Reklama

Czachowski: Włosi napisali, że jestem „giocatore completo”. Piłkarzem kompletnym

Mateusz Janiak

Autor:Mateusz Janiak

18 stycznia 2023, 09:39 • 25 min czytania 36 komentarzy

Dlaczego władze podstawówki zebrały się w jego sprawie? Jakim cudem z urodzin kolegi trafił do Stali Mielec? Dlaczego piąte miejsce potraktowali niemal jak mistrzostwo kraju? Co odpowiedział, kiedy Górnik Wałbrzych chciał kupić od niego mecz? Jak prosto ze sparingu przy Konwiktorskiej trafił do Włoch? Dlaczego w Dundee FC niektórzy musieli trenować bez getrów? Co zapamiętał z finału Pucharu Polski Amica Wronki – Aluminium Konin? Opowiada Piotr Czachowski, wielokrotny reprezentant kraju, obecnie ekspert Serie A w stacji Eleven Sports.

Czachowski: Włosi napisali, że jestem „giocatore completo”. Piłkarzem kompletnym

Przeważnie wywiady z tobą zaczynają się od środka – od pytań o reprezentację Polski, Udinese Calcio czy Dundee FC, w których grałeś w kwiecie wieku, ale chciałbym zacząć inaczej. Od samego początku. Dlaczego twoim pierwszym klubem było Okęcie Warszawa?

Bo jestem z Okęcia i to od 1966 roku. Rodzice dostali tam mieszkanie w czerwcu, a ja urodziłem się w listopadzie. Początkowo tam kręciło się moje życie. W związku z hasłem „tysiąc szkół na Tysiąclecie Państwa Polskiego” miałem pod nosem podstawówkę – numer 88 przy ulicy Radarowej, w której zacząłem naukę i uprawianie sportu, bo to sport mnie kręcił tak naprawdę.

Z jakiego powodu?

Przede wszystkim za sprawą sukcesów naszych reprezentacji w latach 70. Wspaniała dekada, szczególnie dla piłkarzy nożnych i siatkarzy. To były moje dyscypliny, a siatkówka nawet bardziej…

Reklama

Jak to?

Od piątej klasy w mojej szkole funkcjonowały dwie klasy sportowe – piłkarska i siatkarska, a ja ze względu na kolegów – czy to z klasy, czy z podwórka – wybrałem tę drugą. Radziłem sobie dobrze na parkiecie, chciałem dalej się trzymać z kumplami, więc wybór był dla mnie prosty. Choć niekoniecznie dla nauczycieli czy trenerów.

Co masz na myśli?

Pod koniec piątej klasy pojechaliśmy na wspólny obóz do Augustowa, akurat w tamtym czasie Mirosław Hermaszewski leciał w kosmos i grano mistrzostwa świata w Argentynie. Tam pierwszy raz miałem bliższy kontakt z klasą piłkarską, bo wpadliśmy na pomysł sparingu na dużym boisku piłkarskim – my na nich. No i siatkarze pokonali piłkarzy, a trener Zbigniew Ocimek – opiekun tamtej klasy i szkoleniowiec z RKS Okęcie – podszedł do mnie po wszystkim i tak powiedział: „Słuchaj, ty nie będziesz siatkarzem, bo zabraknie ci wzrostu. Idź w piłkę nożną”. Jako 12-latek byłem szybki, trochę jak w latach 90. Wojtek Kowalczyk w Legii. Wystarczyło mi rzucić dalekie podanie i na pewno do niego dobiegałem, po czym strzelałem gole. Chyba tym zwróciłem na siebie uwagę.

Przekonał cię?

Nie, w ogóle. Jakoś ci koledzy mnie tak mocno trzymali przy siatce, że ani myślałem o zmianie dyscypliny. Mieliśmy fajną paczkę, miło spędzaliśmy czas poza szkołą, wygrywaliśmy większość turniejów, jak nie wszystkie. Podobało mi się. Ale – wyobraź sobie – w pewnym momencie zebrały się całe władze podstawówki, by deliberować, jaki sport powinien uprawiać Piotr Czachowski.

Reklama

Naprawdę?

Tak. Zdecydowali, że na początku szóstej klasy mam się przenieść do klasy piłkarskiej i koniec. Ale tak się rozpłakałem, że moi rodzice się zdenerwowali i postawili weto. Skoro tak bardzo chcę być z tymi chłopakami, to niech mnie zostawią. Nic na siłę. I zostałem, do samego końca podstawówki.

To kiedy zaczęły się treningi w Okęciu?

Jakoś w szóstej klasie, rok po obozie w Augustowie. W szkole na SKS-sach ćwiczyłem siatkę, a popołudniami w klubie piłkę nożną. W tamtym czasie zostałem włączony do piłkarskiej reprezentacji podstawówki, jako jeden z młodszych, większość była z klas siódmych i ósmych. Wtedy w ramach Warszawskiej Olimpiady Młodzieży trzykrotnie z rzędu wygrywaliśmy mistrzostwo dzielnicy – Ochoty – i następnie miasta. Oczywiście w siatkówkę to samo.

Jak to się stało, że musiałeś wybrać i postawiłeś na futbol?

