Reklama

„Cholera, to było coś wielkiego”. Jak Amerykanie i Japończycy zorganizowali galę wrestlingu w Korei Północnej

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

02 lutego 2023, 20:02 • 26 min czytania 16 komentarzy

Rok 1995. Na stadionie w Pjongjangu, stolicy Korei Północnej, organizowana jest… gala wrestlingu. Nie opowiadają za nią jednak sami Koreańczycy, a dwie federacje: japońska (NJPW) i amerykańska (WCW). W ringu pojawiło się wówczas sporo gwiazd, choć największa była na trybunach. Ze wszystkimi wrestlerami ściągnięto też bowiem… Muhammada Alego. 

„Cholera, to było coś wielkiego”. Jak Amerykanie i Japończycy zorganizowali galę wrestlingu w Korei Północnej

Jak to możliwe, że taki event udało się zorganizować? Kto za tym wszystkim stał? Jak zareagowali Koreańczycy na wrestling? Dlaczego jedna z gwiazd wieczoru całowała ziemię na lotnisku po powrocie? Który z wrestlerów bał się, że nie wróci do domu? Kiedy Muhammad Ali na moment „zrzucił z siebie” chorobę Parkinsona? To opowieść o czymś, co w teorii nie miało prawa się wydarzyć. Opowieść o Collision in Korea.

***

Profesjonalny wrestling pokręconych historii widział mnóstwo. Całkiem jednak możliwe, że ta jest najdziwniejszą z nich. No bo jak to możliwe, że w 1995 roku – gdy Korea Północna była jeszcze bardziej odizolowana od reszty świata niż dziś – w jej stolicy zjawia się grupa wrestlerów z Japonii i USA, by stoczyć tam walki na największej gali, jaką widział świat?

(I nie, największa to nie przesada ani koreańska propaganda – nawet gdyby ostrożnie podchodzić do liczb podawanych przez organizatorów, na dwudniowym evencie łącznie zjawiło się co najmniej 300 tysięcy ludzi. Owszem, wielu z nich przymusowo, ale i tak robi to wrażenie.)

Na scenę wkracza tu Antonio Inoki. Wrestler, założyciel NJPW – dziś największej japońskiej federacji wrestlingu i jednej z największych na świecie – oraz polityk. Człowiek-instytucja w Japonii. Postać mniej więcej takiego formatu, jak Adam Małysz w Polsce w szczycie swojej kariery. Powszechnie szanowany i uwielbiany. Pełen kontrowersyjnych, ale często skutecznych pomysłów – zwykle obejmujących wrestling.

Reklama

Antonio Inoki. Fot. Ogiyoshisan/Wikimedia

To on wpadł na pomysł zorganizowania gali w Korei Północnej. Głównym celem była, jak sam mówił, poprawa stosunków między tym krajem a Japonią, być może nawet nawiązanie oficjalnych kontaktów dyplomatycznych. Oficjalnych, bo te, które miał on, opierały się raczej na jego sławie, którą w Korei nabył przez osobę swojego mentora, senseia. Tym był Rikidōzan, wrestler, jeden z narodowych bohaterów Koreańczyków z Północy. Z pochodzenia obywatel właśnie tego kraju, który sławę zdobył w Japonii.

(Koreańska propaganda głosiła, że zmarł z powodu swego pochodzenia, wyeliminowany przez yakuzę. Prawdziwa wersja była nieco inna – faktycznie, do jego śmierci przyczynił się drobny członek mafii, ale wrestlera ugodził nożem w samoobronie. A ten i tak by pewnie z tego wyszedł, gdyby nie to, że po operacji – wbrew zaleceniom lekarzy – ruszył w tango i pił sporo alkoholu.)

Inoki chciał wykorzystać swoją reputację ucznia Rikidōzana i własną sławę. Ci, którzy go znali (zmarł w październiku ubiegłego roku), powtarzali, że „wierzył, że wrestling może łączyć ludzi”. Przez ponad rok pracował więc nad organizacją „festiwalu pokoju” w Korei, który miał być – w jego głowie – pierwszym krokiem na drodze do złagodzenia relacji na linii Korea Północna-Japonia.

Miał w tym wszystkim też osobisty cel – był świeżo po politycznym skandalu i ubiegał się o reelekcję do japońskiego parlamentu. Wierzył, że opcjonalny sukces całego przedsięwzięcia mógłby mu pomóc.

Reklama

A takie sukcesy odnosił przecież już wcześniej. W Iraku na własną rękę negocjował uwolnienie japońskich więźniów z Saddamem Husajnem. Skutecznie, a udało mu się to w dużej mierze dzięki zorganizowanemu w Bagdadzie festiwalowi, który był częściowo galą wrestlingu, a częściowo koncertem rockowym. Na wolność wyszło wtedy 41 osób. On też spotkał się z Fidelem Castro jako pierwszy przedstawiciel rządu demokratycznego państwa wschodniej Azji.

Miał swoje osiągnięcia. Korea miała być kolejnym.

***

Przebitka na Koreę – kraj biedny, totalitarny i komunistyczny. Rządy w 1995 roku sprawuje w nim Kim Jong Il, który rok wcześniej przejął je po śmierci swego ojca. Zresztą żałoba po Kim Il Sungu właściwie jeszcze się nie skończyła – gdy wrestlerzy już przyjadą tam na swoje występy, będą zmuszeni złożyć kwiaty pod jego pomnikiem, a dookoła zobaczą płaczących na cały głos ludzi. Czy z faktycznego smutku, czy aktorów, tego nie będą w stanie rozstrzygnąć.

