje w akademie, też jest ruchem ryzykownym. Jeżeli chcemy się rozwijać i grać w pucharach, trzeba zwiększać kwoty transferowe, ale nie liczyłbym na to w przypadku klubów średnich i małych. Ich celem jest zarabianie na promowaniu młodzieży i dalsze inwestycje. Topowe kluby patrzą inaczej, one potrzebują piłkarzy na „już” i coraz częściej są skłonne zapłacić więcej, ale to zawsze duża odpowiedzialność dla dyrektora sportowego i trenera. Im więcej pieniędzy wydanych, tym większa presja.

Co do Kiwiora, już trzy lata temu deklarował u nas, że nie chce wracać do Polski i ma inny plan na karierę, ale później co chwila łączono go z klubami Ekstraklasy. Pisano o Górniku Zabrze, potem o Lechu i Legii. Kiedykolwiek był jakiś realny temat?

Zainteresowanie z Polski było non stop i w czasach Podbrezovej, i w czasach Żyliny. Droga obrana przez Kubę, jego ojca i nas wszystkich zakładała jednak przejście na Słowację, żeby wprowadzić się do seniorskiej piłki, wykonać kilak kroków naprzód i z czasem pójść wyżej. Kubę między innymi przekonało to, że akurat wtedy sezon po sezonie dwóch zawodników trafiło z Trenczyna do Anderlechtu, co pokazywało, że z tej ligi też można się wybić. Trenerzy Michal Hanek w Podbrezovej i później Pavol Stano w Żylinie na pewno mocno przyczynili się do jego rozwoju. Praktycznie z marszu wywalczył sobie miejsce w dorosłym futbolu i potwierdził wszystkie walory, z których słynął jako junior. Anderlecht nie do końca je dostrzegał, ale wydaje mi się, że dziś Kuba jest w trochę większym klubie…

Powiedzieć, że wyrobiliście sobie dobre kontakty w Podbrezovej, to nic nie powiedzieć. Macie tam kilkunastu zawodników, nawet w drużynach juniorskich. To „wasz” klub.

Nie może to być nasz klub, przede wszystkim ze względów prawnych, ale nie ukrywam, że relacje tam mamy naprawdę bardzo dobre. Może to porównanie trochę na wyrost, ale raz już wspomniałem nazwę Nordsjaelland, czyli klubu, w który jestem zapatrzony i uważam, że Podbrezova funkcjonuje według podobnego wzoru. Chce promować młodzież i chce grać w piłkę. Takie kluby mają dziś przyszłość. Pierwsze lata po przejściu z juniorów do seniorów są kluczowe, a skoro w Podbrezovej jest świetny trener, który rozwija zawodników, to na koniec wszyscy korzystają.

Po czasie ludzie z Anderlechtu nie ubolewali, że za łatwo oddali Kiwiora, że powinni dać mu szansę?

Nie było takich głosów. Kuba tak czy siak odszedłby z Anderlechtu. Szacunek dla Belgów, że puścili go pół roku przed końcem kontraktu, dzięki czemu mógł szybciej zacząć się ogrywać z seniorami. Anderlecht jako akademia to była wtedy czołówka w Europie i swoje piętno na rozwoju Kuby odcisnęła, ale nieraz większą wartość ma wchodzenie do dorosłej piłki w małym klubie niż pozostawanie w nawet bardzo renomowanej akademii.

Tak z ręką na sercu: zaskoczyło pana tempo rozwoju Kiwiora po przejściu do Spezii, skoro już niecałe półtora roku później został piłkarzem Arsenalu?

Mogę powiedzieć to samo, co o Lobotce: gdy zobaczyłem go po raz pierwszy w Pruszczu Gdańskim na meczu kadry U-15 czy U-16 z Duńczykami, od razu pojawił się w mojej głowie plan, że warto byłoby go wkrótce ogrywać w słowackiej lidze. Co by nie mówić o naszej Ekstraklasie, jest bardzo wymagająca pod względem fizycznym i to powie każdy. Czasami widzimy więcej walki niż piłki w piłce. Na Słowacji jest pod tym względem łatwiej, większy nacisk kładzie się na rozwój techniczno-taktyczno-piłkarski. Kubę obserwował wtedy nie tylko Anderlecht, ale też kluby angielskie i holenderskie. Stało się jasne, że długo w kraju nie zabawi.

