Reklama

Lekcje od pilota, intensywność i oddana społeczność. Kulisy sukcesu Bodo/Glimt

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

23 lutego 2023, 12:11 • 14 min czytania 4 komentarze

Bodo/Glimt od zawsze było dumą północy. Jako pierwszy zespół z tego regionu Norwegii sięgnęło po krajowe trofeum, pozwalając emigrantom zza koła podbiegunowego poczuć dumę z tego, kim są, podczas gdy na południu kraju byli wyszydzani i wyśmiewani jako wieśniacy. Wieśniacy odgryzali się za każdym razem, gdy Glimt podnosiło głowę i sięgało po medale mistrzostw kraju.

Lekcje od pilota, intensywność i oddana społeczność. Kulisy sukcesu Bodo/Glimt

Zjawisko to było jednak niczym zorza polarna — pojawiało się raz na jakiś czas, urzekając wszystkich, po czym znikało, zostawiając wciąż zauroczonych świadków ze smutną czernią nocy. Klub z Bodo robił to samo. Piął się w górę, groził potentatom, żeby rok później popaść w przeciętność, walcząc — często nieudanie — o ligowy byt. Nic dziwnego, że kiedy w 2019 roku ekipa Kjetila Knutsena zdobyła srebrny medal, część środowiska skupionego wokół Glimt szykowała się już na upadek.

Kiedy po 2019 roku udało się utrzymać na szczycie i zdobyć tytuł, byłem zaskoczony. A kiedy w 2021 roku udało się to zrobić ponownie, żeby potem skończyć ligę na drugim miejscu, ostatecznie dotarło do mnie, że historia sprzed lat się nie powtórzy. Klub ma struktury i pomysł, którego się trzyma, niezależnie od tego, co się dzieje — mówi nam Trond Olsen, wieloletni piłkarz Bodo/Glimt.

Jaki to plan? Postanowiliśmy przekonać się o tym na własnej skórze.

Eryk Łukaszka – Polak w akademii Bodo/Glimt i kulisy szkolenia w Norwegii

Reklama

Sukces Bodo/Glimt. Jak zostali najlepszym klubem w Norwegii?

Fakt, że Olsen, który przecież był częścią drużyny, gdy ta wchodziła w swój najlepszy okres — z Glimt odszedł w 2018 roku — nie dawał wiary w to, że w Bodo można zbudować coś więcej niż chwilową rewelację, jest znamienny. Skrzydłowy dzielił przecież szatnię z Kjetilem Knutsenem i znaczną częścią złotej drużyny.

Patrząc na to, jak rozwija się ten klub, czujesz trochę zazdrości. Chciałbyś być dziesięć lat młodszy, żeby być częścią tej podróży — mówi z lekkim żalem, dodając, że wciąż ma obawy, że ktoś w końcu go uszczypnie i uświadomi, że zespół dojdzie do ściany. – Czasami odnoszę wrażenie, że brakuje im planu „B”, co jest pewnym ryzykiem.

Obawy Tronda Olsena są zrozumiałe. W Bodo/Glimt grał z przerwami od 2001 roku i widział dosłownie wszystko. W 2003 roku sam zdobył wicemistrzostwo Norwegii, wystąpił w pucharowych spotkaniach. Niedługo potem przeżywał spadek do drugiej ligi, z którym wiązały się rosnące problemy finansowe. Drużyna z północy stanęła na skraju bankructwa; norweska federacja groziła jej odebraniem licencji.

W 2009 roku klub prawie zbankrutował, zdarzało się, że pensje przychodziły z dwutygodniowym opóźnieniem. Zostałem sprzedany, co pomogło spłacić część długu, resztę zrobili inwestorzy. W 2014 roku, gdy wróciłem do drużyny, wszystko było już poukładane. W klubie działał już człowiek, którego nazywaliśmy „Money Man” – Bjorn Tore Hansen. Dbał o to, żeby niczego nam nie brakowało i trzymał budżet w ryzach. Oszczędności były drastyczne, ale wyszło to wszystkim na dobre — opowiada Olsen.

W polskim środowisku dwutygodniowy poślizg w wypłacie brzmi jak błahostka, jednak Bodo/Glimt miało naprawdę spore kłopoty, które zaczęły się w latach 90. Od tamtej pory Aspmyra Stadion co jakiś czas był modernizowany, a kosztami prac obciążano klub i spółki z nim powiązane. Glimt wydawało pieniądze, których nie miało. Sytuację miał naprawić duży transfer, jednak sprawa się rypła i widmo upadku było coraz bardziej realne.

