Reklama

Organizacja mundialu? Po obejrzeniu 34 meczów z trybun oceniam ją na szóstkę!

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

13 grudnia 2022, 08:54 • 27 min czytania 37 komentarzy

Prawdopodobnie żaden Polak nie zaliczył podczas mistrzostw świata więcej meczów niż Piotr Słonka, znany jako z Twittera BuckarooBanzai, który przed półfinałami ma na swoim koncie 34 spotkania. Jego licznik zamknie się prawdopodobnie na liczbie 37. Nie ma więc lepszej osoby do tego, by porozmawiać o tym, jak katarski turniej wypada z perspektywy trybun. Za ile Argentyńczycy kupują bilety u koników? Czy konik może pomylić riale z dolarami? Dlaczego Indie powinny kiedyś zorganizować mundial? Czemu Katarczyk wyrzuca bilet VIP? Jak obejrzeć trzy mecze mistrzostw świata dziennie? Dlaczego Europa nie przyjechała? I czy warto było mieć obawy? Zapraszamy.

Organizacja mundialu? Po obejrzeniu 34 meczów z trybun oceniam ją na szóstkę!

Na turniejach często te najistotniejsze rzeczy dzieją się pomiędzy meczami. Tutaj wszelkie wrażenia dominują same mecze, których natężenie jest ogromne. Też to zauważasz?

Niekoniecznie, bo dla mnie podczas wyjazdów zawsze najważniejsze są mecze, a to już któraś moja impreza, a doliczyć należy jeszcze finały Ligi Europy czy Ligi Mistrzów. Ale jasne – zawsze próbuję wsiąknąć w atmosferę. Tutaj nie pomaga mi fakt, że przez cały turniej jestem zabiegany. Tę największą strefę kibica odwiedziłem po raz pierwszy w przedostatnim meczu 1/8, czyli po 2,5 tygodniach turnieju. Byłem też w mniejszych strefach, blisko mojego miejsca zamieszkania, zbierał się tam cały świat.

Atmosfera? Czuję ją. Spotykam wielu ludzi. Na przykład sporo Polaków, którzy przyjechali za Australią. Dzieci rozumiały po polsku, mówiły gorzej, ale z ojcami dało się dogadać. Pytałem, czy będą kibicować Polsce. Mówili, że nie wybierają się na mecze, chyba że uda im się okazyjnie dostać bilet. Są dla Australii. W strefie kibica spotyka się ludzi z całego świata, a miałem ją dosłownie przy wyjściu z mojej kabiny. Codziennie mam fajne rozmowy, łapię kontakty, integracja jest na wysokim poziomie. Gdy idziesz na plażę, od razu masz z kim pograć w piłkę. Jestem sam, a zaraz mam kolegów z całego świata, nawet z krajów, których nie ma na mundialu jak Chiny, Nowa Zelandia czy Peru – o, Peruwiańczyków jest bardzo dużo! Chyba więcej niż Ekwadorczyków, a już na pewno więcej niż Urugwajczyków. Ulice, metro. W metrze spotkałem gościa, który miał koszulkę Messiego z klubu, w którym zaczynał. Traktował ją jak relikwię. Nosił ją w specjalnym opakowaniu i pokazywał jak świętość. Gdy do metra wsiadali Japończycy, wszyscy łapali się za usta jak niemiecka drużyna przed meczem z nimi. A zatem, jeśli od tego zaczynamy, atmosfera jest. Integracja także.

Nie zatraca się ona w tempie turnieju?

Reklama

Do 1/8 goniłem po stadionach, a i tak czułem atmosferę w wysokim stopniu. Jak wychodziłem wcześniej z meczu, nigdy nie miałem problemu z tym, by podejść do kogoś w metrze i obejrzeć końcówkę na telefonie. Wszyscy są tutaj tacy… Grzeczni? Mili? Tak chyba trzeba to nazwać. Tylko raz widziałem, że dwóch kibiców chciało się pobić. Tunezyjczyk lub Marokańczyk startował do gościa z Ameryki Południowej. Poszło o to, że miał koszulkę Luisa Suareza z Liverpoolu, a tamten był kibicem Arsenalu, więc powiedzieli sobie kilka klubowych nieuprzejmości. Ale to tyle.

Przed przyjazdem sporo czytałem. Wpisy w mediach społecznościowych, komentarze, artykuły. I bałem się, że ten mundial nie będzie nikogo interesował. Przyjechałem z takim nastawieniem. A już na drugi dzień okazało się, że moja opcja A, B i C na mieszkanie odpadła. Ludzie dostali mundialowej gorączki. I ja sam bardzo szybko wpadłem w swoją. Postanowiłem śrubować rekord, czyli zobaczyć jak największą liczbę spotkań. Miałem ambicję, by jednego dnia obejrzeć cztery mecze, ale się nie udało. Mam 34. Będę na półfinałach i meczu o trzecie miejsce. Całkiem przyzwoita liczba, choć są ludzie, którzy wykręcili znacznie lepszą.

Wygląda na to, że w Polsce jesteś zdecydowanym rekordzistą. Chyba, że ktoś cię przebija, ale się tym nigdzie nie chwali.

Mam nadzieję! Specjalnie wrzucam zdjęcia na Twittera, żeby mi później nikt nie zarzucał, że nagle gadam o ponad trzydziestu meczach, a nie jest to nigdzie udokumentowane. Ludzie nie muszą w to wierzyć, ale przynajmniej mam czyste sumienie. Jasne – goniłem całkiem sporo. Ale nawet mimo to poznałem tyle ludzi, ile oczekiwałem, a nawet więcej. Obawiałem się. Czytałem, że nikt nie przyjedzie na ten mundial, co jest wielką nieprawdą.