Na początku lat 90. przez Koreę Północną przetoczyła się w dodatku klęska głodu. Szacuje się, że pochłonęła około trzy miliony ofiar. Kolejne tysiące ginęły w obozach pracy, gdzie trafiano właściwie za wszystko. Władza była absolutna, ale po śmierci Kim Il Sunga pojawiło się nieco wątpliwości co do kierunku, w jaki zmierza kraj.

Wielkie pomniki dwóch Kimów: Il Sunga i Dzong Ila. Fot. Jose Fernandes Jr./Flickr

To był istotny moment w dyplomatycznym krajobrazie Korei, właśnie przez śmierć Kim Il Sunga. Kim Dzong Il dopiero co przejął władzę, ale sporo było pytań o to, jak powinien teraz wyglądać kraj. Władza zdecydowanie chciała wydać swoiste oświadczenie. Ale, jak to często w Korei Północnej, zrobiła to w niesamowicie dziwny sposób, który kompletnie zagmatwał przekaz – mówił Mike Chinoy, dziennikarz zawodowo zajmujący się tamtym regionem.

(Swoją drogą niemal identyczny sposób na pewną legitymizację swojej władzy po latach wykorzysta Kim Dzong Un, spotykając się z Dennisem Rodmanem. Tyle że Rodman Koreę często będzie przy tym chwalić, a wrestlerzy, którzy zjawili się na Collision in Korea wręcz przeciwnie.)

Koreańczycy gościli więc u siebie naprawdę świetnie obsadzoną galę wrestlingu, mimo że… właściwie nikt z obywateli tego kraju nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Ale o tym nieco później.

***

Koreańczycy chcieli gwiazd, najlepiej światowego formatu. Inokiemu też na nich zależało, chodziło przecież o reklamę całego festiwalu pokoju, pokazanie, że Japonia i Korea Północna mogą ze sobą rozmawiać, a nawet współpracować. Mówiono o Michaelu Jacksonie czy Jimmym Carterze (ponoć pierwotnie zgodził się na taką podróż, a zdanie zmienił dopiero z czasem), z kolei do walki w main evencie gali chciano zaangażować Hulka Hogana.

Inoki dobrze go znał, wielokrotnie mierzył się z nim w ringu. Ale Hogan powiedział, że do Korei nie pojedzie. Nie Inokiemu – kto wie, może jemu by nie odmówił? – a Ericowi Bischoffowi, jednej z najważniejszych postaci amerykańskiego wrestlingu w latach 90.

Bischoff był wtedy prezesem WCW, drugiej największej federacji (po WWF/WWE Vince’a McMahona) na amerykańskim rynku. Wielokrotnie współpracował już wcześniej z NJPW i Inokim, nie dziwi więc, że Japończyk odezwał się do niego, oferując mu angaż do całego projektu. Ba, samo Collision in Korea ostatecznie reklamowane było głównie jako gala WCW, mimo że pojechało tam ostatecznie… ledwie trzech przedstawicieli tej federacji.

Bischoff do pomysłu z miejsca się jednak zapalił. Po latach tłumaczył dlaczego.

Każdy wiedział, że to kraj rządzony przez dyktatora. […] Dziś, gdy patrzę na ten wyjazd, myślę, że był głupi. Teraz nie zrobiłbym tego ponownie. Wtedy wierzyłem, że da nam to sporo uwagi w mediach. Zdziwiłem się, gdy tak się nie stało. Moim celem było sprawienie, by WCW stało się bardziej międzynarodową marką. Było też sporo innych powodów, przez które chciałem tam pojechać z biznesowego punktu widzenia. I jeden osobisty. Uwielbiałem pomysł wylotu do kraju, gdzie większość Amerykanów nie miała zezwolenia na wjazd. Powiedzieli mi, że oficjalnie byłem siódmym Amerykaninem, który postawił stopę w Korei Pónocnej i nie został zatrzymany albo zastrzelony.

To Bischoff sprowadzi też gwiazdę, która pojawiła się razem z nimi do Korei. Od samego początku miał w głowie jedną konkretną: Muhammada Alego. Nie dziwi, że o nim pomyślał. Alego znał przecież również Inoki, obaj w latach 70. stoczyli kontrowersyjny pojedynek w formule mieszanych sztuk walki. Przez kolejne dwie dekady właściwie ze sobą nie rozmawiali. Ale gdy Ali usłyszał, że za całą sprawą z wyjazdem stoi Inoki, a do tego poznał jego motywy („łączenie ze sobą ludzi przez sport”), z miejsca zapalił się do wyjazdu.

Walka Alego z Inokim. Fot. Newspix

***

Polecieli więc. Choć wielu im to odradzało.

Dzwonili do mnie przedstawiciele i japońskiego, i amerykańskiego rządu, mówiąc: „Słuchaj, nie możemy zagwarantować ci bezpieczeństwa. Odradzamy ci ten wyjazd”. Tak to ujęli. Jednak byliśmy młodzi, pomyśleliśmy sobie: „Kiedy dostanę kolejną szansę na taki wyjazd?”. Odpowiedź brzmiała: nigdy. To było możliwe tylko dzięki panu Inokiemu. Kiedy przybyliśmy na miejsce okazało się, ze wydrukowano tam pieniądze z jego podobizną. Były też znaczki pocztowe. Tak był poważany. Musielibyśmy zrobić coś bardzo złego, żeby nie wrócić – mówił Sonny Onoo, współpracownik Bischoffa, który wraz z nim komentował całą galę.