Bodo/Glimt nigdy nie szastało pieniędzmi, ale rozbudowa stadionu na kredyt po latach ich dopadła. Sytuacja była na tyle zła, że trzeba było rozpocząć desperacką misję ratunkową. Wszystko zaczęło się od pomysłu rodziny Bergów. To familia, która od lat była związana z klubem: kolejni jej członkowie stawali się miejscowymi legendami. Runar Berg po udanej karierze wrócił do macierzystej drużyny i chciał pójść w ślady ojca, grać do czterdziestki. W pewnym momencie, jednak gdy w jednym ze spotkań zmienił go utalentowany, młody zawodnik z Bodo, zaczął się zastanawiać – może ustąpię mu miejsca, a sam zajmę się czymś poza boiskiem? – wspomina Freddy Toresen, lokalny dziennikarz.

Reklama

Berg zaprzągł do pomocy pozostałych członków rodziny i dokonał niemożliwego. Sposób, w jaki uratowano klub, stał się wręcz baśniową opowieścią o lokalnej miłości.

Bodo/Glimt – mistrzowie Norwegii

Rodzina Bergów uratowała Bodo/Glimt przed upadkiem

Status Bergów w Bodo i okolicach pozwalał na wiele. Kiedy duet Runer i Orjan zaczął chodzić od domu do domu i rozmawiać o przyszłości Glimt, otworzyły się sakiewki i portfele. Wieści szybko się rozniosły, więc parę dni później biznesmeni z północy Norwegii sami zgłosili się do klubu, żeby podać mu pomocną dłoń. Zaczęto organizować aukcje, na które trafiało wszystko — nawet świeżo złowione ryby, specjał jednej z tamtejszych fabryk. Punktem kulminacyjnym był jednak charytatywny koncert.

Zabrali się do tego w szalony sposób: najpierw zaczęli sprzedać bilety, naprawdę drogie bilety. W kilka chwil wyprzedali całą salę koncertową i… zaczęli się zastanawiać, jak zapełnić scenę. Zaczęli zapraszać do Bodo najlepszych, najbardziej znanych artystów z północy kraju. Pomagał w tym brat żony Haralda Berga, który sam był piosenkarzem i miał znajomości w środowisku. Line-up, który zestawili, był wręcz kosmiczny. Wszyscy, którzy kupili bilety, byli zachwyceni — opowiada Toresen.

Bodo/Glimt powstało z kolan, wróciło do najwyższej klasy rozgrywkowej, jednak wciąż było chłopcem do bicia. Trond Olsen, który w trakcie wielkiego kryzysu został sprzedany, żeby spłacić część długów, wspomina swój powrót do Bodo i to, jak rozpoczęto pracę u podstaw, która zaczęła przynosić efekty wiele lat później. To tu po raz pierwszy pada nazwisko, które dziś budzi podziw w środowisku. Kjetil Knutsen.

W 2014 roku zespół wrócił do ekstraklasy i zmienił podejście, zaczął stawiać na promowanie młodych piłkarzy z regionu, w następnych latach kilku utalentowanych chłopaków pojawiło się w kadrze. Kiedy Glimt spadło z ligi w 2016 roku, trenerem był Aasmund Bjorkan, legenda klubu, zdobywca Pucharu Norwegii z 1993 roku. Pozostawiono go na stanowisku, wtedy ściągnął do siebie Kjetila Knutsena.

Woda po parówkach, piwny sukces i ubrania na cebulkę. Odwiedziliśmy Bodo!

Kjetil Knutsen – człowiek, który zaczął rewolucję

Znów wszystko zaczęło się od pomysłu i znów był to pomysł nieszablonowy. Knutsen podchodził pod pięćdziesiątkę i prowadził przeciętny, drugoligowy klubik — Asane, z którego zresztą wyleciał na koniec sezonu 2016. Propozycję pracy jako drugi trener w Bodo/Glimt przyjął więc z pocałowaniem ręki.

Aasmund przypomniał sobie, że parę lat temu poznał ciekawego trenera. Bjorkan potrzebował kogoś, kto go uzupełni. Sam był kapitalnym piłkarzem, jednak jako trener był wycofany. Miał świetne spojrzenie na piłkę, ale był zbyt spokojny. Szukał kogoś z charyzmą, kto chwyci wszystkich za gardła i wyciśnie z nich maksa. Stwierdził, że Knutsem byłby doskonałym liderem, że wprowadzi dyscyplinę i dokładnie tak się stało — tłumaczy Toresen.

