Reklama

Konflikty, skandale, kontuzje. Jak piłkarscy giganci żegnali się z boiskiem?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

22 października 2022, 12:41 • 20 min czytania 6 komentarzy

Wiele wskazuje na to, że na naszych oczach nieubłagany czas dopada Cristiano Ronaldo, choć Portugalczyk długo sprawiał przecież wrażenie zawodnika absolutnie niezniszczalnego. CR7 ewidentnie nie radzi sobie z tym, że nie gra pierwszych skrzypiec w zespole Manchesteru United. Oczywiście wciąż jest możliwe, że Ronaldo zdoła się jeszcze odbudować – po graczach tego kalibru można się spodziewać wszystkiego. Ale trzeba też pamiętać, że w przeszłości wielu genialnych zawodników opuszczało piedestał w burzliwych, niekiedy kontrowersyjnych lub zwyczajnie smutnych okolicznościach. Kontuzje, skandale, drastyczne spadki formy – powody można mnożyć.

Konflikty, skandale, kontuzje. Jak piłkarscy giganci żegnali się z boiskiem?

Nawet najwięksi giganci miewali trudności, by zejść ze sceny na własnych zasadach.

Wspominamy pięć skomplikowanych pożegnań.

TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii

Jak żegnali się z boiskiem najwybitniejsi piłkarze w historii?

Reklama

„Król” okryty niesławą

W 1970 roku Pele przypieczętował status „króla futbolu”. Najlepszego zawodnika swojej generacji. W wieku 30 lat poprowadził reprezentację Brazylii do mistrzostwa świata, po raz trzeci zgarniając najcenniejsze piłkarskie trofeum. Uczynił to zresztą w znakomitym stylu – generalnie Canarinhos na mundialu w Meksyku zaprezentowali się nad wyraz spektakularnie, a ich lider był poza zasięgiem defensorów. Strzelał, asystował, nieźle dryblował.

To był występ kompletny. Statystyki zgromadzone przez SofaScore mówią zresztą wiele:

  • 10 punktów w klasyfikacji kanadyjskiej (4 gole / 6 asyst)
  • 4,7 kluczowych podań na mecz
  • 34,8 celnych podań na mecz (84% skuteczności)
  • 2,2 skutecznego dryblingu na mecz (52% skuteczności)

Oczywiście można argumentować, że w brazylijskiej ekipie jeszcze lepiej spisali się Jairzinho czy Rivellino, no ale to temat na osobną dyskusję. Jedno jest pewne – w 1970 roku Pele wciąż był wielki, wciąż znajdował się blisko szczytu swoich piłkarskich mocy. Jest zatem zaskakujące, że zwycięstwo w finale meksykańskiego mundialu stanowiło jeden z ostatnich występów Brazylijczyka w narodowych barwach. Po turnieju Pele zagrał jeszcze w kilku meczach towarzyskich, a już w lipcu 1971 roku zorganizowano mu spotkanie pożegnalne. Canarinhos na wypełnionej po brzegi Maracanie zremisowali 2:2 z Jugosławią, zwaną w tamtym czasie „Brazylią Europy”. Ponoć takiego oponenta wybrał sam Pele, chcący na odchodnym skonfrontować się z Draganem Dżajiciem, którego uwielbiał.

Dlaczego Pele nie zdecydował się pozostać w drużynie narodowej do kolejnych mistrzostw świata? Nie potrafi tego zrozumieć choćby Clodoaldo. – Kiedy Pele ogłosił, że żegna się z reprezentacją, do razu pomyślałem, iż odchodzi za wcześnie. Szczerze mówiąc, to nadal jestem tego zdania. Mógł kontynuować karierę i pojechać na kolejny mundial wraz z innymi mistrzami z 1970 roku, jak Rivellino czy Jairzinho – stwierdził 38-krotny reprezentant Brazylii na łamach portalu „R7 Esporte”. – Byłem na murawie, gdy żegnała go publiczność. „Zostań! Zostań! Zostań” – krzyczeli kibice. Decyzja została już podjęta, a mimo to fani nalegali. Doceniali to, co Pele zrobił dla reprezentacji i dla kraju. Stał się symbolem piłki nożnej. Osiągnął coś ponadczasowego.