Po rozpoczęciu szkoły średniej. Myślałem, że dam radę pogodzić obie dyscypliny, ale nic z tego. Po pół roku musiałem dać sobie spokój, przeniosłem się do placówki przy Gładkiej, niedaleko. Tamtejszy dyrektor był wielkim fanem sportu, szczególnie kolarstwa i Wyścigu Pokoju. Wyobraź sobie, że co roku przed startem tego wyścigu zapraszał do nas całą reprezentację Polski. Do dzisiaj pamiętam ciarki, które czułem, kiedy wjeżdżali na naszą salę gimnastyczną. Coś wspaniałego.

Trudno było podjąć decyzję o rezygnacji z siatkówki?

Bardzo, bo też za bardzo nie miał mi kto doradzić. Ale jednak futbol mnie koniec końców mocniej przyciągnął.

Pewnie tym mocniej, że szybko dostałeś powołanie do reprezentacji Polski U-16.

Pamiętam pierwsze. Dowiedziałem się zaraz po tym, kiedy zszedłem z treningu, bo telegram przyszedł do klubu. Jeszcze żadnych faksów nie było. „Piotr Czachowski. STOP. Powołany na kadrę U-16. STOP. Zabrać sprzęt. STOP. Zbiórka tu i to. STOP”. Mniej więcej tak to brzmiało. Debiutancką konsultację miałem na Marymoncie, selekcjonerem był Władysław Stachurski, z którym dużo później spotkaliśmy się w Legii. Spaliśmy w Otwocku w domkach kempingowych, a zakwaterowano mnie razem z Darkiem Skrzypczakiem z Lecha Poznań, który przyjechał jako młodszy o rok.

To było naturalne, że chłopak z Okęcia trafił do kadry narodowej juniorów?

Wiesz, regularnie pokazywałem się w reprezentacji Warszawy i to często w rywalizacji ze starszymi, czy to 1965, czy nawet 1964 rocznikiem. Z kadrą okręgu dobrze radziliśmy sobie w Pucharze Michałowicza – takich nieoficjalnych mistrzostwach Polski. W 1984 roku przegraliśmy dopiero w finale z Krakowem 0:1, w którym występował Kaziu Moskal, ale za to mnie wybrano na najlepszego napastnika rozgrywek. Z perspektywy mojej dalszej kariery może to dziwnie brzmieć, bo byłem defensywnym pomocnikiem lub obrońcą, ale w juniorach ze względu na szybkość – o której ci mówiłem – byłem wystawiany na skrzydle lub w ataku i zdobywałem sporo bramek.

Więc twoje powołanie do reprezentacji U-16 nie było niczym specjalnie szokującym. Zostałeś w zespole?

Tak, właściwie nie wypadłem aż do U-21, a następnie trafiłem do seniorów.

I co dalej? Nikt nie próbował przejąć zdolnego juniora? Gwardia? Legia?

Jedną nogą już byłem w Gwardii!

Co się stało, że nigdy w niej nie wystąpiłeś?

RKS Okęcie – klub III-ligowy – miał podpisaną umowę z II-ligową Gwardią dotyczącą przekazywania młodych, wyróżniających się piłkarzy. I my z Maćkiem Śliwowskim byliśmy w ten sposób w zasadzie zaklepani. To był styczeń, jak teraz. „Śliwka” wyprawiał 18. urodziny w sobotę, a w poniedziałek mieliśmy stawić się na gierce wewnętrznej przy Racławickiej. Tyle że w trakcie imprezy zadzwonił telefon do mnie domu. W słuchawce rodzice usłyszeli, że to z Ministerstwa Obrony Narodowej i że za chwilę przyjadą przedstawiciele Stali Mielec, żeby porozmawiać o przyszłości mojej i „Śliwki”. Już są w Warszawie, za momencik będą u nas, na 1 sierpnia, więc szybko moja mama zatelefonowała do mamy Maćka, żeby powiadomić o sytuacji.

Co dalej?

Nasi koledzy z reprezentacji grali w Widzewie, Lechu, Legii, Pogoni, a my w III lidze. Byliśmy po dwóch lampkach szampana, ale szybko się spakowaliśmy, bo wiedzieliśmy, że to dla nas szansa na krok do przodu. Jakiś czas wcześniej kupiłem sobie szpulowy magnetofon – Dama Pik 2405. Do tego kolumny. Cudowny dźwięk. Maciek poprosił mnie, żebym przywiózł ten sprzęt na jego urodziny, a teraz trzeba było się w trybie błyskawicznym zbierać i wracać.

Jak dotarliście do ciebie?

Tramwajem, to tylko trzy przystanki. Jeden trzymał magnetofon, drugi kolumny, a obok z nami jechała mama Maćka, żeby uczestniczyć w rozmowach z Mielcem.

Zostawiliście gości?

Nie, nie. „Śliwka” zostawił!

No tak.

Oferta Stali była świetna. Gwardia oferowała 250 tysięcy złotych na książeczkę, a działacze z Mielca przebili to trzykrotnie. A przecież sama nazwa działała na wyobraźnię, bo Stal to Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach, Henryk Kasperczak czy Włodzimierz Gąsior, dwukrotny mistrz kraju z lat 70., a w tamtym czasie trener. Nie patrzyłem na to, że przenoszę się z wielkiej Warszawy do 30-tysięcznego Mielca, tylko właśnie do poważnej drużyny z ekstraklasy, wówczas nazywanej I ligą.

