Według wymarzonego scenariusza przebiegł ostatni mecz Lecha Poznań przed pierwszym bojem z Djurgarden. Zdołowany rywal, który od dawna kompletnie nie radzi sobie przy Bułgarskiej. Bramkarz gości w najgorszym wydaniu. Piłka pięć razy w sieci. Gole i zawodników podstawowych, i rezerwowych. Nie trzeba było wznosić się na wyżyny, a i tak odniesione zostało efektowne zwycięstwo. Zero minusów.
W Lechii skumulowało się za to wszystko, co najgorsze w ostatnich tygodniach. Gdańszczanie byli bezładną zbieraniną, która na dłuższą metę nie miała szans z poznańską drużyną. Łukasz Zwoliński niemal po każdym zagraniu strofował Ilkaya Durmusa. Bassekou Diabate znów w wielu sytuacjach miał klapki na oczach, chociażby wtedy, gdy biało-zielonym udało się wyprowadzić groźną kontrę. Malijczyk zamiast komuś podać, zachował się egoistycznie i strzelił fatalnie. Druga linia dobrze wyglądała głównie w momencie podawania do najbliższego. Boki notorycznie przeciekały.
Lech Poznań – Lechia Gdańsk 5:0. Goście chłopcami do bicia
A Dusan Kuciak…
Słowacki bramkarz ma w sobie coś takiego, że gdy włączy mu się dzień świra, potrafi zawalić wszystko. Dziś właśnie od tej strony się zaprezentował. Kuciak po juniorsku nabił Michała Skórasia i sprezentował mu gola, choć spokojnie mógłby go oszukać na „zamach” albo wybić piłkę bardziej do boku. Może gdyby do przerwy było tylko 0:1, Lechia jeszcze nawiązałaby jakąś walkę, pocieszając się, że przecież ze 2-3 razy potrafiła nieco groźniej zaatakować. A tak, było pozamiatane.
Do Kuciaka można się też przyczepić przy trzeciej bramce, gdy nieporadnie odbił strzał Sousy (był zasłonięty, ale i tak powinien zachować się lepiej), z czego skorzystał Ishak, a wydaje się, że nawet przy efektownym trafieniu Velde Słowak mógł zrobić trochę więcej. Nie chodziło o strzał w boczną siatkę, choć mimo wszystko bardziej trzeba tu chwalić strzelca niż ganić broniącego.
Zawodnicy „Kolejorza” doskonale wiedzieli, że Lechia przyjechała zdołowana, że jej jedynym problemem nie jest brak formy. W szatni nie ma jedności, trener Marcin Kaczmarek jest o krok od zwolnienia, na górze ciągle brakuje stabilizacji, a zapowiadani nowi właściciele chyba lecieli tym samym samolotem, co kiedyś Vanna Ly i ślad po nich zaginął.
Gole były kwestią czasu
Lech zatem ruszył dziarsko od samego początku i już po dwudziestu sekundach Karlstroem powinien dać prowadzenie, tyle że strzelił w plecy Ishaka. Nic się nie stało, on i koledzy nadal atakowali, często wysoko podchodzili z pressingiem i efekty nadeszły, bo po prostu nadejść musiały. Potem oglądaliśmy już tylko dobijanie rannej ofiary z jednoczesnym pilnowaniem, żeby się za bardzo nie spocić.
John van den Brom z zadowoleniem mógł się przyglądać jak Pedro Rebocho czy Afonso Sousa tym występem budują się na czwartek. A Velde i Marchwiński najchętniej graliby właśnie z Lechią. Jesienią w Gdańsku zagrali dobrze i mieli konkrety w ofensywie, teraz dostaliśmy powtórkę z rozrywki.
Lechia w takiej dyspozycji jest skazana na spadek. Wiosnę zaczęła jeszcze całkiem nieźle, bo od wygranej z Wisłą Płock i dwóch remisów, ale dalej była już katastrofa. Trzecia z rzędu porażka, każda w coraz gorszym stylu. Lech natomiast zamknął usta wszelkim krytykom Van den Broma, utrzymuje się na podium i zdecydowanie poprawił sobie nastroje przed czwartkiem. Liczymy na pójście za ciosem.
Fot. Newspix