Czytałeś to w Polsce, no i Polska – a w zasadzie cała Europa – nie przyjechała.

Jest trochę Anglików. 

Reklama

Byli Walijczycy. 

O, też! Pierwszego dnia spotykałem tylko ich. Akurat nie działała mi wtedy aplikacja biletowa, swoją drogą największy minus tych mistrzostw. Pech chciał, że im wszystkim działała! To takie typowo kibicowskie ekipy. Podobnie jak z Serbii, było ich całkiem sporo, mieli fajny doping, potrafili wypełnić swoje sektory. Widoczni byli też na plażach, gdzie się rozkładali, puszczali swoją muzykę. Nic do Serbów nie mam, ale jako że rzucali się w oczy, często podchodzili do nich Rosjanie. – Bracia, bracia! – można było usłyszeć.

Czemu Europa nie przyjechała?

Bo… zazwyczaj nie przyjeżdża. W RPA, gdzie akurat mnie nie było, przyjechało ich sporo. Duńczycy zrobili najazd, prosili wtedy FIFA o dodatkowe pule biletów, było wielu Holendrów. W Brazylii – nie było za dużo Europejczyków. Może trochę Niemców, jak zawsze, i Anglików. Ale to nie do porównania z tym, co się dzieje na Euro. Cztery lata temu też mówiło się głównie o Ameryce Południowej. Dlatego nie upatrywałbym przyczyn w jakichś bojkotach, a po prostu w tym, że nie każdy w Europie chce wydać tak duże pieniądze na imprezę sportową.

Nie powiem, że to kpina, niech każdy żyje jak chce i jak nie wyda worka kasy na głupie mistrzostwa świata, to może nawet lepiej się stanie. Natomiast w przypadku Europy nie chodzi o kasę. Jeśli mnie było stać, żeby tu przylecieć na ponad 30 meczów, to typowego Europejczyka tym bardziej. Bardziej o…

Nie wiem, jak to do końca nazwać. Lenistwo? To chyba nie jest to. Afryka, Azja, Ameryka Południowa i Północna – oni wszyscy się tym cieszą, bawią się jak dzieci i nie kalkulują. Europejczyk myśli: jeśli awansujemy do półfinału, to przylecę. A reszta świata po prostu przylatuje, od początku. 

Cztery lata temu Europejczyków było bardzo mało. Pojawili się dopiero od półfinałów właśnie. Anglicy przylecieli, bo zaczęli znowu mówić, że „it’s coming home”. Ale dlaczego nie przylecieli na mecz z Tunezją czy Panamą? Dlaczego w Moskwie mógł być stadion wypełniony Kolumbijczykami w 1/8, a żadna z europejskich drużyn się do tego nie zbliżyła?

Dlatego nie wiem, czy lenistwo to dobre słowo. To takie bardziej rozbestwienie. Myślenie na zasadzie: my niedawno byliśmy w finale, to kto by przyjeżdżał na mecz z Tunezją za takie pieniądze… Obejrzę sobie w barze, a jak już będzie półfinał, to może przyjadę. Właśnie wtedy zaczyna się u nich gorączka turniejowa.

Mogę to porównać z podejściem Anglików do Euro 2020. Wtedy też przeprowadzali swego rodzaju bojkot. Typowi Anglicy, którzy przed COVID-em mieli zapewnione bilety, nagle nie mogli wejść na stadion. Nawet goście, którzy robili na angielskich meczach rekordy. Spotkałem na przykład Anglika, który jest na każdym meczu swojej reprezentacji od słynnej ręki Boga w 1986. Pojemność stadionu obcięto do 50%, a loże dla VIP-ów były otwarte. Same problemy, a my mamy się meczami interesować? Uwierz mi – okropna była ta atmosfera. Miało się poczucie, czy to w rozmowach, czy po lekturze prasy, że oni w ogóle nie chcą tego Euro i najchętniej przenieśliby je do Budapesztu.

I co? I jak przyszły półfinały, zaczął się szał. Goście na sektorze chwalili się, że kupowali bilety po tysiąc funtów. Finał? Wtedy chodziły już po pięć-sześć tysięcy. Ludzie błagali pod stadionem, by ktoś sprzedał im taniej wejściówkę. Ale nie. Próbowali wbiec na obiekt bez biletów, robili gorsze rzeczy niż kibice Maroko przed spotkaniem z Portugalią. Szacuje się, że pod Wembley było milion osób. Ja sam miałem lot o 9 rano i poszedłem do hotelu na nogach, bo metro było tak zawalone. Szedłem dziesięć kilometrów w tłumie kibiców, rozzłoszczonych na porażkę w karnych. Nieziemska atmosfera. A przecież mało kto chciał to Euro. Miały być bojkoty, a wystarczyło kilka meczów w fazie grupowej, by zapanowało szaleństwo. Teraz jest podobnie. Wiele osób miało bojkotować ten mundial, a teraz trzymają kciuki czy za Chorwację, czy za Maroko. Nawiasem mówiąc, czuję się dużo gorzej potraktowany przez rząd brytyjski niż katarski. Jedynie te ceny zakwaterowania – to coś, czego nie zapomnę Katarowi! Było takie przekonanie, że ten mundial nie jest dla nas, że został kupiony, myślało się o nim jedynie negatywnym kontekście… A później i tak wszyscy go oglądają.

Nagle zapominasz, to jest chyba właśnie ta mundialowa gorączka. 