I nie stawiliście się w poniedziałek na Racławickiej.

Zamiast tego zabrano nas autem do Mielca.

A między klubami to było dogadane?

A skąd! Rozmowy zaczęły się dopiero, gdy już byliśmy w Mielcu. Początkowo i Gwardia, i Okęcie były niezadowolone, ale negocjacje przebiegły szybko i w naszym macierzystym klubie nikt tego nie żałował. M.in. poza dobrymi pieniędzmi mieli zagwarantowane darmowe obozy. Tak w 1985 roku przeniosłem się do Stali.

Szybka akcja.

Pamiętam, że przyjechaliśmy do miasta późnym wieczorem i zakwaterowano nas w Hotelu Jubilat, w którym łóżka były piętrowe. Drużyna przebywała już na obozie w Zakopanem, wyjechała w dniu naszego przyjazdu. Nazajutrz poszliśmy z kierownikiem do klubu po sprzęt i nam oczy wyszły na wierzch. Wszystko Adidasa i nowe. Torby, dresy, piłki. Aż chciało się żyć i jak najszybciej dołączyć do tego zespołu.

Co dalej?

Dojechaliśmy samochodem do Zakopanego i dotknęliśmy bardziej przykrego tematu. Praca. To nie było coś takiego jak w Okęciu w III lidze. Zrobiliśmy masę kilometrów po tych górach i dolinach, przerzuciliśmy setki kilogramów w siłowni. Matko kochana! Fizyczna harówka, dla mnie i „Śliwki” coś nowego.

Dotykaliście w ogóle piłkę?

Tak, tak, zawsze jakoś po dwóch dniach ciężkiej roboty przychodził luźniejszy dzień i można było się piłką pobawić.

Zima doskwierała? Temperatury były niższe niż obecnie.

Kiedy wychodziło się na trening, człowiek zakładał czapkę, szalik, stosował kremy… Po minus 20 stopni. Ale trzeba było biegać, nie było wyjścia. Inne czasy, nie istniała infrastruktura, nie było mowy o podgrzewanych boiskach, dlatego przerwy między rundami były dłuższe i w związku z tym okresy przygotowawcze także. Dostaliśmy w tym Zakopanem solidną lekcję, co to znaczy być piłkarzem.

Kiedyś powiedziałeś, że bałeś się jechać do Mielca. Dlaczego?

Od tej piątej klasy wszystko przychodziło mi łatwo. Byłem bardzo dobrym uczniem i sportowcem, ale bałem się momentu, kiedy to się skończy. Dwa wydarzenia z czasów szkoły odcisnęły na mnie silne piętno. Pierwsze to turniej „Gramy o złotą piłkę” im. Aleksandra Zaranka, organizowany na błoniach Stadionu Dziesięciolecia. Trener Ocimek zgłosił naszą ekipę z Okęcia i doszliśmy do finału, ale tam polegliśmy 0:1. To była moja taka pierwsza przegrana w życiu.

Drugie to mecz Legii z Odrą Opole prowadzoną przez Antoniego Piechniczka z Józefem Młynarczykiem w bramce. I ta Legia – z Kazimierzem Deyną, Włodzimierzem Smolarkiem czy Adamem Topolskim – prowadziła najpierw 2:0, a następnie 3:1, by przegrać 3:5. To był 1978 rok, oglądałem to wszystko z trybun.

Te dwa wydarzenia wywarły na mnie duży wpływ. Pomyślałem sobie: „Okej, Czaszka, jeśli zaczniesz kiedyś poważne granie, to są zwycięstwa, ale przychodzą też porażki. Musisz o tym pamiętać”. I bałem się, kiedy te porażki przyjdą, dlatego wystąpiły obawy w momencie transferu do Stali. 18 lat, pierwszy raz poza domem, bez znajomych, w drużynie o wielkiej rywalizacji. „Śliwa” miał więcej luzu i mu trochę tego zazdrościłem.

We dwóch chyba raźniej?

Zdecydowanie. Pomagaliśmy sobie, a za chwilę dołączył do nas Adaś Fedoruk, kompan z reprezentacji juniorów, który przyszedł do Stali z Olimpii Elbląg. Nazywali nas w mieście i klubie „Trzej Muszkieterowie”. Trzymaliśmy się razem, miło spędzaliśmy czas, przy czym, kiedy zabawa, to zabawa, a gdy praca, to praca. Znaliśmy umiar.

Jeszcze byłeś napastnikiem?

W Okęciu w III lidze jeszcze grywałem w ataku ze „Śliwką”, choć coraz częściej cofano mnie do drugiej linii, a w Stali stałem się już defensywnym pomocnikiem.

Poczułeś przeskok między III ligą a ekstraklasą?

Szalony. Dla mnie to było coś nienaturalnego, że można tak ciężko zapieprzać. Tyle kilometrów przebiec, tyle kilogramów przerzucić. Te interwały, oparte na nrd-owskim systemie szkolenia…

Ale podobno tobie od początku mówiono, że musisz pracować, pracować i jeszcze raz pracować, by coś osiągnąć.