Sami wrestlerzy po latach przyznawali, że wielu z nich właściwie nie wiedziało, na co się pisze. Zdenerwowani byli głównie ci z Japonii, Amerykanie – nawet jeśli walczyli dla NJPW – raczej traktowali to jak przygodę. – W tamtym momencie mojego życia gazety czytałem głównie dla wyników sportowych. Nie miałem pojęcia, co dzieje się w Korei Północnej – wspominał Scott Norton, który wystąpił w main evencie pierwszego dnia gali.

Inni opisywali to wszystko podobnie. Gdy zaproponowano im udział w całym przedsięwzięciu, towarzyszyła temu raczej ekscytacja z podróży, jaką niewielu mogło odbyć. O Korei wiedzieli tyle, że to komunistyczny, wrogi wobec USA czy Japonii kraj. Minimalnie lepiej sprawę z tego, co to oznacza, zdawał sobie Ric Flair. I przy nim się zatrzymajmy.

Flair niedługo wcześniej ogłosił co prawda swoją (pierwszą, wracał wielokrotnie) emeryturę, ale gdy dostał propozycję walki w Korei, skorzystał. Dla Bischoffa i Inokiego był wyborem numer dwa, po Hoganie. I w sumie przez lata był też gwiazdą numer dwa. Do dziś to właśnie Flair pozostaje najbardziej utytułowanym wrestlerem w historii WWE (wcześniej WWF). „Nature Boy” był fenomenem, jednym z najlepszych zapaśników w dziejach. W 1995 roku dobijał miał na karku 46 lat, ale w ringu nadal potrafił dać fenomenalne widowisko.

Ric Flair w ringu. Fot. The Badder in the World/Flickr

W dodatku to była jego jedyna okazja, by zmierzyć się z Inokim. Hogan walczył z Japończykiem wielokrotnie. Flair z Hoganem też. Ale Flair z Inokim? Nigdy wcześniej i nigdy później. Jedyna walka dwóch absolutnych legend w swoim fachu miała się odbyć w Korei Północnej. Ot, los potrafi napisać najdziwniejsze historie.

Dlaczego pojechałem? Cóż, po pierwsze pomyślałem, że byłoby świetnie podróżować Muhammadem Alim. Po drugie, uważałem, że to wyzwanie i coś, co zapamiętam do końca życia. Przed wylotem rozmawiałem z kilkoma przyjaciółmi z polityki – Jessem Helmsem [senatorem z Karoliny Północnej] i Carrollem Campbellem [gubernatorem Karoliny Południowej]. Obu nie podobał się ten pomysł – wspominał Flair.

Ale jemu się podobał. I to wystarczyło. Eric Bischoff po latach mówił, że Flair to gość, który szuka wyzwań i przygód. – Lubi robić coś nowego, innego. Na pewno podobał mu się pomysł walki z Inokim. Wiedział, że to będzie natychmiastowy klasyk. Antonio był ikoną, wielką częścią historii wrestlingu, zwłaszcza w Japonii. Ric był tym podekscytowany, na pewno bardziej niż samą podróżą. Może gdyby zdawał sobie lepiej sprawę z tego, co go tam czeka, nie pojechałby? – zastanawiał się prezes WCW.

Kilka lat temu Ric Flair wziął udział w sesji pytań i odpowiedzi na Reddicie. Na pytanie jak wspomina podróż i walkę w Korei Północnej odpisał krótko:

Najgorsze doświadczenie mojego życia.

***

Sam festiwal, jak go nazywano, był wielkim wydarzeniem. Na Stadionie 1 Maja w Pjongjangu w oba dni trwania imprezy miejsca znalazło co najmniej 150 tysięcy osób, a Koreańczycy twierdzili, że drugiego było ich nawet 190 tysięcy. Wśród nich całkiem spora grupa gości z innych krajów, bo zważywszy na wyjątkowe okoliczności, Korea Północna otworzyła swoje granice jak nigdy wcześniej (ba, część gości nocowała, jedyny raz w historii, u koreańskich rodzin, bo zabrakło dla nich miejsca w hotelach). Większość stanowili jednak miejscowi, którzy… niekoniecznie chcieli tam być.

Pierwszego dnia jechaliśmy samochodem i zobaczyłem tysiące fanów dookoła stadionu. Powiedziałem: „Ric, naprawdę przyciągamy wielką publikę, popatrz”. Kierowca obrócił się wtedy do nas i powiedział, że tak naprawdę nikt nie chce tam być, zostali do tego przymuszeni. „Gdyby nie przyszli, dostaliby kulkę w łeb”, dodał – wspominał Scott Norton.

Intencje Koreańczyków wyjaśniali przybyłym ich przewodnicy. Powtarzali, że liczą, iż teraz goście z zagranicy zobaczą, jak wspaniały jest ich kraj i przestaną szerzyć na jego temat swoje kłamstwa. Równocześnie jednak władze chciały udowodnić, że Korea jest wspanialsza od swych wrogów, bo tak postrzegano tam przecież Stany Zjednoczone i Japonię. Ba, Koreańczycy nie wiedzieli nic choćby o Hiroszimie czy Nagasaki i uczeni byli, że wygrali II wojnę światową.

Mówiąc wprost: to był inny świat.