Albo takie: przyjadę na półfinał albo ćwierćfinał. Zobaczę, jak nam pójdzie. Rozbestwienie wynikiem. Patrzenie z góry. Mecz z Tunezją albo Kostaryką? Mnie coś takiego nie interesuje.

Z drugiej strony ciężko, by Polacy patrzyli z góry. A nas też niewielu przyjechało.

Tu akurat decydujący jest czynnik finansowy. Są tylko dwa europejskie kraje z podobnego pułapu finansowego do nas. Chorwacja i Serbia. Reszta to raczej bogacze. Z Niemiec nie przyjechały typowe ekipy kibicowskie. Bardziej ludzie tacy jak ja, którzy chcą przy okazji spędzić wakacje. Wielu – nawet jeśli bojkotuje, bo ma swoje idee – szybko się łamie.

Europejczykowi nie powiesz też: dawaj, stary, oszczędzamy dwa lata, by polecieć na miesiąc mundialu. W Ameryce Południowej to robią. Większa finezja życiowa.

To drogi mundial, ale koniec końców i tak przyjeżdżają, jak Anglicy cztery lata temu. To nie idee czy pieniądze, ale patrzenie z góry. Europejskie drużyny zaczynają turniej od fazy pucharowej. Dlatego to jest kolejny mundial, na którym nie jestem za Europą, poza Polską i Chorwacją, której kibicuję od 1998 roku. Ale i tak wolałbym w półfinale Brazylię, bo prawdopodobnie widzielibyśmy teraz na Corniche’u trochę więcej ludzi. A przyjechało ich sporo. W sklepiku na moim osiedlu stało się w kolejce godzinę. Teraz, po 1/8, gdy już się stamtąd wyprowadzałem, luzy były już odczuwalne.

Natomiast trzeba powiedzieć też o innej rzeczy. Rozbestwienie kibiców to jedno. System jest przemyślany tak, żeby kibic nie przyjechał. A zwłaszcza – żeby nie dojechał w trakcie turnieju. Problemy z Haaya Card…

Musisz czekać na jej wyrobienie. W efekcie możesz kupić bilety, noclegi, ale nie wyrobią ci karty, albo zrobią to z błędem, i nie zostaniesz wpuszczony na pokład samolotu.

Gdy bilet wpada ci do koszyka, musisz go szybko kupić, bo przepadnie. A później robisz Haaya Card. Jak bilet dostaniesz tuż przed meczem, to nie masz szans na przyjazd, bo nie wyrobią ci karty. A musisz mieć bilet, żeby aplikować o kartę. Czemu tak jest? Nie wiem. Nie sprzyja to dużej liczbie kibiców. Z drugiej strony Argentyńczycy przylatują bez biletów. Swoją drogą są skłonni wydać na nie naprawdę sporo. Czasem pytam kogoś: ile byś dał za bilet? Trzech to usłyszy, kolejni zobaczą, robi się tłum, myślą, że faktycznie mam bilet do odsprzedania. Jednemu powiedziałem: sprzedam za 400, ale wrócę tu za dziesięć minut, czekaj na mnie.

Riali?

Euro. Pyta mnie:

– Naprawdę? Za 400?!

– Tak, tak.

Chwycił mnie za rękę i zaczął całować. – Tylko nie odsprzedawaj! – wołał. To było przed meczem z Polską, kiedy sam szukałem biletu. Pytałem ich, bo chciałem wybadać rynek, tak niestety trzeba robić. Potem biegł za mną jakiś inny gość: – Dam ci 450! I koszulkę!

Na moich oczach Argentyńczycy potrafili kupić bilet za 1000 euro. Za taką kwotę szły raczej pojedyncze wejściówki, bo jednak każdy wie, że to mecz fazy grupowej, a w przypadku Argentyny będzie jeszcze szansa w kolejnych fazach. Nie wiem natomiast, jak to jest, że oni mogli przylecieć bez biletu. Być może argentyńska federacja wymusiła na FIFA, by mogli zapisać na jeden bilet kilka osób. Tak czy inaczej – ten system jest głupkowaty. A fakt, że jest on połączony z systemem noclegowym, to już patologia.

Musisz zarejestrować swoje noclegi. Jeśli wynajmiesz hotel inaczej niż przez oficjalną stronę mistrzostw, np. przez znany portal do bookowania, teoretycznie możesz stracić prawo pobytu.

Wiele osób spędzało trzy dni wymagane na oficjalnych noclegach, a później szli gdzieś indziej. Koniec końców zrobiłem to samo. Ale do tej pory mam ciarki, gdy idę na mecz, bo nigdy nie wiem, czy nie wyskoczy czerwona ramka w mojej Haaya Card. I wtedy nikt nie zwróciłby mi pieniędzy. Wszyscy mówią: „nie przejmuj się, wszystko jest rozwiązywane na korzyść kibica”. Niby tak, bo faktycznie musiałbyś chyba dosłownie wepchać się pomiędzy uzbrojonych policjantów, żeby coś ci zrobili. Mi się zdarzyło nawet przeskakiwać przez bramki. Mówili tylko z uśmiechem: „nie możemy pana tak przepuścić, naprawdę, proszę iść normalnie”. Nikt nie leciał z pałami. Z tyłu głowy masz jednak obawę ze względu na panujące przepisy. Zatem – aplikacja jest głupkowata, a system noclegowy to patologia.