Czy zaskoczyło mnie tempo działań? Kuba podjął właściwą decyzję we właściwym momencie. Pierwszy sezon u Thiago Motty był bardzo cenny pod kątem rozwoju, bo często występował jako defensywny pomocnik. U Luki Gottiego wrócił na pozycję stopera, okrzepł i tylko ułatwił decyzję niektórym klubom. Ostatni rok, w którym miał chyba najwięcej rozegranych minut w Spezii spośród zawodników z pola, pokazał, że to miejsce chyba powoli robi się dla niego za ciasne. Nie było wielkiej presji, żeby do transferu doszło już zimą, bo w razie czego na pewno doszłoby do niego latem. Nie chcę się powtarzać, ale jeśli zgłasza się taka marka jak Arsenal, to trzeba skorzystać z szansy.

Zakładam jednak, że sama nazwa i kwota na stole nie wystarczyły, żeby uznać to za dobry ruch. Gdybyście z góry wiedzieli, że Kiwior przez rok będzie miał szansę na 2-3 mecze, to pewnie byście się dużo mocniej zastanawiali.

Nikt nie zakładał, że Kuba rozegra 1-2 mecze, tak samo nikt nie zakładał, że od razu musi wskoczyć do podstawowego składu lidera Premier League. Jasne, że wszystko analizowaliśmy również od strony sportowej. Traktuję ten transfer w kategoriach podjęcia rękawicy. Spezia miała konkretne oczekiwania, które byłoby w stanie spełnić co najwyżej kilkanaście klubów na świecie. Tu już nie było miejsca na transfer, który byłby tylko małym krokiem do przodu. Nowy dyrektor Spezii zapowiadał, że oni również celują tutaj w zespół z europejskiego topu i innej drogi dla Kuby nie widzą. Czasami kibic lubi oceniać z boku, ale na takie decyzje wpływ ma naprawdę wiele czynników. Naszą rolą było ich pogodzenie i sprawienie, że wszystkie strony będą zadowolone. To się udało.

Ranking 100 najbardziej wpływowych ludzi polskiej piłki. Miejsca 75-51 [część 2/4]

Wspominał pan, że Lobotkę i Kiwiora widział po raz pierwszy na bardzo wczesnym etapie. Dziś dobra agencja musi mieć też dobry skauting. Inaczej komuś bez bardzo głośnego nazwiska czy bardzo szerokiej sieci kontaktów trudno zacząć w tej branży. 

Agencja w naszym przypadku to zespół kilkudziesięciu ludzi – nie tylko w Polsce, ale też w innych krajach. Oko do piłkarzy jest tu niezwykle istotne. Zgadzam się, że agencje działają już podobnie jak kluby i wyszukują zawodników od najmłodszych lat.

Pan jest w branży od około piętnastu lat. Jak przez ten czas zmieniła się rola agenta? Wydaje się, że dziś dużo mniejsze znaczenie ma zareklamowanie piłkarza wśród klubów, a większe dbanie o jego interesy i wizerunek, umożliwianie rozwoju. Zakładam, że nie musieliście Arsenalowi polecać Kiwiora, tylko Anglicy sami go dokładnie prześwietlili. 

Wciąż zależy, o jakim rynku mówimy. Jeżeli chodzi o te bardziej egzotyczne, jak Arabia Saudyjska czy Chiny, elementy „promocji” nadal istnieją i są dość ważne. W Europie wygląda to inaczej. Praktycznie w każdym kraju kluby korzystają ze wszystkich narzędzi typu InStat, Wyscout czy TransferRoom, do tego mają swoich skautów i obserwują rynek. Wciąż jednak można czasem trochę pomóc w lepszym poznaniu jakiegoś zawodnika, zaprosić na mecz dyrektora sportowego czy szefa skautów danego klubu. Niemieckie kluby nigdy nie podejmą decyzji bez oglądnięcia zawodnika kilka razy na żywo. Włosi działają bardziej instynktownie, mają trochę większą skłonność do ryzyka. Kubę w Żylinie obserwowały też inne włoskie kluby. To był okres covidowy, trudniej było się przemieszczać i wchodzić na stadiony, więc wtedy nasze działania „promocyjne” były ważniejsze niż zazwyczaj. Nie chodzi zresztą tylko o to. Ważna jest także pomoc prawna przy transferze, ogarnięcie całej logistyki i tak dalej.

Realia rynku także się zmieniły. Najpierw było to środowisko hermetyczne, w 2015 roku zawód uwolniono, teraz znów będą pewne ograniczenia.