Ale momentami faktycznie był to świat wspaniały. Przyznają to wszyscy, którzy wtedy tam zajechali. Pokazy taneczne czy synchronicznych „żywych obrazów” na trybunach (czyli po prostu znanych nawet z polskich stadionów kartoniad, ale ruchomych i znakomicie zsynchronizowanych – podobno ćwiczonych wcześniej przez pół roku) zrobiły wielkie wrażenie na przybyłych tam wrestlerach. Na przygotowanie takich atrakcji, którymi mieli ich olśnić, wydano zresztą miliony dolarów.

Show, które dali oni na początku festiwalu, było zdecydowanie lepsze i bardziej angażujące, niż to, które my daliśmy w ringu – wspominał potem Bischoff. A Scott Norton dodawał: – To był jak Cirque du Soleil pomnożony razy 10. Super Bowl wydawał się przy tym szkolnym przedstawieniem. Przeszli przez wszystkie możliwe tańce. Mieli trapez, zorganizowali też przemarsz wojsk razem z pokazem broni.

Pokaz zorganizowany przez Koreańczyków na stadionie. Fot. YouTube

O ile to zachwycało przyjezdnych, o tyle miejscowych nie zachwycił wrestling. Bo podobnie jak o II wojnie, tak i o nim też właściwie niczego nie wiedzieli. Nawet wysocy rangą oficjele spodziewali się czegoś zupełnie innego. – Wydaje mi się, że oczekiwali tradycyjnych zapasów w stylu klasycznym. Nigdy wcześniej nie widzieli profesjonalnego wrestlingu – wspominał Flair.

Nazwa gali mówi o niej właściwie wszystko. To było zderzenie kultur. Publiczność w Korei Północnej nie miała pojęcia, jak reagować na coś, co faktycznie toczyło się na żywo. To nie była idealnie zorganizowana parada, do jakich byli przyzwyczajeni – wspominał Nicholas Bonner, dyrektor Koryo Tours, firmy organizującej wycieczki na teren Korei Północnej, który był wówczas na trybunach.

Wszyscy goście spoza Korei Północnej mieli to samo wrażenie: że miejscowi dopiero w połowie pierwszego dnia, po kilku walkach, zrozumieli, że to nie prawdziwe pojedynki (a niektórzy nawet później, „opiekunka” Bonnera pytała go już po wyjściu ze stadionu, czy to wszystko było naprawdę). Co nie zmieniało faktu, że na trybunach było całkowicie cicho. Walki umyślnie więc zorganizowano krótsze niż normalnie, mało która przekraczała dziesięć minut. Uznano, że nie ma powodu robić dłuższych, bo publika szybko by się znudziła (inna sprawa, że i tak dopingowali na sygnał). Równocześnie więc poziom samego widowiska – jak wspominał Bischoff – faktycznie nie był najwyższy.

A przecież do Korei przyleciało wtedy wielu naprawdę znakomitych wrestlerów. Poza Flairem i Inokim między innymi Chris Benoit (jako Wild Pegasus), Too Cold Scorpio, El Samurai, Hiro Saito, Tadao Yasuda, Scott Norton, Hawk, Hiroshi Hase czy Shinya Hashimoto czy bracia Steinerowie: Scott i Rick. Wszyscy doskonale znani amerykańskim czy japońskim fanom. Ale w Korei Północnej byli anonimowi.

(Ciekawostką jest, że w swoich dość obcisłych i wiele odsłaniających strojach walczyły tam również kobiety – Mariko Yoshida, Manami Toyota, Akira Hokuto i Bull Nakano. Wszystkie to zresztą legendy kobiecej sceny wrestlingu.)

Publika jednak przez większość czasu była wręcz martwa. Ponoć ożywiła się nieco przy main evencie pierwszego dnia gali – walce Scotta Nortona z Shinyą Hashimoto. Ale to tylko dlatego, że byli to dwaj potężni goście i wrażenie bardziej niż ich pojedynek – zakończony remisem po upływie 20 minut – robiły ich rozmiary.

W pełni zainteresować potrafili ich dopiero Flair z Inokim, walczący drugiego dnia. Jako ostatni, rzecz jasna. Dwie legendy miały bowiem zwieńczyć wszystko swoim pojedynkiem.

***

Cała przygoda dla wrestlerów z WCW i NJPW zaczęła się na japoński lotnisku, gdy zobaczyli transportowy samolot, wyglądający jak wyjęty z lat 50. I całkiem prawdopodobne, że faktycznie wtedy wyprodukowany.

To był stary samolot. Miał flagę Korei Północnej na boku. Pamiętam, że gdy usiadłem, szukałem pasa. Żadnego nie było. Ludzie zaczynali się nieco denerwować – wspominał Onoo. Niespokojny był zwłaszcza Flair. Nic dziwnego, dwadzieścia lat wcześniej cudem ocalał z katastrofy samolotu. I o ile latania normalnymi się nie bał, o tyle ten budził jego strach. – Samolot trząsł się niesamowicie. Wyglądał, jakby służył w II wojnie światowej. Był stary, zardzewiały. Na pokładzie właściwie nie było obsługi. Gdy poprosiliśmy o piwo, każdemu dali inne, wszystkie ciepłe – mówił Norton.

Najspokojniejszy na pokładzie był ponoć… Muhammad Ali. On akurat bawił się od samego początku doskonale. Jeszcze w Japonii, przed startem, gdy oblegali go reporterzy i fotografowie, zaczął nagle mówić do Hawka – całkiem potężnego faceta – że „chce go dostać”. I to mimo tego że w Korei pełnił tylko funkcję reprezentacyjną (zresztą w tamtym okresie męczył go już Parkinson). Jak to on – robił show. Do towarzystwa pasował idealnie.