Gdyby Pele pojechał na mistrzostwa świata w 1974 roku, Brazylia miałaby szanse na kolejny triumf

Clodoaldo

Reklama

Odejście Pelego wywołało wściekłość polityków. Emilio Garrastazu Medici – trzeci prezydent kraju w okresie wojskowej dyktatury – nie chciał słyszeć o jakichkolwiek państwowych honorach dla „króla futbolu”. Z kolei Joao Havelange, szef brazylijskiej federacji piłkarskiej, usiłował zatrzymać Pelego w kadrze przy wykorzystaniu kruczków prawnych. – Powołał się na dekret, na mocy którego każdy piłkarz ma obowiązek stawić się na zgrupowaniu reprezentacji, jeśli zostanie powołany. Groził Pelemu konsekwencjami prawnymi. Ale piłkarz nie ugiął się pod presją, podszedł na konfrontację z federacją. Stwierdził, że jeśli ktoś spróbuje go przymusić do kontynuowania gry w kadrze, to on po prostu całkowicie zakończy karierę – pisze historyk Jose Paulo Florenzano.

Zimą 1972 roku Pele został powołany do kadry na turniej Minicopa, zorganizowany z okazji 150-lecia niepodległości kraju. Zignorował je. – Pele odrzucił ostatni i najważniejszy apel kibiców, których reprezentował sam prezydent Garrastazu Medici – informowała brazylijska prasa.

Jeszcze jedną próbę przekonania Pelego do powrotu podjęto bezpośrednio przed mistrzostwami świata w Niemczech. Ona również spełzła na niczym. Efekt? Cała ta ciągnąca się latami telenowela mocno zachwiała popularnością gwiazdora w ojczyźnie. Prasa publikowała złośliwe karykatury, przedstawiające Pelego jako chciwca, dla którego biznes stał się ważniejszy od reprezentowania narodowych barw. Toksyczną atmosferę podsycali rządzący. Doszło nawet do tego, że gdy Canarinhos zaczęli mundial w 1974 roku od dwóch bezbramkowych remisów, wielu kibiców głównego winowajcę upatrywało w Pelem. Jego dom został obrzucony kamieniami.

Z dzisiejszej perspektywy trudno jednak nie odnieść wrażenia, że Pele powiedział „pas” we najwłaściwszym momencie. Otoczony glorią chwały. Jego efektywność w latach 70. zauważalnie bowiem spadła – przestał osiągać sukcesy z Santosem, zdobywał znacznie mniej bramek. Za przykład może tu posłużyć rok 1971, gdy zanotował tylko siedem trafień w 40 oficjalnych występach na arenie klubowej. Dla porównania – w 1965 roku strzelił 64 gole w 46 spotkaniach.

Wątpliwe zatem, by jego obecność na mundialu w Niemczech umożliwiła Canarinhos obronę tytułu.

Finałowy rozdział swojej futbolowej kariery Pele napisał w ekipie New York Cosmos, aczkolwiek po przenosinach do Stanów Zjednoczonych funkcjonował już trochę bardziej jako ambasador futbolu, aktywista i celebryta, niż po prostu piłkarz. Podpisał z nowojorską ekipą kontrakt opiewający na 2,8 miliona dolarów, co uczyniło go najlepiej zarabiającym sportowcem na świecie. Swój ostatni mecz rozegrał właśnie na amerykańskiej, nie brazylijskiej ziemi. Widać było, że czuje się skrzywdzony przez rodaków. Dał temu wyraz jako felietonista podczas mistrzostw świata w Argentynie, gdy zupełnie otwarcie kibicował gospodarzom. Zapowiedział nawet, że nazwie córkę imieniem „Argentina”, lecz ten bulwersujący brazylijską opinię publiczną pomysł storpedowała jego żona.

Świńska wpadka Cruyffa

Kariera Johana Cruyffa zdawała się chylić ku końcowi w 1978 roku. 31-letni Holender opuścił wówczas szeregi FC Barcelony i wyglądało na to, że skończył z zawodowym futbolem. Zorganizowano mu nawet mecz pożegnalny, w którym Ajax Amsterdam… przegrał 0:8 z Bayernem Monachium. – Spodziewaliśmy się, że zagramy typowy mecz pokazowy i zremisujemy go 4:4 czy 5:5. W szatni ustaliliśmy, że przy każdej możliwej okazji będziemy kierować piłkę do Johana. To był jego dzień – chcieliśmy, żeby po raz ostatni pokazał się kibicom z jak najlepszej strony. Ku naszemu zdziwieniu, piłkarze Bayernu podeszli do spotkania jak do wojny. Jak gdyby grali o zwycięstwo w Pucharze Europy. To był totalny brak szacunku – zżymał się Ruud Kaiser na łamach portalu The Set Pieces.

Skąd taka zajadłość u Bawarczyków?