Z czasem Kjetil zaczął wchodzić w buty swojego przełożonego. W szatni pojawił się zgrzyt z powodu Fredrika Bjorkana, syna pierwszego trenera. Chłopak miał talent, ale ojciec przesadzał, rzucając go z pozycji na pozycję, byle tylko zmieścił się w składzie. Drużyna zaczęła czuć, że Fredrik jest faworyzowany, a Aasmund oddalał te zarzuty, jednocześnie też oddalając się od pozostałych zawodników. Granica została przekroczona, musiało dojść do zmiany.

W 2018 roku obaj byli już na równi, jeśli chodzi o pełnioną funkcję, rok później Knutsen został „jedynką”. Bjorkan i Knutsen mają ten sam punkt wyjściowy: obaj chcą grać w ustawieniu 4-3-3. Łączy ich sporo rzeczy, ale to Kjetil pozwolił drużynie wejść na wyższy poziom, podnosząc jakość treningów. Poprawił wiele rzeczy — wyjaśnia Trond Olsen.

Knutsen uzupełnił sztab o swojego zaufanego współpracownika, Mortena Kalvenesa. Bjorkan pozostał na ławce, zaczął także zarządzać pionem sportowym. W ten sposób zaczęły rodzić się fundamenty tego, co widzimy dziś. Zarząd Bodo/Glimt zaufał trenerom i wdrażał ich pomysły w życie, a te były ambitne, bo dotyczyły wywrócenia do góry nogami klubowego DNA.

 

Zawsze graliśmy w ustawieniu 4-3-3, nawet sięgając pamięcią do lat 70., jednak gdy mieliśmy słabszy zespół, często przechodziliśmy w 4-5-1. To był problem, bo grając tak nisko, ograniczaliśmy się do defensywy, kontrataków oraz stałych fragmentów gry. Czyli potrzebowaliśmy dwóch szybkich skrzydłowych i dobrego napastnika. Nie było łatwo. W zmianie stylu i znalezieniu odpowiedniego podejścia pomogło szczęście. W 2019 roku w sparingach zaczęto szukać czegoś nowego, pojawił się wysoki pressing. Przeniesiono to na ligę, pressing przynosił efekty w postaci piłek odzyskiwanych w okolicach pola karnego rywala, co z kolei przekładało się na lepsze sytuacje bramkowe. Efektem tego były dobre rezultaty, które dały spokój trenerom — mówi Olsen.

Bodo/Glimt rozwinęło nowy styl do perfekcji poprzez trening. Zajęcia u Kjetila Knutsena to prawdziwy Runmagedon. Trening trwa półtorej godziny, jednak oznacza to 90 minut pracy na pełnej intensywności. Zespół często ćwiczy na pomniejszonym placu – dwudziestu dwóch zawodników gra na boisku, które kończy się za linią pola karnego. Mają tak mało miejsca, że kiedy przenoszą się na pełnowymiarową płytę, potrafią operować piłką perfekcyjnie nawet wtedy, gdy rywale mocno ich naciskają.

Kjetilowi Knutsenowi najmocniej zależy na wysokiej intensywności treningu. Dana sesja jest zawsze przygotowana przed jej rozpoczęciem. Wchodzisz do szatni, masz rozpisany cały plan treningu i gdy wychodzisz na boisko, wiesz, co masz robić. Żadnych większych przerw między ćwiczeniami, po prostu robisz jedno ćwiczenie po drugim. Trener nie chce tracić czasu, sesje treningowe są błyskawiczne — zdradza Trond Olsen.

Paweł Chrupałła o norweskiej piłce i Bodo/Glimt [WYWIAD]

Jak Bodo/Glimt robi transfery? Kim jest Bjorn Mannsverk?

W norweskiej lidze pomysły Glimt były totalną rewolucją. Mało kto zakładał, że dryg, jaki wyróżniała się ekipa z Bodo, uda się utrzymać przez dłuższy okres, zwłaszcza gdy sukces przykuł uwagę bogatszych klubów z całego świata, które zaczęły interesować się poszczególnymi piłkarzami. A trzeba przyznać, że drużyna, która dała klubowi historyczny tytuł i dosłownie zamiotła ligę norweską, bijąc mnóstwo rekordów, była po prostu bandą niechcianych gości.

Nikita Haikin był zmiennikiem w drugiej lidze izraelskiej. Przyjechał na obóz na testy, został rezerwowym bramkarzem, wskoczył między słupki i grał tak dobrze, że powołano go do reprezentacji kraju. Alfons Sampsted – rezerwowy w Szwecji. Brede Moe – najgorszy piłkarz Rosenborga. Marius Lode – przez rok był zawieszony za stosowanie dopingu, bo pożyczył tabletkę od siostry. Fredrik Bjorkan – wychowanek. Sondre Fet – rezerwowy w drugoligowym klubie. Patrick Berg – nikt go nie chciał, nawet za darmo, rozważał zakończenie kariery. Philipp Zinckernagel – siedział na trybunach. Kasper Junker – był fatalny w lidze duńskiej, to on chciał przyjść do klubu, gdy na wypożyczeniu w Stabaek przyjechał na Aspmyrę i zobaczył, jak gra Bodo/Glimt. Jens-Petter Hauge – wychowanek, nie grał na wypożyczeniu w drugiej lidze — wylicza Freddy Toresen.