Kibic ma problem. Zwłaszcza ten spontaniczny, który nie planował przyjeżdżać. Takie rozwiązania tylko przeszkadzają, więc nie dziwię się, że wiele osób rezygnuje. Płacisz w ciemno, a potem możesz zostać nie wpuszczony na samolot. Pisze do mnie dużo osób na Twitterze z prośbą o pomoc. Na około dwudziestu Polaków, którzy w trakcie turnieju chcieli przylecieć do Kataru, zdecydowały się może cztery osoby. Nawet ludzie, których naprawdę stać, nie chcą się stresować, bo często w dniu wylotu nie wiesz, czy w ogóle polecisz, bo wciąż nie masz Haaya Card. Może też okazać się, że w twoich danych jest błąd. I to nie twoja wina, bo system sczytuje dane z paszportu. Ja wyrobiłem Haaya już w lipcu. A mimo to sto razy sprawdzałem, czy wszystko się zgadza, bojąc się, że mnie nie wpuszczą. A co ma powiedzieć gość, który tuż przed wylotem dostaje „approved”? Jedzie na lotnisko i dopiero tam okazuje się, że dane się nie zgadzają.

Mi nie przeszło w ogóle przez myśl, że moje dane mogą być niepoprawne, skoro dobrze je podałem. Sprawdziłem je dopiero, gdy usłyszałem, że kogoś nie wpuścili na pokład, bo miał błąd w imieniu.

Ja nawet dzwoniłem kilka razy do Kataru, żeby się upewnić, ale nikt nie odebrał. Nie będę mówił, ile zapłaciłem przez to rachunku. Na maile też nie odpisywali, a podobno oferują pomoc 24h na dobę. To największy minus tych mistrzostw. Jeśli nagle poczujesz gorączkę mundialu, jeśli twoja drużyna zajdzie daleko – prawdopodobnie nie dolecisz. A więc z jednej strony rozbestwienie i patrzenie z góry. Z drugiej – wina organizatorów.

Obejrzałeś na ten moment 34 mecze. Ile miałeś biletów, gdy przylatywałeś?

Dogadanych – ponad 20. Umawiałem się z Polakami, którzy mieli mi odsprzedać swoje bilety. Na miejscu parę razy się okazało – i zawsze, niestety, tak jest – że ktoś zmienił zdanie, gdy zobaczył, po ile może sprzedać pod stadionem. Bilety były ogólnie bardzo drogie. Ten trzeciej kategorii na fazę grupową kosztował 320 złotych. Umawiałem się, by odsprzedawali mi po cenie nominalnej. Pod stadionem Saudowie, Argentyńczycy czy Brazylijczycy dawali im 500 od ręki.

Złotych?

Dolarów. A więc jeśli tyle dają od ręki, to jeśli chcesz, spokojnie sprzedasz za 700 dolarów. No i jest ten Polak, jedzie z tymi 320 złotymi…

A ja w sumie go nie znam…

Niektórzy właśnie to znajomi. Poznałem tutaj Polaka, który mnie uratował przed meczem z Meksykiem. Wcześniej umówiłem się na kupno biletu. Gdy przyjechałem do Kataru, biletu już nie było. Ten Polak, ogarnięty przez kolegę, sprzedał mi za normalną cenę. Mieliśmy problem z przesłaniem biletów, więc dał mi login i hasło do konta w systemie FIFA. Myślę: skoro mi tak zaufał, bo teoretycznie mogłem mu zabrać te bilety, to na następny mecz jest pewny. W dniu meczu z Arabią ze sobą piszemy, wszystko super, ma mi sprzedać wejściówkę. Pod stadionem gość nie odbiera, nie odpisuje. Pół godziny do meczu dostaję wiadomość: sorry, nie mogę się zalogować na konto.

No, to wiadomo – sprzedał komuś innemu. I tak mi upadł kolejny dobry deal biletowy. A więc miałem dogadanych ponad dwadzieścia biletów, z czego nie wszystkie doszły do skutku. Resztę kupowałem na miejscu.

Jak? Od koników?

Ratowałem się głównie oficjalną stroną FIFA, gdzie można było dostać bilety na – nie chcę nikogo obrazić – gównomecze. Trochę na te bilety wydałem. A mogłem więcej kupić  z wyprzedzeniem. Gdy byłem jeszcze w Polsce i planowałem wyjazd, mogłem kupić bilet za 600 riali na Urugwaj – Ghana. Myślałem jednak: ee, nie będę szedł na coś takiego, zaoszczędzę na inne mecze, zresztą pewnie i tak nie będzie kompletu, to najwyżej kupię pod stadionem. Okazuje się, że jednak chętnie bym na ten mecz poszedł. Ląduje pod tym stadionem, jest 20 minuta meczu, a gość nie chce zejść z ceny biletu poniżej 300 euro. Myślę sobie: no niemożliwe, że ktoś kupi za tę cenę o tej porze. Czekam, czekam, aż w końcu ktoś podszedł, zapłacił 300 euro, wziął. Inny konik chwilę przed meczem chciał 700 euro. Mówiłem mu:

– Nikt ci tyle nie da, ja dam mniej, ale przynajmniej dam, nie zostaniesz z niczym.

– Spokojnie, zaraz ktoś się znajdzie.

No i tuż przed samym meczem pojawia się Brazylijczyk, płaci 700 euro. Takimi stawkami operowano. A mogłem mieć ten bilet za 600 riali (155 euro – red.)… Krążyła opinia, że jeśli nie ma na stadionie kompletu, to wpuszczają kibiców za darmo. Próbowałem sześć razy – ani razu mnie nie wpuścili. Ludzie próbowali wchodzić siłą. Kilku osobom się na moich oczach udało. Ale kilku dostało po głowie. Jest kilku policjantów, a ten wpada jak ten baran głową w bramki, oni go na ziemię… Nawet na te gównomecze nie dało się wejść za darmo. 