Na pewno uwolnienie rynku sprawiło, że od 2015 roku powstało wiele nowych agencji i wielu ludzi weszło do branży. Gdy w 2007 roku zdałem egzamin na agenta FIFA, miałem bodajże numer 49. Dziś te liczby idą już w setki. Nie brakuje osób marzących o pracy w roli agenta. Nie jest to zawód łatwy, ale jego wykonywanie może dawać bardzo dużo przyjemności. Jestem zwolennikiem wolnego rynku, nie przeszkadza mi to, niech każdy ma możliwość sprawdzenia się. Praktyka wszystko zweryfikuje. Jestem ciekawy, jak rynek zmieni się od 1 października. Tak gruntownych zmian FIFA jeszcze nie proponowała.

Co ma się zmienić?

Trudniej zaczną mieć ci, którzy dotychczas rejestrowali się tylko jako pośrednicy transakcyjni, a nie posiadali licencji FIFA. W tym aspekcie nastąpi powrót do realiów sprzed 2015 roku, trzeba będzie zdać egzamin. Nie wiem, czy skala trudności będzie równie duża jak 15 lat temu. Wtedy naprawdę nie chodziło o łatwe tematy, muszę przyznać.

Drugą sprawą są ograniczenia związane z prowizjami i ich wypłacaniem. Będzie też więcej obostrzeń przy podpisywaniu umów z zawodnikami. Dużo technicznych uwarunkowań. Być może do października powstanie jeszcze kilka nowych rzeczy. Zmian czeka nas sporo, nasi prawnicy są na etapie studiowania tego wszystkiego. Na razie koncentruję się na letnim okienku, w nim będą jeszcze obowiązywać dotychczasowe przepisy.

Waszym najwyżej wycenianym zawodnikiem w Ekstraklasie jest Bartosz Slisz. Sądzi pan, że łatwo będzie mu wyjechać za granicę? Ostatnio w Interii nie ukrywał, że w tym kontekście trochę ciąży mu rekordowa na polskie warunki kwota, którą zapłaciła za niego Legia. 

To następny piłkarz, którego zobaczyłem, gdy miał 15-16 lat (śmiech). Debiutował w drugoligowym wówczas ROW-ie Rybnik. Już wtedy miał pseudonim „odkurzacz”, bo jeśli chodzi o defensywne czytanie gry jest naprawdę świetny, a to najważniejsza cecha na pozycji „szóstki”. Wydaje mi się, że lato może być dobrym czasem dla Bartka, żeby spróbować sił w innej lidze. Trochę z Legią wygrał, trochę Legii pomógł. Łatka najdroższego transferu w historii Ekstraklasy może nie tyle przeszkadza, co stawia pewien minimalny pułap co do kwoty transferowej. Legia siłą rzeczy musi wyjść na plus. Sądzę, że forma Bartka w tym sezonie jest na tyle dobra, że latem coś się „urodzi”.

Doszliście już do momentu, w którym musicie mocno selekcjonować zawodników, z którymi współpracujecie? Nie wystarczy już chyba być w Ekstraklasie, żeby być witanym przez was z otwartymi ramionami. 

Trzeba być dobrym piłkarzem i dobrym człowiekiem. To dwa najważniejsze kryteria. Wiadomo, że czas nie jest z gumy, dlatego staramy się wiązać z tymi, którzy mają odpowiedni potencjał i z którymi współpraca odbywa się na partnerskich, a czasami nawet przyjacielskich relacjach. To pomaga wszystkim. Staramy się unikać korporacyjnego podejścia. Pamiętajmy, że konkurencja na rynku jest duża. O każdego ciekawego piłkarza trzeba rywalizować i nie składać broni.

Zdarzało się, że ktoś sam się wam zaoferował, czy to wy musicie pierwsi wyciągnąć rękę?

Mieliśmy takie przypadki i to całkiem sporo. Poczta pantoflowa w szatniach działa i robi swoje. Zawodnikom i ich rodzicom powtarzam, że najważniejsze co mamy to reputacja i o tę reputację zawsze będę walczył. Można to robić tylko poprzez dobre wykonywanie swoich obowiązków. Wygląda na to, że się udaje.

Początkowo rolę agenta łączył pan z pracą w Radiu Katowice. W 2008 roku Paweł Czado wytknął to panu w swoim tekście. Przyznawał tam pan, że w zasadzie jest to nieetyczne, ale dopiero zaczyna jako agent, jeszcze nic nie zarobił, a gdy biznes się rozkręci, skończy z dziennikarstwem.