Teorii jest kilka. Jedna głosi, że Niemcy mieli serdecznie dość zniewag ze strony holenderskich kibiców, którzy bez ustanku wyzywali ich od „nazistowskich świń”, więc postanowili zagrać na najwyższych obrotach. Inna, że poczuli się urażeni przez organizatorów wydarzenia, gdy ci ulokowali ich w tanim i obskurnym hotelu. Pewne jest jedno – drużynę do ostrej walki zmobilizowały jej największe gwiazdy: Sepp Maier, Gerd Muller oraz, przede wszystkim, Paul Breitner. Młodsi zawodnicy poszli za przykładem wielkich mistrzów. – Myślałem, że w przerwie zagada do nas ktoś z Ajaksu, albo chociaż agent Cruyffa, i poprosi, żebyśmy wyluzowali. Ale Holendrom się wydawało, że zdołają odrobić straty. No to pokazaliśmy im, że jesteśmy Bayernem Monachium, a nie marionetką – stwierdził Breitner.

Mecz poprowadził Charles Corver. Słynny arbiter po latach wyznał, iż z premedytacją nie uznał Bawarczykom dwóch czy trzech prawidłowo zdobytych bramek, by Cruyff nie został upokorzony dwucyfrówką. Atmosfera pomeczowego bankietu przypominała stypę, a graczy Bayernu w ogóle nie zaproszono na imprezę.

Sportowa emerytura najwybitniejszego holenderskiego piłkarza w dziejach zaczęła się zatem niezbyt przyjemnie. A był to tylko początek kłopotów. Cruyff postanowił bowiem zainwestować lwią część zgromadzonego w trakcie kariery majątku w… świńskie fermy. Podpowiedział mu to niejaki Michel Basilevitch – francuski przedsiębiorca-gawędziarz, kręcący się wokół wielu topowych piłkarzy jako ich nieformalny doradca. Cały interes okazał się katastrofą i szwindlem. Cor Coster, teść i agent Johana, ze zgrozą odkrył, że na kontach bankowych Holendra hula wiatr. Hiszpański fiskus zaczął się natomiast upominać o zaległe podatki. Nie było innej rady – Cruyff, goły jak święty turecki, został zmuszony do powrotu na boisko. Podpisał kontrakt z ekipą Los Angeles Aztecs.

– Jeden ze znajomych coś ci podpowiada, a ty idziesz za jego radą. To najgłupsze, co można zrobić – zainwestować pieniądze w branżę, o której nie wiesz kompletnie nic. Inni łatwo wykorzystają twoją ignorancję. Bo gdzie pojawiają się wielkie pieniądze, tam są i szczury – rozpaczał Cruyff w swojej autobiografii.

Włożyłem fortunę w fermę świń… Jak to możliwe, że coś takiego w ogóle przyszło mi do głowy?!

Johan Cruyff

Za oceanem Holender zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy brakowało mu futbolu. Zaczął się więc poważnie zastanawiać nad powrotem na europejskie boiska. Okazja ku temu trafiła się zimą 1981 roku, gdy do rozgrywającego odezwali się działacze Leicester City. „Lisy” biły się wówczas o utrzymanie w angielskiej ekstraklasie i oferowały Cruyffowi kosmiczne pieniądze, byle tylko pomógł klubowi w uniknięciu degradacji. 34-latek finalnie nie dał się jednak skusić – odstraszyła go brytyjska pogoda. Nie dogadał się również z przedstawicielami Arsenalu i Espanyolu. Ku powszechnemu zdumieniu, podpisał kontrakt z drugoligowym Levante. Początkowo nie uwierzyli w to nawet sami piłkarze tego klubu, a co dopiero opinia publiczna. Ale Cruyff naprawdę wylądował na zapleczu La Ligi.

Pierwsza runda sezonu 1980/81 była dla ekipy Levante bardzo udana – zespół grał z polotem i realnie liczył się w grze o awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. Dołączenie Cruyffa miało rozwiać w tym względzie wszelkie wątpliwości oraz przygotować drużynę do rywalizacji w elicie. Holender otrzymał horrendalnie wysokie wynagrodzenie, a także specjalne bonusy, jak choćby procent od sprzedaży wejściówek. Działacze Levante gotowi byli przychylić wicemistrzowi świata nieba, byle tylko zadomowił się on w Walencji i powiódł niepozorny klub do sukcesów. Johan okazał się jednak nienasycony i gnuśny. Bez ustanku stawiał władzom Levante nowe żądania finansowe. Odseparował się od partnerów z drużyny. Treningi na ogół obserwował zaś z boku, mocząc obolałe kostki w misce z wrzątkiem.

Krótko mówiąc, rozwalił zespół od środka. Zakłócił równowagę. Wiosną Levante osunęło się na dziewiąte miejsce w lidze, a Cruyff jak gdyby nigdy nic zawinął manatki i powrócił do Ameryki. Pozostały po nim wyłącznie pokaźne długi – zrujnowany klub w 1982 roku zleciał na czwarty szczebel rozgrywek.

