Reklama

Co za mecz w hicie 1. ligi! Sześć goli, bramka na wagę remisu w setnej minucie

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

19 marca 2023, 17:24 • 5 min czytania 23 komentarzy

My wiemy, że ta dzisiejsza niedziela jest srogo napakowana piłkarskimi hitami. Starcia dużej wagi w Ekstraklasie, El Clasico, kluczowy mecz w Eredivisie, Inter kontra Juve, derby Rzymu, Arsenal… Ale gdzieś tam w tle mieliśmy jeszcze mecz na szczycie 1. ligi. I jeśli ktoś dziś wybrał do oglądania to spotkanie, to na pewno nie może czuć się poszkodowany. Meczycho, partidazo, spektakl. Sześć goli, zwroty akcji, gol na wagę wyrównania w setnej minucie.

Co za mecz w hicie 1. ligi! Sześć goli, bramka na wagę remisu w setnej minucie

Niedawno oglądaliśmy w Ekstraklasie starcie Lechii Gdańsk z Miedzią Legnica. I przez całe pierwsze 45 minut byliśmy świadkami gry pod tytułem „byle nie stracić bramki, bo jak ją stracimy, to stracimy też Ekstraklasę”. Oczywiście później Miedź się posypała, Lechia strzeliła cztery gole, natomiast zirytowało nas wtedy to podejście „po pierwsze – utrzymać zero z tyłu”. Gdy walczysz o Ekstraklasę, to musisz maksymalizować swoje szanse poprzez zdobycie trzech punktów, a nie polować na to, by może jakoś uda utrzymać się remis.

Piszemy o tym dlatego, że dzisiaj piłkarze Ruchu i ŁKS-u grali z kompletnie innym nastawieniem. A nastawienie to można w dużym skrócie streścić w słowach „DAWAJ DO PRZODU, MUSIMY STRZELAĆ, TYLKO PEŁNA PULA, AAAAUUUU!”.

I mówiąc zupełnie szczerze: kochamy takie nastawienie.

Reklama

Znakomicie się oglądało ten mecz. Pełen stadion, oprawa, żywiołowy doping na trybunach. Tempo gry dość rwane, ale bez żadnego kunktatorstwa, bez próby objęcia kontroli nad posiadaniem piłki, a z prostym podejściem oparty na zasadzie: mamy piłkę, to atakujmy, a nie szukajmy właściwego momentu. To był mecz o wysokiej temperaturze, ale i mecz momentów.

Od 0:1 do 2:1 do 2:3 do 3:3. Wystarczy spojrzeć sobie na zmiany rezultatów starcia w Gliwicach, by dojść do wniosku, że musiały tutaj wyprawiać się rzeczy niestworzone.

A i te gole były naprawdę zgrabne. Otworzył nam to wszystko Janczukowicz, który zgrabnie wziął na plecy rywala i po zastawce wepchnął się przed bramkę, a później padając już na ziemię zdołał wcisnąć piłkę do siatki. Ruch do tej pory wyglądał blado, ale jak już dostał liścia na przebudzenie, to sieknął dwie sztuki przed przerwą. Najpierw zgrabna plasóweczka Wójtowicza, a później dwójkowa akcja Kobusińskiego ze Szczepanem, bomba z bliska w okno. Już wtedy sobie pomyśleliśmy: no nieźle, co za reakcja Ruchu, dobrze się to ogląda!

A przed przerwą Januczkowicz wywalczył rzut wolny, Dąbrowski musnął piłkę po wrzutce ze stałego fragmentu gry i było 2:2. W dwadzieścia minut obejrzeliśmy cztery gole, wszystko to było przeplecione kilka kolejnymi atakami z obu stron, a nawet mimo tej niegodnej takiego widowiska murawie piłkarze o sporej jakości mogli błyszczeć. Na takiego Pirulo, Wójtowicza czy Mokrzyckiego aż miło było popatrzeć. Szkoda nam było tylko Kowalczyka, który chyba podkręcił staw skokowy i musiał zejść z boiska po pół godzinie grania. Ale zmieniający go Trąbka wcale nie był elementem obcym w tym widowisku.

Bo to właśnie on dał ŁKS-owi prowadzenie. Ta akcja to w ogóle jakiś symbol tego meczu. Mokrzycki zakładający siatkę przeciwnikowi pod linią końcową. Heroiczne obrony Bieleckiego na linii bramkowej. Wreszcie Trąbka próbujący strzału przy słupku. Piłka chyba zmierzała na aut bramkowy, ale na jej drodze stanął jeszcze Sadlok i walnął swojaka. Trochę jakości, trochę szaleństwa, trochę szczęścia, trochę chaosu – akcja bramkowa jak cały mecz w Gliwicach.

Reklama

Ale przecież ten mecz nie mógł mieć spokojnej końcówki. Nie po takich zwrotach akcji, nie po takim show i emocjonalnej kolejce górskiej. Przecież to tak, jakby Magda Gessler weszła w ramach „Kuchennych Rewolucji” do zasyfionej kuchni, omiotła wzorkiem plamy tłuszczu i grudki kurzu, po czym spokojnym i kojącym głosem orzekła „kochani, tutaj trzeba posprzątać”. No nie. Tutaj musiały fruwać talerze. I fruwały.

Najpierw Ruch w doliczonym czasie gry strzelił gola na 3:3. Piłka tańczyła na linii, Kobusiński wepchnął ją do siatki, ale mieliśmy VAR. Kwestia sporna numer jeden – czy piłka przekroczyła linię przy pierwszym uderzeniu? Wydaje się, że nie. No to kwestia sporna numer dwa – czy Kobusiński zagrał piłkę ręką tuż przed strzałem numer dwa? Wydaje się, że tak. A że nie można dotykać piłki ręką (nawet przypadkowo) tuż przed golem, to sędzia Raczkowski gola nie uznał.

I znów: to była końcówka jak z dobrego thrillera. Jedno zakończenie filmu? Fajnie, niezłe. Ale trzeba zrobić jeszcze jakiś plot-twist. No to mieliśmy ten w postaci anulowanego gola. Ale reżyser wchodzi i pyta: panie scenarzysto, masz tam pan jeszcze jakiś kolejny plot-twist w zanadrzu? A pan scenarzysta na to: a co powiesz na rzut karny po VAR w 99. minucie meczu i gol Foszmańczyka z wapna na 3:3?

No i tak też było.

Absolutna karuzela.

Banałem byłoby napisać, że z remisu ŁKS-u z Ruchem najbardziej cieszy się peleton w postaci Wisły Kraków czy Bruk-Betu (kolejno cztery i siedem punktów straty, ale niecieczanie mają dwa mecze mniej). Pewnie się cieszy, bo czemu cieszyć by się nie miał. Najbardziej uradowani są jednak ci, którzy w niedzielne popołudnie uznali „e, a co tam będziemy się emocjonować zachodem, odpalmy sobie 1. ligę”. Ta liga nigdy nie będzie produktem premium. Ale jeśli ma być produktem niezłej jakości, wielkich emocji i szalonych spotkań, to my to kupujemy.

Ruch Chorzów – ŁKS Łódź 3:3 (2:2)

Wójtowicz (30.), Szczepan (37.), Foszmańczyk (90.+10) – Januczkowicz (26.), Dąbrowski (45.+3), Sadlok (81. – sam.)

WIĘCEJ O 1. LIDZE:

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Komentarze

23 komentarzy

Loading...