Tym bardziej, że był wielkim fanem wrestlingu.

Siedziałem obok niego w samolocie. Długo rozmawialiśmy o jego wspomnieniach związanych z profesjonalnym wrestlingiem i tym, jak wpłynął na jego karierę. Swój imidż oparł na wrestlerze nazywającym się Gorgeous George. Słyszałem wtedy tę historię po raz pierwszy i to od samego Alego! To było fascynujące, słuchać jak o tym opowiada – wspominał Bischoff.

Inni pasażerowie samolotu pamiętają, że Ali był duszą towarzystwa. Pokazywał wrestlerom magiczne sztuczki z banknotami i urządzał sobie konkursy na proma (swego rodzaju trash talk, zwykle rozpisany wcześniej, czasem improwizowany) z Hawkiem czy Scorpio. Hawka zresztą uwielbiał, oglądał jego wywiady i wypowiedzi, znał go już wcześnie. Ali cieszył się niesamowicie, gdy był „obrażany” przez niego w samolocie, a potem prosił go, by ten od razu zrobił to ponownie. A im bardziej Ali się tym jarał, tym bardziej Hawk chciał to robić. W dodatku sam bokser miał ponoć wielkie poczucie humoru, świetnie odnajdywał się w towarzystwie, mimo że Parkinson nieco utrudniał mu mówienie.

(Po lewej stronie zdjęcia Antonio Inoki, za Flairem i Alim – w bandanie na głowie – 2 Cold Scorpio)

Podróż Ali nieco im więc umilił. Ale gdy nadeszło lądowanie, natychmiastowo zetknęli się też z koreańską rzeczywistością.

Właściwie pierwsze, co wszyscy zauważyliśmy, to że lotnisko było jałowe i opuszczone. Niczego takiego nie widziałem, a mieszkam właściwie na pustyni, więc jestem do podobnych miejsc przyzwyczajony. Tam nie było jednak żadnego znaku życia. Żadnych zwierząt, wiewiórek, śpiewania ptaków. Nic – wspominał Bischoff.

Lotnisko było przy tym ogromne, to warto podkreślić. Jakby codziennie miały tam lądować setki samolotów, a nie jeden i to stary oraz zdezelowany. Na powitanie wrestlerów przywitali oficjele, którzy natychmiast podzielili ich w pary i każdej dali opiekuna, którego nie mogli opuszczać, chyba że w swoich pokojach. Zabrali im też paszporty, na co wiele osób nieco się przestraszyło. Spokojny był Bischoff, bo – jak tłumaczył – przecież i tak nie było tam ambasady USA, paszporty były właściwie tylko kawałkiem papieru.

Całe lądowanie było niezwykle przytłaczającym doświadczeniem. Rozdzielenie nas, zabranie paszportów, zabukowanie w osobnych hotelach, przydzielenie ludzi do „opieki”. Gość, który był mi przydzielony, spojrzał na mojego Rolexa i zapytał, czy wiem, ile lat musiałby na takiego pracować. Gdy powiedziałem, że nie wiem, rzucił, że dziesięć – mówił Flair.

Pamiętam, że gdy jechaliśmy samochodem do hotelu, odwróciła się do nas nasza opiekunka i powiedziała: „A, jeszcze jedno. Cokolwiek byście nie robili, nie gwałćcie naszych kobiet”. Sonny Onoo siedział obok mnie. Spojrzałem na niego i zacząłem pytać: „Czy ona właśnie powiedziała…”, na co opiekunka sama rzuciła: „Tak. Nie możecie gwałcić naszych kobiet”. No cóż, w porządku. Nie zrobimy tego. Od razu jednak zobaczyliśmy, jak Amerykanie są postrzegani w Korei Północnej – wspominał Bischoff.

***

Z lotniska wrestlerów zabrano natychmiast pod pomnik Kim Il Sunga, gdzie mieli złożyć kwiaty, co uwieczniono na zdjęciach i taśmach filmowych (kamery też wyglądały, jakby miał dobre 50 lat). Większość z nich nie wiedziała nawet, kim był ten człowiek, ale cóż, miejscowi wymagali, więc goście się dostosowali.

To tam jednak rozegrała się scena, która wielu wynagrodziła cały wyjazd. Pomnik stał na szczycie schodów, których były całe setki. Musieli się tam wspiąć, w dodatku w garniturach (kolejny wymóg organizatorów, mieli je nosić cały czas, z wyjątkiem w postaci ringu), a było całkiem gorąco. W połowie wielu z nich nie miało siły.

Wtedy do akcji wkroczył Ali.

Wydawało się, że to z tysiąc schodów, może nawet więcej. Mieliśmy oddać cześć ich pierwszemu dyktatorowi, który stworzył to całe gówno dookoła. Muhammad Ali przeżywał trudny czas, tak się zdawało. Aż tu nagle jakby zrzucił z siebie Parkinsona, zdjął marynarkę i rozwiązał krawat. A potem zaczął wbiegać po schodach! To było niesamowite – wspominał Norton. Historię uzupełniał Scott Steiner: – Nagle zupełnie się nie trząsł. Wrócił do czasów treningów, wszystko z nim było w porządku. Jego ciało to pamiętało. Gdy zaczął wbiegać po schodach, po prostu rzuciłem: „Jasna cholera!”.