Nie było to jednak ostatnio słowo Cruyffa, jeśli chodzi o europejski futbol. W latach 1981-1982 rozgrywający dwukrotnie sięgnął po mistrzostwo Holandii z Ajaksem, a gdy Joden nie zaoferowali mu satysfakcjonująco wysokiego kontraktu, w ramach zemsty przeniósł się do Feyenoordu Rotterdam i raz jeszcze zatriumfował w Eredivisie. – Ajax nadal był moim klubem, lecz jego szefostwo nie chciało mnie w drużynie. Wiedziałem, co o mnie mówią: że jestem za stary, za gruby, że wciąż tyję. Ciągle mieli jakieś obiekcje. W końcu usłyszałem, że mam się zadowolić standardową wypłatą. A to oczywiście nie wchodziło w grę.

„Gordo”, nie „Fenomeno”

W połowie sezonu 2006/07 do AC Milanu dołączyło dwóch zawodników. Massimo Oddo poszerzył pole manewru trenera Carlo Ancelottiego w defensywie, a Ronaldo – już wtedy cieszący się statusem ikony światowego futbolu – miał zagwarantować gole, wobec rozczarowującej dyspozycji strzeleckiej Filippo Inzaghiego i Ricardo Oliveiry. Oczywiście w Mediolanie zdawano sobie sprawę, że Il Fenomeno ma 30 lat na karku i najlepsze chwile zapewne za sobą. Choć chyba nie przypuszczano, że 30 lat w przypadku Brazylijczyka to niczym 130 w przypadku standardowego piłkarza. Zdewastowane kolana, nadwaga, zamiłowanie do imprez…

Ronaldo znajdował się już hen, daleko po drugiej stronie rzeki.

Ronaldo okazał się nadzwyczajnym młodym człowiekiem. Stanowił dokładne przeciwieństwo tego, jak był postrzegany – wspominał Carlo Ancelotti w swojej autobiografii. – Problem polegał na tym, że nic nie motywowało go do ćwiczeń i trenowania na poziomie, który pozwoliłby mu w pełni wykorzystać posiadany potencjał. Naprawdę mnie to wkurzało. Nigdy wcześniej nie miałem tak dobrego napastnika.

Do Milanello przyjechał z lekką nadwagą, więc, przynajmniej początkowo, bardzo ciężko pracował. Chciał zgubić zbędne kilogramy, choć już wtedy mieliśmy trudności z przekonaniem go, by sobie nie odpuszczał. Miał niesamowity, niepowtarzalny talent i sądził, że to wystarczy, aby znów stać się tym samym Ronaldo, co kiedyś. Potrzebowaliśmy go do walki w lidze. Powtarzałem mu to, ale słuchał mnie chyba tylko jednym uchem. Pozyskanie Ronaldo od początku traktowaliśmy jako bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Na starcie wierzył w sukces razem z nami, wtedy jeszcze wszyscy parliśmy w tym samym kierunku. Potem zrezygnował. Właśnie wtedy, gdy zaczął strzelać bramki, znów się rozleniwił. Wszyscy na tym straciliśmy – dodał Carletto.

Ronaldo faktycznie po transferze wykazał się zupełnie niezłą bramkostrzelnością.

Niechciany w Realu Madryt snajper już drugim meczu w Serie A strzelił dwa gole i zanotował asystę. Trafił do siatki przeciwko Interowi. Zapakował dwie sztuki Cagliari. Wyglądał przyzwoicie. Kilka ostatnich kolejek ligowych opuścił wprawdzie z powodu kontuzji, ale w sumie zanotował siedem trafień (i pięć asyst) w czternastu ligowych występach. Tylko Kaka i Alberto Gilardino strzelili dla Milanu więcej bramek w Serie A w sezonie 2006/07. Jasne, Ronaldo nie był już „Fenomenem”, nie mijał rywali z dziecinną łatwością, nie potrafił objechać z piłką przy nodze połowy boiska. Ale jako lis pola karnego spisywał się rzetelnie. Problem w tym, że mediolańczycy walkę o mistrzostwo zdążyli przegrać jesienią. Zatriumfowali w Lidze Mistrzów, no ale w tych rozgrywkach Ronaldo występować nie mógł z przyczyn proceduralnych. – Brak zwycięstwa w Champions League nie daje mi spokoju – przyznał w rozmowie z włoską prasą.