To prawda. Zarówno mój pierwszy trener w juniorach Okęcia Piotr Sikorski, jak Zbigniew Ocimek, który najpierw mnie wypatrzył na tym obozie w Augustowie, a później prowadził w seniorach, mawiali: „Pracuj, pracuj, pracuj, a daleko zajdziesz”. Powtarzali, że talent to jedno, z nim jest łatwiej, ale wszystko musi być poparte pracą. Zakodowałem to i nie załamywałem się, a start w Stali miałem trudny. „Śliwka” niewątpliwie miał więcej talentu i dlatego zaliczył lepszy początek. Ja przez pierwsze dwa lata… Naprawdę duże schody. Grałem, ale przede wszystkim ogony.

Jak to znosiłeś? Wcześniej ci wszystko wychodziło.

Zderzenie ze ścianą. Dzwon. Masz 19 lat to przychodzą ci różne myśli. Czy wszystko jest ze mną w porządku, skoro tyle czasu nie umiem się przebić. Ale okazałem się twardy. Dopiero u trenera Ryszarda Latawca zacząłem nieco częściej pojawiać się w podstawowym składzie.

Czym się wyróżniałeś?

Żelaznym płucami. Mogłem biegać i biegać. Te pierwsze obozy mi pomogły, za trenera Gąsiora, który sam miał niesamowitą wydolność. Trenował z nami, a mieliśmy problem, by dotrzymać mu kroku. Autentycznie! Miał ze 40 lat, dwa razy więcej niż my, a z trudem wytrzymywaliśmy jego tempo. Ale zaciskaliśmy zęby i biegliśmy ponad nasze siły, żeby nie było wstydu, że trener jest w lepszej kondycji od nas.

Co stanowiło przełom w twojej sytuacji?

Spadek do II ligi w sezonie 1986/87. Od 1987 roku byłem już podstawowym zawodnikiem, kroczek po kroczku budowałem swoją pozycję w drużynie. Awansowaliśmy bez problemu, wygraliśmy tę ligę jak chcieliśmy. W ekstraklasie się nie zatrzymaliśmy i finiszowaliśmy na piątym miejscu. Mieliśmy fajną, młodą drużynę, głodną sukcesów. Tyle że komunistyczna Polska zaczęła się sypać.

Zaczął się przełom.

Wiadomo, jak to wyglądało w PRL. Każdy klub miał „opiekuna”. I tak większość moich starszych kolegów z Okęcia było zatrudnionych w LOCIE i zostali po prostu oddelegowani do prac sportowych na Okęciu, a ja przeżyłem to w Mielcu. Oficjalnie byłem na etacie w WSK – Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, oddelegowanym do pracy sportowych w Stali. Przed sezonem 1989 nasi trenerzy udali się do władz klubu i dostali informację, że to wszystko nie zmierza w dobrym kierunku, idą zmiany gospodarcze, WSK dostało po tyłku, może być ciężko.

I było?

Ten pierwszy rok jeszcze nie był tragiczny. Co prawda byliśmy słabsi, bo za granicę wyjechali Janek Urbanek, Zbyszek Makuch czy Krzysiek Tochel, którzy byli starsi od nas i chcieli jeszcze trochę zarobić na tym graniu, coś odłożyć na emeryturę, więc siłą rzeczy nie byliśmy w stanie powtórzyć piątego miejsca, dla nas jak mistrzowskiego…

Jak to?

Bo my graliśmy czysto. Nie kupowaliśmy meczów, nawet nie mieliśmy na to pieniędzy, a inni to robili. Takie były czasy. Myśmy wywalczyli to piąte miejsce własną siłą.

Skoro sam wywołałeś temat korupcji, muszę zapytać – miałeś ofertę sprzedaży meczu?

Ja osobiście miałem jedną, właśnie 1989 roku. Było spotkanie z Górnikiem Wałbrzych w Mielcu i raptem ktoś z Górnika znalazł się w moim mieszkaniu. Mówi: „Panie Piotrze, my potrzebujemy trzech punktów na waszym boisku”. Wiesz, co odpowiedziałem?

Co?

Że łatwiej nam będzie z nimi wygrać jak przegrać. Nie zgodziłem się, absolutnie. To nie po mojemu. Nie umiałem tak, nie umiem i mam nadzieję, że nie będę umiał. Co więcej, zaliczyłem asystę przy drugiej bramce, zdobytej przez Adasia Fedoruka. Przed meczem wiedzieliśmy, że Górnik będzie się bronił i trener Gąsior wymyślił, jak ich oszukać. Zaplanował akcję z moim wejściem z głębi pola w drugie tempo. Byłem stoperem, za mną jako libero występował Edzio Tyburski. Oni mieli wybić piłkę i „skrócić” pole gry, a ja automatycznie wejść w drugą stronę po naszym odbiorze. To wyszło, byłem sam na sam z bramkarzem i wyłożyłem piłkę Adasiowi. Wcześniej „Śliwka” strzelił gola z karnego, ostatecznie odnieśliśmy zwycięstwo 2:1. Do mnie nikt więcej nie podchodził.

Mroczne czasy.