Jak wyglądało kupowanie biletów oficjalną drogą?

Były dwie opcje. Stacjonarna, gdzie trzeba było ustawić się w kolejce już o 7, odstać swoje do 10 bez gwarancji, bo zwykle tylko kilka osób dostało ochłapy, a kolejka często była na kilometr. Druga – portal FIFA, gdzie jeszcze tuż przed startem mistrzostw można było dostać bilety, choćby na Walijczyków czy Kanadyjczyków, ale niewielkie ilości. Wtedy jeszcze nie chciałem wydawać po 600 riali na mecz, który aż tak bardzo mnie nie interesował. Ale potem wpadłem w gorączkę mundialu. I takie 600 riali z chęcią bym wydał. Zdarzało mi się siedzieć na meczu, jednym okiem go oglądać, a drugim ogarniać bilety, bo akurat trafiła się okazja i trzeba było szybko zareagować, żeby nikt ich nie sprzątnął. Zresztą nie tylko ja tak robiłem – gdy patrzyłem po sektorze, strona z biletami była drugą najchętniej używaną aplikacją po Instagramie. Co najmniej kilka biletów kupiłem w ten sposób, z czego dwa na 1/8. Wszystko zależy wtedy od drużyn, jakie awansują. Na przykład gdy awansowała Szwajcaria i Portugalia, wiele osób oddało swoją pulę, resztki trafiły do internetowej sprzedaży. No i kilka biletów kupiłem na miejscu od ludzi. Ale nie od koników. Koledzy cię wystawią, konik wie, że jesteś pod ścianą… Czasami naprawdę nie jest łatwo.

Sytuacja, która zdarza się bez przerwy na dużych imprezach. Ktoś przekazuje ci informację: on ma darmowy bilet, napisz do niego. Później w świat idzie informacja, że pod stadionem rozdają darmowe wejściówki, bo nie ma zainteresowania. W przeciwieństwie do dziennikarzy, którzy podają takie informacje, ja piszę do tych ludzi. I okazuje się, że to nie są darmowe cztery bilety, a jeden bilet i to za 950 dolarów. Mogę ci pokazać, chciałem w ten sposób ogarnąć mecz Polska – Meksyk…

(Piotr pokazuje wiadomość, rozmowa zaczęła się od darmowych biletów, szybko padła cena: 950 dolarów)

Zobacz, potem zeszła do 500 dolarów. 

O, albo taka wiadomość. Mecz Francja – Anglia. Anglicy mówili mi, żebym jechał pod stadion, bo na pewno coś ogarnę, zbyt wiele osób nie dało rady dolecieć. Dostałem namiar do gościa, który chciał sprzedać bilet. Chciał trzy tysiące riali. A w sprzedaży były po 750-1000, czyli i tak bardzo drogo.

Skoro nie da się kupić tanio biletu, zastanawiają mnie puste trybuny. Na kilku meczach ewidentnie nie było kompletu.

Trybuny się koniec końców zapełniały. Jak mówię, sześć razy czekałem pod stadionem, bo może zaczną wpuszczać albo uda mi się kupić bilet za 50 dolarów. I ani razu nie wpuścili, a zamiast kupna biletu za 50, trafiał się ktoś, kto wykładał 320. Ludzie po prostu dochodzą w trakcie pierwszej połowy, w przerwie, w drugiej połowie. Mam nawet filmik. To czterdziesta minuta.

(Na filmiku widać całkiem wzmożony ruch pod wejściem, ludzie dopiero dochodzą)

O spóźnienia o tyle łatwiej, że możesz krążyć ze stadionu na stadion. Sam kilka razy wchodziłem na mecz już po pierwszym gwizdku.

Do tego dochodzą ci typowo katarscy kibice, którzy wychodzą w przerwie albo nawet wcześniej. Widziałem jednego gościa, który na moich oczach w pierwszej połowie rzucił ludziom bilet VIP, z którym wpuszczą cię, gdzie chcesz. Jeden gość podniósł z ziemi i skorzystał. Ja też dwa razy spóźniłem się na mecz. A z pięć razy, niestety, musiałem wyjść w 70 minucie.

Żeby zdążyć?

Inaczej się nie dało. Ktoś może powiedzieć: taki piękny mecz, ludzie się zbierają… Ale jeśli chciałem zdążyć na kolejny, to nie miałem wyjścia. Serce bolało, ale gorączka rekordu wygrywała. Serce boli też, gdy patrzę na ceny u koników. Finał będę musiał odpuścić.

Po ile chodzą bilety?

Usłyszałem „dajesz teraz cztery tysiące dolarów, to sprzedam, a jeśli jutro, to pięć tysięcy”. Takie ceny są u wszystkich. Jeśli do finału awansuje Argentyna, prawdopodobnie jeszcze podskoczą. Nominalna cena na pierwszą kategorię na finał to sześć tysięcy złotych.

A tu trzecia?

Tak, czyli ta najgorsza. Taka przebitka.

Ludzie nie zawsze znają realia. A jak jakiś dziennikarz z dużą liczbą followersów rozprzestrzenia plotkę, że nie ma kibiców, to później chodzę jak ten debil po stadionach i nigdzie nie widzę, żeby wpuszczali na puste miejsca. Nie zdarza się, żeby konik mówił:

– A, pieprzę już ten biznes, macie te bilety.