Wszyscy tak zareagowali. Widok Alego jak z najlepszych lat treningów i walk, był dla nich absolutnie magiczny. Większość z nich go podziwiała, widziała jego najważniejsze pojedynki (a niektórzy właściwie wszystkie). Potem mówili, że to było jak scena z „Rocky’ego”, ale lepsza. Bo Ali na górze, jak Stallone w filmie, zaczął boksować z cieniem. Kilku z nich wbiegło za nim po schodach, żeby przyjrzeć się temu z bliska.

To był Ali bokser. Po prostu tam stałem, patrzyłem na niego i mówiłem: „Wow” – kończył Norton.

Muhammad Ali w czasach kariery. Fot. Newspix

Miejmy w dodatku na uwadze, że z uwielbieniem tę scenę wspomina człowiek, który w trakcie tego wyjazdu bał się, że… nie wróci do kraju. I miał ku temu dobry powód.

Chciałem zadzwonić do żony, byliśmy świeżo po ślubie, wiedziałem, że pewnie szaleje, bo wiedziała, do jakiego kraju jadę. W końcu, po dwóch dniach, mi się udało. Żona była wściekła, oskarżyła mnie o to, że imprezuję z chłopakami i nadużywam jej zaufania. Powiedziałem jej, że nie rozumie, w jakiej gównianej dziurze się znaleźliśmy. Połączenie się skończyło. Myślałem, że trzasnęła słuchawką, ale chwilę potem drzwi do mojego pokoju otworzyły się z hukiem i weszli ludzie z karabinami – opowiadał Norton.

Zabrano go na dół, do podziemi, nawet nie hotelu, bo te ciągnęły się naprawdę długo. Tam wyjaśniono mu, że nie może mówić nic złego o Korei Północnej. Koreańczycy byli na niego wściekli, on próbował im wytłumaczyć, że tylko rozmawiał z żoną. – Powiedzieli mi, że u nich w kraju nikt nie kłóci się ze swoimi kobietami. Przestraszyłem się. Nikt w końcu nie wiedział, że jestem, a oni mieli broń. Widziałem, jak dwóch gości przez minutę rozmawia, patrząc na mnie. Pomyślałem sobie, że stamtąd nie wyjdę. Ostatecznie jeden z nich udzielił mi reprymendy i odprowadzili mnie do pokoju.

Gdy wrócił do pokoju, zobaczył, że ten się zmienił. W międzyczasie wyniesiono z niego wszystko, co można było uznać za luksus (dla nas: normalność). Zniknęły prześcieradła, telefon, mydło. Przez kilka nocy Norton mieszkał więc w takich warunkach. Ale nic nie mógł na to poradzić.

***

Hotelowych – i nie tylko – perypetii było zresztą znacznie więcej. Mały skandal obyczajowy wywołała para Sasaki i Hokuto. Oboje poznali się dopiero przy okazji wyjazdu, ale z miejsca mieli się ku sobie. No i w nocy spiknęli się w hotelu – choć teoretycznie nie powinni mieć takiej możliwości – gdzie uprawiali seks tak głośny, że słychać było go w sąsiednich pokojach. A następnego dnia byli już zaręczeni i do dziś są ze sobą, w Japonii będąc jedną z najpopularniejszych par wśród wrestlerów, a nawet ogółem celebrytów.

Co do samego hotelu, to ten wrestlerzy wspominali jako całkiem okazały z zewnątrz (choć szary, jak wszystko dookoła), ale w środku – mimo że pokoje były olbrzymie – wyraźnie dało się odczuć, że albo od dawna, albo nigdy nikt tam nie nocował. Jedyną rozrywką przyjezdnych było właściwie oglądanie telewizji – ograniczonej do dwóch kanałów – której i tak nie rozumieli. Kiedy chcieli pograć w bilard, najpierw przez dwie godziny negocjowali to z gospodarzami, a potem jeden z nich przez przypadek uderzył tak, że na podłogę spadła jedna z bil. I z miejsca im je zabrano, po czym… zniszczono.

Siłownia, która miała być „światowych standardów” i „jedną z najnowocześniejszych na świecie” okazała się być sztangą i kilkoma obciążnikami do niej. Momentami brakowało też jedzenia, choć przy okazji uroczystych posiłków karmieni byli całkiem nieźle. Inna sprawa, że wiele potraw widzieli po raz pierwszy w życiu i niekoniecznie mieli ochotę je jeść. Co chwila byli też wyciągani gdzieś wbrew swej woli, żeby można było nakręcić kolejne propagandowe materiały na potrzeby koreańskiego rządu.

Gospodarzom naraził się też Eric Bischoff, który wyszedł na poranny jogging bez swojego przydzielonego mu odgórnie anioła-stróża. Po drodze napotkał nieco miejscowych, w tym dzieci, które ponoć przyglądały mu się wręcz przerażone. Gdy wrócił do hotelu, czekało go przesłuchanie na temat tego gdzie był i co zrobił. Ostrzeżono go też, że nie może sobie więcej pozwolić na taką samowolkę.

Zespół komentatorski gali. Po prawej Eric Bischoff. Fot. YouTube

Nic dziwnego, że atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Mało brakowało, a wszystko mogłoby się skończyć tragicznie.