Po tym piątym miejscu żartowaliśmy we własnym gronie, że gdybyśmy mieli więcej pieniędzy, to byśmy mistrzostwo kraju zdobyli. Wiedzieliśmy, że w niektórych meczach coś jest nie tak. To było widać. Trener Gąsior miał duży wpływ na to, że u nas nie było nawet mowy o jakichś machlojkach. Cholernie nie cierpiał korupcji i gdyby się dowiedział, że ktoś z jego zespołu tak kombinował… Marny jego żywot. A my też jako młodzi ludzie baliśmy się w ogóle w takie sprawy mieszać. Nie były nam w głowie takie głupoty.

Ten 1989 rok to też debiut w pierwszej reprezentacji.

Ze Związkiem Radzieckim, a premierowo na ławce siedziałem rok wcześniej z NRD. Obu państw już nie ma. Tyle to czasu minęło.

Z ZSRR zmierzyliście się w Lubinie.

Pamiętam, że byłem w pokoju z Januszem Gałuszką z Zagłębia Sosnowiec. Mnóstwo ludzi tam przyszło, niemal pełne trybuny. Silne emocje, spełnienie marzeń, kolejny krok. Od debiutu zagrałem 21 meczów z rzędu, co chyba do dzisiaj pozostaje rekordowym wyczynem.

I wreszcie, już jako o kadrowiczu, przypomniała sobie o tobie Legia.

Kolejne marzenie, przecież jestem warszawiakiem…

Wcześniej byłeś reprezentantem kraju juniorów, tak samo Śliwowski. Jakim cudem nikt wcześniej z Legii nie zainteresował się talentami, które dorastały im pod nosem?

W tamtych czasach tak było. Legia bazowała na tym, że jest Centralnym Klubem Wojskowym i może sobie ściągać piłkarzy z całego kraju. Młodzież średnio interesowała ludzi przy Łazienkowskiej. Tomek Cebula, warszawiak z Agrykoli, mój rówieśnik, faktycznie został szybko sprowadzony, ale był wyjątkiem.

To jak w końcu trafiłeś na Ł3?

W Mielcu czułeś, że coś się kończy. Że te przemiany mają wpływ na Stal. Wiedziałem, że muszę szukać czegoś innego i przyjechał na Podkarpacie Ryszard Kosiński, asystent Władysława Stachurskiego, i zaproponował wypożyczenie. Kochałem Warszawę, to moje miasto, nie było się nad czym zastanawiać. Dostałem mieszkanie na Modzelewskiego, ostatnie piętro. Miło wspominam te pół roku. Tym bardziej że mieliśmy fajny zespół, który może nie do końca serio traktował ekstraklasę i stąd środek tabeli, ale już w europejskich pucharach, gdzie było dużo pieniędzy do zarobienia, było widać te umiejętności.

Mecze z Sampdorią są wspominane do dzisiaj.

Kiedy rada drużyny poszła negocjować premie za awans, szefostwo klubu zapytało, ile chcemy za wyeliminowanie Włochów. Jakby Krzysiek Budka z Darkiem Kubickim krzyknęli po 20 tysięcy dolarów na głowę, to by się zgodzili, bo nikt nie wierzył, że to w ogóle możliwe.

A wy wierzyliście?

Kiedy Włosi przyjechali na Łazienkowską przed pierwszym meczem, już byliśmy po odprawie. Staliśmy na boisku, gdy wyszli obejrzeć murawę… Jak zobaczyliśmy, że oni wszyscy są ubrani jednakowo, w beżowych płaszczach i garniturach, to tylko popatrzyliśmy po sobie i zaczęliśmy żartować. „Skąd jesteś? Bo ja z Bemowa!”. Ktoś miał dżinsy, ktoś koszule, ktoś dresy, ktoś marynareczkę. Każdy inaczej. Jak turyści. Do tego za chwilę mieliśmy włożyć „śliniaki”, bo tak wyglądały nasze koszulki z zaklejonym Mullermilch, ponieważ UEFA kazała zasłonić logo sponsora. Chyba za późno im zgłoszono, że będzie, coś tym w tym stylu. No i w tamtej chwili trudno było uwierzyć, że możemy się z nimi mierzyć jak równy z równym.

A jednak.

Szarpaliśmy od początku. Mieliśmy obiecane po 10 tysięcy dolarów na łeb i rzuciliśmy się na nich, ile sił. Po tym 1:0 po strzale Darka Czykiera poczuliśmy, że może wydarzyć się coś wielkiego. Ale wróciliśmy do szatni i tak się zaczęliśmy zastanawiać, cholera, co to będzie za dwa tygodnie?

Nie było źle.

Kiedy dzień przed spotkaniem wyszliśmy z Arkiem Gmurem i Krzyśkiem Iwanickim i zaczęliśmy sobie grać takie „passy”, to ta piłka świszczała niesamowicie. Poczuliśmy się podbudowani. Już czuło się atmosferę, mimo że stadion pusty.

Skończyło się 2:2.

Na początku meczu trochę ratował nas Maciek Szczęsny, a potem dwa gole strzelił „Kowal” i już wiedzieliśmy, że czterech bramek to nam nie wbiją. Mieliśmy dużo szczęścia, to nie tak, że byliśmy zdecydowanie lepsi, ale fart po prostu był potrzebny. Przecież Sampdoria miała niesamowicie dużo jakości. W tamtym sezonie zdobyła scudetto, a rok później doszła do finału Pucharu Mistrzów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini… Pamiętam, jak na odprawie „Gmurek” dostał przykaz indywidualne krycia Manciniego. „On do kibla, ty za nim!”.