Nie. Wręcz przeciwnie. Jest mecz Ghany, który teoretycznie nie powinien budzić wielkiego zainteresowania. I gość trzyma się twardo swojej ceny: – 320 euro, niżej nie zejdę.

Może zdarzyły się przypadki, by ktoś kupił bilet od zrezygnowanego konika za 50 dolarów, bo tak mu się trafiło. Albo kupowali od normalnych kibiców, którzy po prostu mieli drugi bilet i żal im było patrzeć na to, co robią koniki. „Dobra, dawaj ile masz, wejdziesz na mecz”. Przy kupnie biletów pomagają mi też grupy kibicowskie, które również chcą bić rekordy. Mówią, że lepiej poczekać do 10 minuty meczu, wtedy czasem zdarzą się tańsze bilety. Czasem zdarzało mi się widzieć, że ktoś chce wjechać z bramą.

Albo matkę z dzieckiem, która koło 70 minuty prosi, żeby ją wpuścili na chwilę, by dziecko poczuło klimat, bo przylecieli na mundial z Indii. I też nie chcą wpuścić. Powstało dużo plotek, a ja jak głupi sprawdzałem, że za darmo się wejdzie.

Koledzy, dla których to dziesiąty mundial, potrafili wypatrzeć zwykłych ludzi, którzy sprzedawali za normalne ceny. Na przykład na mecz Szwajcaria – Portugalia były dość tanie. Każdy się spodziewał, że będzie inny rywal. No i przyszli na Ronaldo. Gdy pojawiła się informacja, że zacznie na ławce, ceny spadły.

Najpierw było: – 300 dolarów? OK, pomyślę, poczekam, nie wiem czy to tak ważny mecz, bym tyle wydał.

A po chwili: – Nie ma Ronaldo? 50 to najwięcej, ile mogę dać!

Siła tych największych gwiazd jest niesamowita. Cztery lata temu widziałem pod Łużnikami, jak 20 Mongołów ustawiło się w kolejce i kupowało bilety za 500-700 euro. Jak w sklepie, zero targowania. Tutaj tego nie ma. Ale po decyzji Fernando Santosa koniki trochę się zdenerwowały.

Gdy konik jest już znany przez policję, musi znaleźć kogoś niepozornego, kto sprzeda za niego bilet. Tak jest na każdej imprezie. W Rosji odszukiwali nawet koników na monitoringach. Musiałeś kupować bilety gdzieś obok stadionów. No i jeden konik wystawił Chińczyka, jakiegoś kolegę, który nie potrafił nic po angielsku. Miał ze sobą kalkulator i pokazywał tylko: 350 dolarów. Jak ktoś próbował się targować, to on nawet nie wiedział jak, bo nie znał angielskiego. – Panie, piąta minuta, 350 dolarów na taki mecz? No jak tak można? – ktoś spytał, ale nawet nie dostał odpowiedzi. W końcu znalazł się ktoś, kto dał mu do ręki 350. Ale… riali.

Chińczyk przeliczył, wziął pieniądze, cieszy się. Mam, mam zarobiłem! Obraca się, pokazuje konikom gotówkę, a gość poszedł szybko do bramki. Gdy ci zobaczyli, że to nie dolary, zaczęła się awantura. Ej, gdzie kasa?! Co to za pieniądze?! A Chińczyk dalej się cieszy, że zarobił. Dopiero gdy uświadomili mu, że to nie dolary, pobiegł za kibicem. Ale już go chyba nie odnalazł. Rzucili nawet komórką ze złości. Policja, ludzie – wszyscy się patrzą. Piękne obrazki. W Rosji widziałem dokładnie to samo, tylko na znacznie większą skalę. Także nawet konika da się nabrać.

Zdarzyło ci się obejrzeć nawet trzy mecze dziennie. Jak wygląda twoja logistyka?

Nie cierpię korzystać z taksówek. Staram się ich unikać jak mogę. Tutaj musiałem z nich korzystać tylko cztery razy. Miałem zaplanowaną każdą trasę pomiędzy stadionami. Zdarzało się, że czasem się powtarzały. O 13 stadion Al-Janoub w Al-Wakrze, potem Education City, następnie 974, na końcu Lusajl. Miałem wyliczone autobusy i metro co do minuty. Przewidywałem ewentualne korki czy zmiany w trasach, bo nie zawsze otwierali takie same. Potrafiłem przewidzieć, ile minut zajmie mi każda podróż pomiędzy stadionami.

Myślałem, że tylko ja tak skrupulatnie to wyliczam. Na miejscu poznałem ludzi, którzy przyjechali do Kataru kilka dni wcześniej tylko po to, by… przemierzyć trasy pomiędzy poszczególnymi obiektami! Uberem, metrem, autobusem. Notowali, ile minut zajmuje droga każdym środkiem transportu. Pod względem logistyki można te mistrzostwa jedynie chwalić. Topowa organizacja. W skali szkolnej – szóstka. Ale bez plusa, bo zabrakło czegoś ekstra. Zewsząd słyszeliśmy, że to będzie najlepszy mundial w historii i nikt sobie nawet nie wyobraża, co tu będzie. Przyjeżdżasz i nie masz za bardzo czym się zachwycić. To nie tak, że wszystko wykończone jest złotem.

Jarasz się tym, że podstawiają po sto autobusów. Idzie to błyskawicznie, jest wygoda, no ale to jednak autobusy.