W pewnym momencie wywiązała się bowiem sprzeczka między Hawkiem a Scorpio. Zaczęło się od tego, że ten drugi nazwał Flaira „cipą”. A Hawk wiele Ricowi zawdzięczał i był jego przyjacielem. Więc z miejsca Scorpio przyłożył. Ten mu oddał, zresztą wielokrotnie. Dopiero japońscy wrestlerzy rozdzielili obu, ponoć w ostatniej chwili, bo oko Hawka było bliskie wyskoczenia z oczodołu. Scorpio potem go za to przeprosił, ale przeprosiny ewidentnie nie zostały przyjęte, bo obaj obili się drugi raz.

I to jeszcze nic. Przy okazji obiadu Scorpio zakosił ze stołu dwie metalowe pałeczki. A potem, w pokoju, postanowił je zaostrzyć. Dopiero Chris Benoit, jego współlokator, odwiódł go od tego pomysłu, bojąc się, że może zamordować Hawka (co ironiczne, biorąc pod uwagę, jak zakończyła się historia Benoit – tu jej nie opiszemy, ale możecie łatwo znaleźć informacje na ten temat). Dopiero na sam koniec całego festiwalu obaj się pogodzili. Hawk swoje zachowanie tłumaczył „brakiem dostępu do pigułek, sterydów czy czegoś do palenia”.

Gdyby poszli o krok dalej, mogłoby się okazać, że festiwal przyjaźni wcale nie byłby tak przyjazny.

***

O całej sprawie nigdy nie dowiedzieli się koreańscy fani, siedzący na trybunach. Fani, którzy drugiego dnia – na sam koniec – wreszcie się ożywili. Do ringu weszli wtedy Ric Flair i Antonio Inoki. Ten pierwszy właściwie od momentu, gdy odebrano im paszporty, był całkowicie niespokojny. Wszystkich dookoła pytał o to, czy w ogóle wrócą do domów. Bał się, że tak się nie stanie. Żałował przylotu do Korei.

Ale gdy wychodził do ringu, niczego nie było po nim widać.

To był Ric Flair, najlepszy wrestler świata. Flair, który jak nikt potrafił zachować się w ringu. Człowiek, który między linami był geniuszem. A naprzeciw siebie miał przecież drugiego geniusza. Jasne, obaj byli już po swoich złotych latach, Inoki dobijał do pięćdziesiątki, Flair był o kilka lat młodszy (co ciekawe – jedną z najbardziej pamiętnych walk w życiu dał aż trzynaście lat później, w 2008 roku, gdy jego rywalem na Wrestlemanii był Shawn Michaels, a „ostatni pojedynek”, jak sam go reklamował, stoczył… w zeszłym roku!). Ich starcie nie było zresztą wielkim popisem dwóch mistrzów. To była raczej średnia walka, nic więcej. Zresztą obaj przed nią nawet nie rozmawiali, wszystko w ringu ustalali na bieżąco.

Ich geniusz objawił się w czymś innym. Już wcześniej wykorzystano (podkoloryzowaną) historię Rikidōzana i związków Inokiego z wielkim Koreańczykiem. Japończyk z miejsca był więc przez fanów darzony sympatią. A Flair zrobił w ringu wszystko, by tę sympatię jeszcze bardziej podkręcić, z kolei siebie postawić w złym świetle. Mówiąc językiem wrestlingu: Inoki był w tej walce czystym face’em, Flair grał heela, czyli złego. Wykorzystywał brudne sztuczki, odkryte narożniki ringu, odwracał uwagę sędziego.

I, rzecz niebywała, udało im się sprawić, że ta sama publika, która dzień wcześniej nie mogła dociec, czy to wszystko to naprawdę i na poważnie, a dopingowała jedynie na sygnał, nagle ożywiła się sama z siebie. Historia opowiedziana przez tę dwójkę wzięła górę.

To był prawdopodobnie pierwszy raz, gdy ci ludzi poczuli faktyczną rozrywkę. Z tego powodu to był najlepszy match, jaki ten biznes kiedykolwiek widział – powiedział potem Scott Norton.

Ric dał show. To było jak: „Mój Boże, Ric Flair potrafi wyjść przed ten tłum, który nie wie nic (!) o wrestlingu i sprawić, że wszyscy ci ludzie w to wsiąkają. To był prawdziwy pokaz tego, jak wielki jest Flair-wrestler – mówił potem Dave Meltzer, jeden z najbardziej znanych dziennikarzy i historyków wrestlingu.

Gdy walka się skończyła, stadion wybuchł (czego na powyższym materiale wideo do końca nie słychać, bo mikrofony były ustawione wręcz fatalnie). Wygrał Inoki, po części miejscowy. A przegrał Amerykanin, symbol wszelkiego zła. – Wyszli tam i z cichego tłumu zrobili taki, który absolutnie oszalał. To było niesamowite – mówił Norton. Co ciekawe, sam Flair – może przez złe doświadczenia z Korei? – raczej niespecjalnie się tą walką chwalił. I umniejszał swoim zasługom, raczej zrzucając wszystko na to, że ludzie dopingowali Inokiego.

Ale dookoła wszyscy byli zgodni, że to w dużej mierze zasługa Rica.

***

Jeśli Flair myślał wtedy, że to już po strachu i wróci od razu do Ameryki, to musiał zrewidować swoje plany. Oficjele postanowili zatrzymać jego i Alego na kolejne trzy dni. Zwłaszcza tego drugiego zabierali z miejsca na miejsce, by mógł spotkać się z kolejnymi ważnymi postaciami.