Zasłużyliście na premie.

Władze klubu musiały wymienić te dolary, przy ówczesnym przeliczniku to wychodziło ze 150 milionów złotych, dwie reklamówki były potrzebne, by zapakować całą kasę. Kupiłem sobie samochód. Tacie oddałem dużego Fiata, dostałem go jeszcze w Mielcu za talon, a sprawiłem sobie Renault 19, w czerwieni meksykańskiej. Chłopaki też sobie pozmieniali auta. Za jeden dwumecz. Kosmos.

To dlaczego zostałeś w Legii tylko pół roku?

We mnie Mielec widział zarobek. Miałem dobre występy w kadrze narodowej, europejskich pucharach, w pewnym momencie niewiele zabrakło bym trafił do Chelsea…

Byłeś tam na testach.

10 dni i transfer rozbił się o 500 funtów tygodniówki. Wyobrażasz sobie coś takiego dzisiaj? Nierealne. Ale wracając do pytania, dlaczego pół roku. Po pucharach Legia zaczęła się kruszyć, kasa się skończyła, nie było mowy o dobrych pieniądzach dla Stali, dlatego padło na Zagłębie Lubin, a np. Leszek Pisz poszedł do Motoru Lublin.

Nie miałeś innych ofert? Zagranicznych?

Z Danii – z Odense, ale nie była to jakaś świetna propozycja. A Zagłębie zrobiło mistrzostwo kraju i miało za sobą KGHM, więc mogło zapłacić Stali za wypożyczenie. Była opcja z Lecha, ale… ja, warszawiak, do Poznania? No średnio to widziałem, wiadomo, jakie są animozje.

Rok później byłeś we Włoszech.

Ale najpierw Legię przejął Janusz Romanowski, który był przedstawicielem na Polskę firmy Kodak, giganta fotograficznego, i wykupiono mnie ze Stali za sześć miliardów złotych. Potężne pieniądze, jak na tamte czasy. Pan Romanowski chciał stworzyć silną drużynę. Taką, która będzie zdobywać mistrzostwa kraju i występować w europejskich pucharach.

Ale ostatecznie nie zagrałeś nawet minuty.

Kiedy podpisałem kontrakt, autentycznie cieszyłem się, że wreszcie będę na stałe zawodnikiem Legii. Już wynająłem mieszkanie, przeprowadziłem się, urządziłem. Byłem gotowy, żeby występować w zespole z Ł3. Graliśmy sparing z Motorem Lublin, na Polonii przy Konwiktorskiej. I po tym spotkaniu pan Romanowski mówi do mnie: „Piotrek, jak się wykąpiesz, podjedź do mnie na Mokotowską”. Właśnie tam miał swoją siedzibę.

I co dalej?

Przyjechałem, pukam, drzwi się otwierają. Proszę bardzo, na rozmowę. A ja nie miałem pojęcia, o co chodzi. Usłyszałem pytanie: „Mam propozycję. Lubisz Włochy?”. Odparłem, że pewnie, lubię reprezentację, wiem kto w niej gra, lubię patrzeć na tamtejszą ligę. Kolejne pytanie: „A czy chciałbyś tam zaistnieć?”. Poprosiłem, żeby nie żartował, bo jakim cudem. Na co pan Romanowski: „Udinese Calcio”. I otwiera drzwi, za którymi siedzieli przedstawiciele klubu. Pode mną się nogi ugięły.

To się nazywa zwrot akcji.

Przyleciał dyrektor sportowy Marino Mariottini, siedział z jakąś zabawką w ręku. To znaczy wówczas myślałem, że to zabawka, bo okazało się, że to telefon komórkowy. Dopiero wchodziły na rynek. Okazało się, że obserwowali mnie podczas meczów kadry narodowej, takim decydującym było spotkanie z Austrią, wygrane 4:2, a kropką nad „i” ten sparing z Motorem. I pytają, jaka jest moja decyzja. Powiedziałem, że czemu miałbym nie spróbować. W tamtych czasach to była najmocniejsza liga świata. Jechałem tam z duszą na ramieniu.

Szybka decyzja.

Po tej rozmowie umówiliśmy się na 16 w hotelu Holiday Inn na Złotej na taki poczęstunek. Miałem się stawić spakowany, bo prosto stamtąd jechaliśmy na lotnisko i prywatnym samolotem pana Pozzo do Italii. Od razu. O 17.30 wystartowaliśmy. Mała maszyna, nigdy wcześniej takim nie leciałem. Razem z nami był Wacław Palik, który tłumaczył mi wszystko, a później został moim menedżerem. I podpisaliśmy umowę w powietrzu, 10 tysięcy metrów nad ziemią. To było wypożyczenie.

Ładnie cię przyjęli.

Akurat grali mecz towarzyski w jakiejś mniejszej miejscowości, trwał okres przygotowawczy. Stanąłem z boku, tak się rozglądam, patrzę, a tam transparent: „Benvenuto Piotr”. Prosili mnie, żeby wyszedł na środek i powiedział kilka słów do kibiców, kilka tysięcy zebrało się na trybunach. Tylko przecież ja ni w ząb włoskiego nie znałem. Zresztą angielskiego też, myśmy się rosyjskiego uczyli, 4+ miałem, dałbym radę.