Większość z nich do Bodo trafiła za grosze. Wyczyny Zinckernagela i Junkera, którzy strzelali i asystowali jak na zawołanie, wywołały w Danii takie zdumienie, że zaczęto się śmiać, że poziom ligi norweskiej poleciał na łeb, na szyję. Nie brano pod uwagę innej możliwości, wydawało się nierealne, że tak przeciętni piłkarze zostali absolutnymi gwiazdami.

Glimt wiedział, jak i gdzie szukać piłkarzy, którzy będą dopasowani do systemu. To najważniejsze kryterium. Nad transferami pracuje Aasmund Bjorkan, ostatnie słowo ma Kjetil Knutsen. Pomaga im kilku skautów oraz zaufani agenci. Współpracują także z analitykami z „Twenty First Group”. Norwegia to nie jest wielki kraj, możesz mieć przegląd wszystkich talentów, wiele o nich wiedzieć. Dużo podróżują, oglądają zawodników — mówi Olsen.

Skuteczny skauting nie był jednak jedyną składową sukcesu. Mizerni zawodnicy sami z siebie nie stali się pewnymi siebie, przekonanymi do własnych umiejętności i stylu piłkarzami, którzy potrafią dominować drużyny z najsilniejszych lig w Europie. Ogromny wpływ na to, jak rozwinęli się poszczególni zawodnicy, miał Bjorn Mannsverk, czyli… pilot myśliwca. Znów zaczęło się od pomysłu. Działacz Glimt, Havard Sakariassen, miał znajomych wśród wojskowych. Na jednym z obiadów opowiedzieli mu o Bjornie, który był trenerem mentalnym pilotów. Ich zdaniem wpływ Mannsverka na ich podniebne wyczyny był ogromny — to on ich nastrajał.

Havard pomyślał: a może zrobić coś podobnego z piłkarzami? Kombinował, jak wydobyć więcej z obecnej kadry, bo klubu nie stać było na duże inwestycje. Skontaktował się z Bjornem i zapytał, czy nie chciałby spróbować tego samego z piłkarzami. Mannsverk uznał, że to byłaby dobra okazja na poszerzenie horyzontów, nowe doświadczenia. Zgodził się, zaczął pracować z Ulrikiem Saltnessem, który miał problem z tym, żeby w ogóle wyjść na boisko. Stresował się, dostawał bóli brzucha. Chwyciło bardzo szybko, więc zaczął pracę z resztą drużyny. Wpoił im filozofię „lepszego występu”. Zespół przestał myśleć o tym, żeby zająć konkretne miejsce w lidze i patrzeć tylko i wyłącznie na to, jak kto grał — opowiada Toresen.

Bjorn Mannsverk wciąż jest przy drużynie. Jedni korzystają z jego pomocy częściej, inni rzadziej. Prowadzi sesje grupowe i indywidualne, z jego usług korzystają nie tylko zawodnicy, ale i kadra zarządzająca. W klubie powstała specjalna sala do medytacji – to także efekt jego szkoleń. Najważniejsze było jednak wpojenie zawodnikom, że warto pracować nad detalami, szukać szczegółów, które ich rozwiną.

Piłkarze zaczęli sami z siebie szukać drogi do poprawy swoich wyników. Pamiętam spotkanie z Philipem Zinckernagelem i Kasprem Junkerem, zaproszono nas do restauracji. Philipp akurat odstawił jedzenie mięsa i powiedział nam, dlaczego — szukał sposobu na to, żeby wejść na wyższy poziom. Testował nowe rzeczy. Piłkarze zaczęli chodzić na jogę, medytowali rano, przed śniadaniem i po południu. Szatnia Bodo/Glimt jest wyjątkowa, pełno w niej świetnych ludzi, którzy napędzają siebie nawzajem. Wszystkiemu przyklaskuje sztab szkoleniowy, który zachęca do próbowania nowości — dodaje dziennikarz.

„Brak planu B” i „murawa trudniejsza niż wam się wydaje”. Lech Poznań w Bodo

Co czeka Bodo/Glimt w przyszłości?