Pierwotnie mieliśmy wyjechać od razu. A oni nas zatrzymali. Pamiętam, że najbardziej zdenerwowało mnie, gdy na koniec chcieli, żebym wygłosił oficjalne oświadczenie, że po moim czasie spędzonym w Korei Północnej, widzę, że kraj ten może pokonać Stany Zjednoczone, gdyby tylko chciał. Nie mogłem tego powiedzieć, rozumiecie mnie? Nie pamiętam dokładnie, jak z tego wybrnąłem, ale powiedziałem, że doceniam ich gościnność i jestem zaszczycony przyjęciem w tym kraju – wspominał sam Flair.

O wygłoszenie końcowej mowy nie poproszono Alego. Może przez wzgląd na Parkinsona i trudności z mówieniem, a może dlatego, że gdy przy okazji jednego z oficjalnych obiadów, na które został zabrany wraz z Flairem, były bokser zachował się niezbyt dyplomatycznie. Słuchając wywodu jednego z koreańskich oficjeli na temat tego, jak to jego kraj jest lepszy od Japonii i USA, rzucił – całkiem głośno i wyraźnie: „Nic dziwnego, że nienawidzimy tych skurwysynów”.

Cóż, Ali nigdy nie gryzł się w język. Aczkolwiek w tamtych okolicznościach Flairowi stanęły dęba włosy na karku. Na szczęście obyło się bez konsekwencji, pewnie dlatego, że był to właśnie Ali. Zresztą wielu obecnych wtedy w Korei Północnej wrestlerów przyznawało, że w głowach zaświtała im myśl o tym, że gdyby zabrakło tam legendy boksu, to do swoich ojczyzn by już nie wrócili.

Zwłaszcza Flair. Ponoć gdy wysiedli z samolotu w Japonii, mimo deszczu ukląkł na ziemi w swoim garniturze za 3000 dolarów, po czym ucałował płytę lotniska.

***

Gala zorganizowana w Korei Północnej świata zewnętrznego właściwie nie zainteresowała. Płyty z nagraniami walk, które wypuszczono kilka miesięcy później, nie miały przesadnie wielkiego odbioru. Nie komentowano też całej wyprawy czy to w japońskich, czy amerykańskich mediach. Inoki wkrótce przegrał swoją reelekcję, a Bischoffowi nie udało się stworzyć z WCW potęgi. Sześć lat później federacja de facto przestała istnieć, a dużą część jej udziałów – w tym wrestlerów – zgarnęło do siebie WWF/WWE. Bischoff też się tam zresztą pojawiał.

Znaczenie tej gali? Nie rozumieją go nawet fani wrestlingu. To był z pewnością wrestlingowy event o największej frekwencji w dziejach. Owszem, to nie byli – przynajmniej w zdecydowanej większości – fani, którzy zapłacili za bilety. Ale fakt pozostaje faktem. Przez dwie noce na stadionie zjawiło się ok. 350 tysięcy fanów, którzy oglądali profesjonalny wrestling. To niesamowite osiągnięcie – mówił potem Bischoff.

Kilka lat temu żartował też, że gala ta zawsze drażniła Vince McMahona, który twierdził niezmiennie, że to Wrestlemania III była największym wrestlingowym wydarzeniem w historii. A prawda wyglądała inaczej. Zresztą Collision in Korea jest jedną z niewielu imprez, które nie sposób znaleźć w bibliotekach czy to dzisiejszego WWE, czy NJPW. W Korei Północnej czy jej relacjach z Japonią też nie zaszły zmiany. Gala się odbyła – podobną, ale na znacznie mniejszą skalę zorganizowano w 2014 roku, znów za sprawą Inokiego – i tyle.

Korea po tych kilku dniach na powrót żyła we własnym świecie, odizolowana od całej reszty państw.

Sami wrestlerzy wspominali to wszystko różnie. Niektórzy nawet mówili, że było to doświadczenie przerażające, ale… równocześnie niesamowite. Wszystkim mogli w końcu opowiadać, że byli w Korei, że walczyli przed tak ogromną publiką. I że widzieli na żywo jedyny w historii match Flaira z Inokim, to też się dla nich liczyło. No i że żartował z nimi Muhammad Ali, który okazał się wielkim fanem wrestlingu.

Gdy przez to przechodziliśmy, to było to wielkie gówno. Ale kiedy wróciliśmy do domu, niesie to za sobą niesamowite wspomnienia. Byliśmy tego częścią. Muhammad Ali też był. To wspaniałe mieć z nim coś wspólnego. Dziś pamiętamy głównie dobre rzeczy. Jak zawsze. Harujesz z całych sił, a jak ważne było coś, w czym wziąłeś udział, rozumiesz dopiero po czasie. I cholera, to było coś wielkiego – mówił Rick Steiner.

Dla niego i innych wrestlerów to coś, czego nie zapomną do końca życia. Dla reszty świata wiele ta gala nie znaczyła. Sławę zyskała właściwie dopiero po latach, gdy ktoś zaczął się zastanawiać, jak w ogóle możliwe było zorganizowanie czegoś na taką skalę.

Cóż, jak już wiecie – nie była to łatwa sprawa.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. YouTube

Źródła cytatów: 411Mania, Daily Star, Dark Side of the Ring, Fightful, Forbes, Foreing Policy, Milenio, NK News, PBS, PW Torch, Ring The Damn Bell, SI, Sportster, TWM, USA Today, We Are The Mighty, What Culture, WrestleInn, Wrestling News.

Czytaj też: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

16 komentarzy

Loading...