I co zrobiłeś?

Palik był moim tłumaczem, przywitałem się, widzowie wstali. Potem dwa tygodnie byłem sam, wróciłem do Polski na trzy dni i zabrałem rodzinę. Przyjechaliśmy na stałe, początkowo zakwaterowali nas w hotelu La di Moret. Zresztą dalej stoi, choć dzisiaj wygląda nieco lepiej niż te 30 lat temu. Właśnie tam zmarł Davide Astori z Fiorentiny. Okropna historia. Kiedy pokazywali ten hotel w telewizji, mówiłem mojej Małgosi, żeby zobaczyła, przecież tam mieszkaliśmy.

Jak się zaaklimatyzowałeś w Udine bez znajomości włoskiego?

Takie proste słowa szybko łapałem. Potem zaproponowano nam indywidualne lekcje z Silvano de Fantim, który wykładał tam polski. Trzy razy w tygodniu zbieraliśmy się u mnie, Silvano i Marek Koźmiński, schodziliśmy na dół do tawerny, bo mieszkaliśmy na piętrze i uczyliśmy się. Wspaniała sprawa. Piękne wspomnienia.

Jak szybko się nauczyłeś, by chociaż jako tako się porozumiewać?

Stosunkowo prędko, po trzech miesiącach można było spokojnie z nimi rozmawiać na tematy piłkarskie. Normalnie udzielałem wywiadów, szczególnie po debiucie z Pescarą. Właśnie wówczas wręczono mi nagrodę Piłkarza Roku za 1991 rok.

Ten 1992 – kapitalny rok?

Nie do końca. Co prawda debiut, dostałem z 25 minut, wypadł fajnie, nawet miałem okazję do zdobycia bramki, tylko piłka stanęła w wodzie, ale później przyszedł mecz reprezentacji z Holandią w Rotterdamie. Chwilę przed przerwą doznałem poważnej kontuzji, która mnie mocno wyhamowała. A przecież w tamtych czasach obcokrajowiec i tak miał cholernie trudno w Serie A. Mogło być trzech obcokrajowców w kadrze meczowej.

W Udinese zebrali mocną grupę.

Dwóch Argentyńczyków – Roberto Sensini i Abel Balbo – i dwóch Polaków – Marek i ja. Ale zacząłem dobrze, w sparingu z jakąś ekipą z niższych lig zdobyłem hat tricka. Lewa noga, prawa i głowa. La Gazzetta dello Sport napisała, że jestem „giocatore completo”, czyli piłkarzem kompletnym i dała tytuł: „Ecco la musica di Czachowski.” To jest muzyka Czachowskiego. Mam wycinek z tego numeru w domu.

Tyle że przydarzyła się ta kontuzja odniesioną w Rotterdamie.

Miałem pozrywane wszystkie więzadła w stawie skokowym, na trzy miesiące wypadłem. Październik, listopad, grudzień. Chodziłem o kulach i nic nie robiłem. Dwa tygodnie to już dużo, a co dopiero tyle czasu! Wróciłem na mecz z Interem ostatniego dnia stycznia i potem wystąpiłem z Parmą. Ależ męczyłem się z tym Alberto Di Chiarą…

Do dzisiaj pamiętasz.

Trenerzy zawsze mówili, kto będzie grał w weekend i przeciwko komu. Przygotowywali nas w ten sposób, wyliczali, jakie rywal ma plusy i minusy i jak mamy się ustawiać, by go zatrzymać. We wtorek wiedziałem, że będę grał. Do soboty specjalnie szykowali mnie na Di Chiarę. Jakoś dałem radę, ale co miałem jazdę z nim! Też byłem biegaczem, tylko chłop był niesamowity.

Na cztery kolejki wypadłeś poza skład, a potem zacząłeś grać regularnie. Szczególnie dobrze spisałeś się z Milanem prowadzonym przez Fabio Capello. Zremisowaliście 0:0.

Guerin Sportivo wybrało mnie na zawodnika meczu, telefony w domu się urywały, już całkiem swobodnie udzielałem prostych wywiadów po włosku. Przy odrobinie szczęścia mogłem strzelić gola. Dostałem podanie na skrzydełko, bliżej linii pola karnego, przechwyciłem je. Bramkarz Sebastiano Rossi lekko wyszedł, a Paolo Maldini zszedł na asekurację. Okręciłem się do swojej prawej nogi i próbowałem go przelobować. Ale Rossi się zorientował, już się cofał, ja byłem na 18. metrze, on gdzieś na 13. i końcami palców podbił, obrócił i złapał.

Fajne wspomnienia.

Przeżycie niesamowite. 40 tysięcy widzów. Z Brescią też miałem bardzo udane spotkanie. Szkoda, że tylko rok tam spędziłem. Bardzo żałowałem. Wszystko było dogadane, żebym został dłużej, ale w międzyczasie wyskoczył Darek Adamczuk i chyba z tego powodu zrezygnowano ze mnie. Limit był nieubłagany.

Duży zawód, że nie mogłeś zostać?