Byłbym bardzo zdziwiony, gdyby któryś klub wybrał jakiegoś zawodnika na podstawie relacji dla „Z mikrofonem po boiskach”. Początkowo faktycznie byłem jeszcze pracownikiem Radia Katowice, ale koniec końców Pawłowi po iluś latach podziękowałem, że przyspieszył moje pójście na całość, już nie miałem wyboru (śmiech). Mogliśmy się z tego pośmiać, choć nie ukrywam, że wtedy na gorąco nie była to dla mnie przyjemna sytuacja. Artykuł ukazał się w grudniu 2008, a ja jakoś 3-4 miesiące później odszedłem z mediów. Łączyłem więc to przez niewiele ponad rok, gdy miałem kilku zawodników na krzyż i jeszcze nie zarabiałem jako agent.

Długo czekał pan, aż nowy biznes okaże się rentowny?

Początki były ciężkie, a i tak uważam, że w tamtych czasach zaczynało się trochę łatwiej niż dziś, gdy konkurencja jest znacznie większa. Pierwsze lata to głównie reinwestowanie zarobionych pieniędzy w rozwój firmy. Kluczowym momentem była decyzja o połączeniu sił z Braniem Jasurkiem, pole manewru stało się większe. Teraz na wiele spraw mogę spojrzeć z uśmiechem, ale nie brakowało momentów, w których człowiek liczył, że coś się wydarzy, a się nie wydarzyło i tylko dzięki sile woli udawało się iść dalej. To chyba jednak dotyczy większości osób, które zaczynają w jakiejkolwiek branży.

Musiał się pan zapożyczać u rodziny czy znajomych?

Moje szczęście polegało na tym, że już od kilku lat grałem na giełdzie, a był to czas hossy. Stamtąd pochodziły środki, które sprawiały, że początkowo mogłem działać pro bono. Rynkiem kapitałowym interesuję się od zawsze.

Jest pan w stanie wskazać przełomowy moment, przełomowy transfer, pomijając już połączenie polsko-słowackich sił?

Najbardziej zmęczony, ale i najbardziej zadowolony byłem chyba po zimie 2020. W tamtym okienku Bartek Slisz trafił do Legii. Była już końcówka lutego, nie spodziewałem się, że coś może się jeszcze wydarzyć. Wyjechałem w zupełnie innej sprawie do Lubina, a w drodze zadzwonił Radek Kucharski i musieliśmy się spieszyć, żeby wszystko dopiąć. Wcześniej sfinalizowaliśmy transfery Stanka Lobotki z Celty do Napoli, Kamila Wilczka z Broendby do Goeztepe i Mateja Oraveca z Dunajskiej Stredy do Philadelphii w MLS. Otworzyliśmy sobie wiele nowych kierunków. Pod wieloma względami było to ważne okienko. Pobiliśmy rekord transferowy między klubami Ekstraklasy, mieliśmy drugi najwyższy transfer słowackiego piłkarza, zapewniliśmy Kamilowi bardzo dobre warunki w Turcji. To mój serdeczny kolega, żeby nie powiedzieć: przyjaciel, więc tym bardziej byłem zadowolony. Ostatnie okienko ze względu na Kubę Kiwiora również było ważne i udane. Zimą przeważnie trudniej o kasowe transfery, a akurat my nasze dwie największe transakcje przeprowadziliśmy w zimowych okienkach.

Kamil Wilczek później wrócił do Danii, tyle że do FC Kopenhaga i został wrogiem kibiców Broendby. Z perspektywy czasu: można było sobie ten ruch odpuścić? Wydaje się, że piłkarz więcej na nim stracił niż zyskał.

Pozwolę sobie mieć inne zdanie, ale ten temat możemy już zostawić. Powtórzę: łatwo się ocenia transfery patrząc z boku, nie wiedząc, jak sprawa wyglądała od środka. Łatwo się wtedy uderzało w Kamila z takiej pozycji. Wydaje mi się, że on z tego transferu jest zadowolony, choć najlepiej byłoby, żeby sam się wypowiedział.

Gdzie jest sufit pana agencji?

Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym. Mówienie o sufitach fajnie brzmi, ale ja wolę być jak Adam Małysz. Myślę tylko o najbliższym skoku. Pracujmy dalej, bądźmy pokorni, a wszystko będzie dobrze.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

CZYTAJ WIĘCEJ WYWIADÓW Z POSTACIAMI Z RANKINGU:

Fot. Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Ekstraklasa

Komentarze

19 komentarzy

Loading...