Nie ma, żartując, portali do teleportu jak w grach. I generalnie niczego, co może spowodować, że opadnie ci szczęka. Mają na najwyższym poziomie wszystko to, co przy organizacji takich imprez człowiek już wymyślił. Ale to nic rewolucyjnego.

Dwa razy musiałem biegać. Raz biegłem osiem kilometrów na pełnym gazie, koło 14, a więc w słońcu. Wpadasz zgrzany do autobusu, całkowicie mokry, tam klimatyzacja na maksa. Jeśli się spóźniłeś, albo chciałeś zostać z drużyną, świętować wygraną, to niestety, musiałeś odstać swoje w korkach. Niektóre mecze odbywały się na stadionach, na których nie było metra. Były trzy takie obiekty. Musiałeś jechać Uberem, który może stanąć w korku, albo autobusem, który też może utknąć. Trochę mnie to dobiło. Stąd wychodzenie ze stadionów w 70 minucie. Nie ominęło mnie na szczęście nic wielkiego poza trzema golami Hiszpanii z Kostaryką i jednym-dwoma w doliczonym czasie gry. Trochę boli jednak, że się wychodzi wcześniej. Ale niestety – nawet w Katarze nie podstawią pod ciebie helikoptera.

Plany stadionów też wyglądały o wiele bardziej okazale.

Irytowały mnie bramki przed metrem. Nawet na pustych stacjach. Z jednej strony to super, bo wiesz, że jest bezpiecznie. Z drugiej… No nikogo nie ma, otwórz mi przejście, nic się przecież nie stanie. Jesteś pod stacją metra i nagle dochodzi ci jeszcze pół kilometra. Raz ją przeskoczyłem i zaoszczędziłem trochę dystansu. Zdarzało mi się jechać metrem, wysiadać, brać Ubera i kończyć przejazd na ostatniej stacji metra, by w ten sposób szybciej dojechać na stadion.

Czemu nie zaliczyłeś czterech meczów jednego dnia?

Za drogie bilety.

Logistycznie byłoby to możliwe.

Jeśli wychodzisz z meczów wcześniej – tak, na pewno. Widziałem gościa, który to zrobił. Swoją drogą nie sądziłem, że będą tu też inni, którzy będą chcieli bić rekordy. Trzeciego dnia turnieju poznałem gościa, który miał tyle samo meczów, co ja.

– A wiesz, ile ma on? – zapytał wskazując na chłopaka, który szedł przed nami.

– Wszystkie – odwrócił się i wyjaśnił towarzystwo.

Wychodził z meczów wcześniej i wszystko załatwiał Uberem.

Ale Uber nie zawsze jest najlepszą opcją. Na niektórych stadionach, na przykład Lusajl, wysadza ze 40 minut od wejścia. Metro – 10 minut.

Dlatego wszystko mam obliczone. Gdzie najlepiej wsiąść, gdzie wysiąść. FIFA w ogóle blokowała możliwość kupna na jedno konto więcej niż dwóch biletów na jeden dzień. Nie można było też kupować mecz po meczu. Zaliczyłem dwa hat-tricki. Bilety ogarniałem wtedy od koników. Wchodziłem na ten trzeci mecz z duszą na ramieniu, bo zawsze sprawdzają Haaya, czy nie będzie blokady. Ale nie było. Gdybym to wszystko widział wcześniej, pewnie zaliczyłbym te cztery mecze, kupując bilety od koników z dużym wyprzedzeniem. Taka gonitwa trochę odbiera jednak przyjemność z oglądania samych meczów. A chciałem tu być też dla samych meczów, nie tylko dla rekordu. Myślę, że udało mi się to wypośrodkować. Gdy w trzeciej kolejce fazy grupowej odbywały się dwa mecze naraz, niektórzy oglądali 15 minut jednego, wychodzili, przyjeżdżali na ostatni kwadrans drugiego.

Jak z kupionymi kibicami? Spotkałeś ich?

Tak. Mieli reklamówki z koszulkami różnych drużyn. Nawet nie mieli Haaya Card.

– Jesteście kupieni?

– Nie, nie.

– To czemu macie drugą koszulkę?

– Bo tak kibicujemy.

– Na ilu meczach byliście?

– Na żadnym. Nie wchodzimy, bo nie możemy.

Robią tylko sztuczny tłum, żeby to ładnie wyglądało w telewizji. Stoją pod stadionem albo w centrum. Nie mogą też wchodzić do metra, żeby nie zabierać miejsca prawdziwym kibicom. Na meczach ich jednak nie ma. Widzę dużo kibiców z Indii czy Pakistanu. Czasem mam podejrzenia, czy to nie przebierańcy. Zagaduję:

– Jak kupiłeś bilet? Mógłbyś mi pokazać?

Wyciągają telefon, pokazują, widzę w aplikacji, że mają opłacony bilet. Hindusi chodzą na te najlepsze drużyny. Moglibyśmy nazwać ich kibicami sukcesu, ale oni tak kibicują. Są dla gwiazd. Ghana ze Szwajcarią? Taki mecz ich nie interesuje, ale chętnie przyjdą na Cristiano albo Messiego. Indie to mega ukryty potencjał. Fajnie by, kiedyś odbył się tam mundial. Oni mówią, że potrafią raz na rok pojechać na derby Manchesteru. Spotkałem gościa, który jest kibicem Belgii i raz na jakiś czas lata na mecze. Był ostatnio na meczu z Holandią w Lidze Narodów. Ma flagę, koszulkę de Bruyne, myślisz sobie: na pewno przebieraniec. A on pokazuje na telefonie zdjęcia z Amsterdamu. Gadałem z jednym przed meczem. Obaj nie mieliśmy biletu.