Duży. Byłem później na północy Europy, w Dundee FC, ale to już co innego. Inne podejście do życia, do futbolu, zupełnie różny poziom organizacji. W Udinese wszystko było poukładane, niczym od linijki, do wyboru do koloru, a w Szkocji trzeba było wyciągać wilgotne getry z pralki, żeby w ogóle jakieś mieć. Bo kto się spóźnił, musiał wkładać korki na gołe stopy. Dlatego trudno było nie żałować, jeszcze miesiąc byłem we Włoszech i czekałem na ostateczną decyzję. Ale wyszło jak wyszło, wiedziałem, że ten czas po Holandii był kluczowy.

Duża zmiana – Włochy na Szkocję.

Tak jest. Deszcz, mgła, wślizgi, aplauz po krosach, piłka w górze i rzadko spada. Zupełnie inny świat w porównaniu z Serie A. Do tego znowu nabawiłem się urazu – tym razem ścięgna Achillesa – i nie potrafili mi tam pomóc. Musiałem jeździć do lekarza reprezentacji Polski. Specjalnie dla mnie, dzięki swoim znajomościom, sprowadził lek ze Szwajcarii, przez dwa miesiące nie trenowałem i nie grałem, bo nie byłem w stanie wykonać kroku. Sześć zastrzyków, co 10 dni każdy i musiały zostać wykonane dokładnie w terminie. Ale dzięki nim doszedłem do pełnej sprawności.

Znowu problemy zdrowotne.

Wcześniej nie miałem żadnych kontuzji, a za granicą dwukrotnie mnie dopadły. W Dundee też miałem już fajny moment, z Darkiem Adamczukiem dobrze sobie radziliśmy, mimo że nie mieliśmy najlepszej ekipy, ale ten uraz mocno mi uprzykrzał życie. Z tego powodu narastała we mnie chęć powrotu do ojczyzny. Trafił się ŁKS. Załapałem się na początek działań pana Antoniego Ptaka, który zaczął montować mistrzowski zespół. Tylko znowu dopadły mnie kłopoty z Achillesem, skończyło się operacją. Kolejna przerwa. Organizm dawał mi znać, że, kurde, Czaszka, powoli się zaczynasz kończyć.

Ale jeszcze zdecydowałeś się na Aluminium Konin.

Fajny sponsor, dobry trener, bo Janusz Białek, z którym znaliśmy się z czasów Stali Mielec. Najpierw utrzymaliśmy się w II lidze, potem biliśmy się o awans, ale ostatecznie górą był Ruch Radzionków z Marianem Janoszką. No i finał Pucharu Polski z Amicą Wronki.

Smutny etap.

Smutny. To był mój ostatni moment, żeby zdobyć trofeum. Mieliśmy fajną drużynę, jako kapitan czułem to. I graliśmy bardzo dobrze, tylko widzieliśmy, że nas kręcą. Prowadzimy 1:0, powinniśmy dostać karnego za faul na Andrzeju Jaskocie, zdobyłem bramkę na 2:0, a za chwilę pada kontaktowy gol i jeszcze przed przerwą karny, 2:2. Czuliśmy pismo nosem…

Jaka atmosfera w szatni?

Zła. Chłopaki nie chcieli wychodzić na drugą połowę. Namawiałem, że damy radę, mamy dobrą drużynę, spróbujmy powalczyć. Ta przerwa była bardzo długa. Kiedy w końcu wyszliśmy, dostaliśmy burzę braw, stadion Lecha był wypełniony naszymi kibicami. I długo się trzymaliśmy. Byliśmy zmobilizowani, scaleni, zjednoczeni, żeby nie dać się tej trójce sędziowskiej. Artur Bugaj zdobył bramkę i prowadziliśmy 3:2. Wydawało się, że to utrzymamy, aż Jaskot dostał czerwień. To nas rozbiło. Potem 3:3 i już wiedzieliśmy, że po nas. Że w dogrywce nic nie wyciągniemy.

I nie wyciągnęliście, skończyło się 3:5.

Z powodu tego meczu już nie chciałem kontynuować grania na pewnym poziomie. Bałem się, że w przypadku ewentualnego niepowodzenia w jakimś klubie czy niejasności wszystkie podejrzenia padną na mnie, jako na starszego zawodnika, z doświadczeniem reprezentacyjnym. Tak to działało. Bałem się, że całą karierę zbrukam takimi podejrzeniami. Nie chciałem szargać swojego dobrego imienia. Poza tym ciągnęło mnie już trochę do domu, dlatego wróciłem do Okęcia i do Warszawy.

Z perspektywy czasu jesteś zadowolony ze swojej kariery?

Trochę czuję niedosyt, przede wszystkim w sprawie Italii, ten mecz z Holandią mnie przetrącił. Do tego momentu wspinałem się, ale w tamtym momencie, kiedy Peter van Vossen spadł mi na nogę, dotarłem do szczytu. Tak dzisiaj na to patrzę. Potem już były tylko momenty, jak to spotkanie z Milanem. I trochę żałuję, że Pucharu Polski nie udało się zdobyć. Jako kapitan ja wzniósłbym go do góry.

ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

foto. FotoPyk/Newspix

Rocznik 1990. Stargardzianin mieszkający w Warszawie. W latach 2014-22 w Przeglądzie Sportowym. Przede wszystkim Ekstraklasa i Serie A. Lubi kawę, włoskie jedzenie i Gwiezdne Wojny.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

36 komentarzy

Loading...