Podniesienie jakości treningów, własny, oryginalny styl i pomysł, skuteczny skauting i wreszcie zbudowanie pewności siebie zespołu, zachęta do samorozwoju. To wszystko sprawia, że drużyna wciąż jest na topie. Owszem, po dwóch latach dominacji przegrała mistrzostwo kraju: przede wszystkim z powodu słabszej defensywy, która po pierwsze pozwoliła rywalom na oddawanie strzałów lepszej jakości, po drugie pierwszy raz od powrotu do Eliteserien straciła więcej bramek niż wynikałoby ze współczynnika expected goals against.

Wciąż jednak jest to projekt, który rośnie. Jeszcze w 2017 roku budżet klubu wynosił pięć milionów euro. Teraz Bodo/Glimt zarabia tyle na pojedynczych transferach.

Jest w tym wszystkim trochę szczęścia. Hauge miał zostać sprzedany do Cercle Brugge za 1,2 miliona euro. Sprawa była dogadana, ale w ostatniej chwili Hauge zmienił zdanie, chciał zostać i pomóc drużynie w pucharach. Zagrał przeciwko Milanowi, który chwilę później kupił go za 5 milionów euro. Obecnie budżet wynosi już 14 milionów euro i nawet jeśli nie osiągną wyników sportowych, mają już zabezpieczone pieniądze za sprzedaż Joela Mvuki. Każdy kolejny awans w pucharach, każdy sukces, będzie bonusem. Kupują mądrze i dość tanio, choć teraz wszyscy wiedzą, że Glimt ma pieniądze i żądają więcej — wyjaśnia Freddy Toresen.

Bodo/Glimt nie grozi więc krach, choć wszystkim nasuwa się pytanie: co, kiedy Kjetil Knutsen odejdzie z klubu? Jeśli jego nazwisko pojawiało się już nawet w kontekście pracy w Premier League, to taka sytuacja wydaje się nieunikniona. Glimt korzysta więc z jego usług póki może, jednocześnie planując inwestycje, które nawet w obliczu kryzysu pozwolą na przetrwanie. Dlatego w planach jest nowy stadion, który miałby przynosić zyski klubowi, a nie gminie, dlatego też półtora miliona euro pochłania roczne działanie akademii. Ten ostatni aspekt trochę mierzi naszego rozmówcę.

W obecnej formule to wyrzucanie pieniędzy za okno. Ostatnie lata nie są dla niej udane. Poziom szkolenia zatrzymał się, podczas gdy poziom pierwszej drużyny poszybował w górę. Co roku Bodo/Glimt wydaje 1,5 miliona euro na utrzymanie akademii, to duże pieniądze, jak na to, że obecnie brakuje im zysków. Przez cztery lata wychowano jednego zawodnika. Za sześć milionów można byłoby kupić kilku innych: łatwiej i taniej.

Ada Hegerberg. Duma norweskiej piłki, żona Thomasa Rogne

Freddy Toresen narzekał też na byłego szefa akademii Bodo/Glimt, Gregga Broughtona. Anglik przez kilka lat pracował w klubie i udzielił wielu wywiadów, mówiąc o kulisach zarządzania szkółką. Eryk Łukaszka, polski piłkarz z akademii Glimt, docenia warunki, jakimi dysponuje. Toresen mówi jednak, że to przez Broughtona drużyna straciła największy talent ostatnich lat.

Andreas Schjeldrup odszedł do Danii, bo dyrektor akademii wstrzymywał jego rozwój. Nie chciał pozwolić mu grać w drużynie rezerw, uważał, że to zbyt wcześnie, że sobie nie poradzi. Andreas widział, jak szansę dostawali inni i stwierdził, że nic tu po nim. Teraz kupiła go Benfica — wyjaśnia i dodaje: – Norwegowie są zbyt potulni, mili. Dają zawodnikom zbyt duży komfort, to ich rozleniwia. W akademii brakuje dyscypliny.

Mimo wszystko jednak Bodo/Glimt wciąż jest klubem lokalnym. Do kadry pierwszej drużyny przebijają się kolejni wychowankowie, a więzi z tutejszą społecznością umocniły nie tylko sukcesy, ale i jednogłośna decyzja piłkarzy o zrzeczeniu się 20% wynagrodzenia w czasie koronawirusa, dzięki czemu nawet najmniejsi pracownicy Glimt utrzymali posady i nie odczuli problemów.

Takie właśnie jest Bodo, taki jest ten klub. Mały i wielki zarazem.

WIĘCEJ O MECZU BODO/GLIMT – LECH POZNAŃ:

fot. Newspix, Bodo/Glimt

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Konferencji

Komentarze

4 komentarze

Loading...