– Poczekajmy, spadną do 200 – mówię.

– Nieee, ja idę od razu – odpowiada i gdy znajdujemy konika, daje mu 400.

Ten mundial pokazał mi dwie rzeczy. Po pierwsze – ilu Azjatów kibicuje nie tyle konkretnym drużynom, co konkretnym piłkarzom. Po drugie – ich drużyny narodowe często są słabe, więc wspierają te najlepsze na podobnej zasadzie, co my kluby piłkarskie.

Dlatego nie rozumiem głosów, że gdzieś rozdają niby bilety za darmo, bo jest problem z frekwencja. Jeśli tak jest, to dajcie na przyszłość namiary, chętnie bym poszedł. Raz chodziłem z Argentyńczykami przez dwie godziny przed meczem. Rzucali się w tłum, śpiewali.

– Czemu nie chcecie iść już na stadion?

– Bo my przeżywamy, chłoniemy atmosferę.

W końcu na pół godziny przed startem weszli. Widzę fana z Indii w argentyńskiej koszulce, pytam ich, co myślą o takich gościach.

– A co mamy myśleć? Sami jesteśmy z Peru!

I co, przyjechał z całą rodziną, są przebierańcami? No nie. Tak się kibicuje na świecie. Wszyscy mają fioła na punkcie piłki, zwłaszcza na punkcie takich postaci jak Messi. Widziałem, że byli oni przepytywani w telewizjach. Boję się, że o mnie też powiedzą, że jestem kupionym kibicem, ale gdyby mnie zapytali o skład jakiejś drużyny, też mógłbym nie wiedzieć. Co tydzień jeździłem na ligę ukraińską, czasem oglądałem na niej pięć meczów, a w tygodniu cały czas praca. Nie miałem czasu, by śledzić europejską piłkę. Kupiłem sobie „Przewodnik Sportowy”, ale nie przeczytałem go w całości. Gdyby ktoś mnie przed mundialem spytał, kto to jest Jude Bellingham, to serio bym nie wiedział. Uczyłem się składów na meczach. Dla kogoś też mógłbym być przebierańcem albo kupionym kibicem. A przecież nim nie jestem. Oglądam mecze z pozycji typowego piknika. Bellinghama więc może nie znam ale wymienię za to skład pierwszoligowego Obołoniu Kijów.

Mówiłeś o tym, że o wielu rzeczach czytałeś, a na miejscu okazało się, że jest inaczej. Nie masz wrażenia, że oglądamy dwa różne Katary? Ten z artykułów i ten, który zastaliśmy?

Też byłem przygotowany na pewne rzeczy. Odwiedzam typowo muzułmańskie kraje, znam w nich wielu ludzi, ale w samym Katarze nie byłem. Byłem przerażony pewnymi rzeczami. Myślałem, że będą naprawdę je egzekwować. Okazało się, że można robić wiele. Nawet przyjechałem w ubraniach z długim rękawem, bo tak nakazywały obyczaje. Okazało się, że wszyscy chodzą w krótkich.

Jeśli chodzi o obyczajowe rzeczy, nie można tylko kupić alkoholu.

Widzę inny Katar, niż ten, na który byłem przygotowany. Jeśli ktoś pojechał na tydzień do Egiptu za tysiąc złotych, to ma ten sam „grzech”, co ja. Czym się różni Egipt, gdzie jest ten sam wyzysk, albo wręcz: prawdziwy wyzysk, od Kataru? Boy hotelowy z Kenii ma ciężką pracę niezależnie od tego, czy jest w Dauszy, Szarm El-Szejk, Warszawie czy Londynie. Nie neguję tego, że to jest wyzysk. Nie próbuję wybielać Kataru. A wiem, że jak ktoś coś takiego napisze, to od razu jest krytykowany, że coś próbuje wybielać.

Wiele rzeczy się nie zgadza. Słyszałem, że obiad kosztuje tu 70 złotych, a zwykła sałatka 40.

Też na takie trafisz, ale ceny są generalnie mniejsze niż w Polsce.

Bałem się, że będą znacznie większe, bo tak pisały media. Zważyłem swoją walizkę przed wyjazdem, zostało mi osiem kilogramów… Nabrałem więc batonów proteinowych, skoro są takie ceny. Do tej pory mi zostały. W zwykłej restauracji, takiej dla robotników, jem trzy dania za 15 złotych. Jak widzą białego człowieka, to cieszą się, gadają, nie chcą, żebym poszedł. Powiesz coś takiego i zaraz ludzie stwierdzą: to może jeszcze zaraz napiszesz, że pary homoseksualne maja tutaj świetne życie?

Trzeba znać umiar w ocenach. Wielu Arabów pyta, jak mi się podoba w Katarze. Nie tylko Katarczycy. Także ci z Maroko, Algierii, Palestyny. Zawsze mówię to samo:

– Jest super, ale miałem różne myśli, bo wszyscy mnie straszyli.

– Wiemy, że was straszono. Ale tutaj tak nie jest. Tyle się naczytaliście, a koniec końców się wam u nas podoba.

Ludzie z Europy, którzy tu pracują, też się dziwią. „Co, uwierzyłeś, że tu będzie źle?”. Trochę uwierzyłem. Jeśli FIFA napisze, że w Katarze był milion obcokrajowców na mundialu, z pewnością uwierzę. Też tak to odczuwam. Zbyt dużego bojkotu mistrzostw nie widziałem.

REPORTAŻE Z KATARU

Fot. Piotr Słonka

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

37 komentarzy

Loading...