W kolejnej kampanii dwukrotny laureat Złotej Piłki miał stworzyć ofensywny tercet z Kaką i Alexandre Pato, lecz organizm odmówił mu już posłuszeństwa. W Serie A rozegrał tylko 320 minut, wzbudzając coraz większe rozbawienie swoją zaokrągloną sylwetką. Budzący respekt „Fenomen” stał się pociesznym „Grubaskiem”. W lutym 2008 roku napastnik po raz kolejny zerwał zaś więzadła krzyżowe w kolanie i stało się jasne, że włoskiej ekstraklasy już nie podbije.

Przygnębiające obrazki.

Ronaldo wznowił jeszcze karierę w Corinthians. Pierwszy sezon po powrocie do ojczyzny nieźle mu się zresztą udał – Brazylijczyk, mimo rażącej nadwagi, trafiał do siatki dość często. Ale to były już ostatki paliwa w jego baku. – Mentalnie wciąż chcę grać w piłkę. Trudno jest pozostawić za sobą coś, co daje ci szczęście. Ale przegrałem walkę z własnym ciałem. Umysł pragnie, lecz organizm skapitulował. Kiedy mam piłkę przy nodze, w mojej głowie pojawia się wizja akcji, jaką chcę zrealizować, jednak po prostu nie jestem w stanie jej wykonać. Fizycznie – nie daję rady. Muszę odejść – wyznał R9 w 2011 roku.

Niespełnione marzenie „Kucyka”

Pisaliśmy na Weszło: Roberto Baggio latem 2000 roku stał się wolnym strzelcem. Dobiegła końca jego burzliwa przygoda z Interem Mediolan, gdzie pożarł się z Marcello Lippim. Wbrew pogłoskom, 33-latek nie miał jednak zamiaru kończyć kariery. Trenował indywidualnie, żeby nie wypaść z formy, no i oczekiwał na satysfakcjonującą ofertę kontraktu. Spekulowano o różnych kierunkach – ponoć chciały go u siebie zatrudnić kluby z Premier League, w tym Manchester United. Chrapkę na doświadczonego fantasistę miała również Barcelona. Ale Baggio wiedział, że z wyborem nowego klubu nie może przeszarżować. Znał swoje możliwości. Miał świadomość, że jego kolana znajdują się już na skraju totalnego wyniszczenia. Dlatego nie uśmiechało mu się podpisywanie kontraktu z topowym zespołem. Włoch wolał raczej zostać w ojczyźnie i wybrać taką ekipę, w której mógłby liczyć na regularne występy bez względu na wszystko.

No i na taryfę ulgową podczas treningów.

Ból, czysto fizyczny ból, był prawdziwą torturą, która towarzyszyła mi przez całą moją piłkarską karierę. W końcu stało się to tak nieznośne, że nie potrafiłem sobie z tym uczuciem poradzić. W Brescii miałem kłopoty z poruszaniem się przez dwa dni po każdym meczu

Roberto Baggio

Padło na Brescię, beniaminka włoskiej ekstraklasy. Baggio uznał, że ten klub nadaje się idealnie, by ostatni raz zabłysnąć i powalczyć o wyjazd na kolejne mistrzostwa świata. W narodowych barwach Włoch miał przecież coś do udowodnienia. Wspomnienie przestrzelonego rzutu karnego w finale mundialu w Stanach Zjednoczonych nie przestało go prześladować. – Marzyłem o tytule, a przyszło największe rozczarowanie w całej karierze – opowiadał.

Wybór „Boskiego Kucyka” – mimo wszystko – zaskakiwał. Oczywiście sama Brescia to wspaniałe miasto, lecz piłkarsko, co tu dużo mówić, trochę prowincjonalny kierunek.  Do sezonu 2000/01 beniaminek przystąpił w przeciętnym składzie. Poza Baggio, w Brescii występowało niewiele gwiazd. Największą był bez wątpienia Dario Hubner, doświadczony napastnik, rówieśnik Roberto. Ważnymi punktami składu byli też Pierpaolo Bisoli, Aimo Diana, Alessandro Calori czy Daniele Bonera. O żadnym z nich nie można jednak powiedzieć, by kiedykolwiek stał się wielką postacią świata calcio. Takową bez wątpienia został Andrea Pirlo, ale jego talent w 2000 roku jeszcze rozkwitał. Baggio w takim towarzystwie z miejsca stał się oczywiście gwiazdorem numer jeden.

Tym bardziej że absolutnie zakochany był w nim szkoleniowiec klubu, Carlo Mazzone. – Roberto Baggio to najwspanialszy włoski fantasista, piłkarz większy nawet od Meazzy i Bonipertiego. Należy mu się miejsce w panteonie największych sław w dziejach futbolu, zaraz za Maradoną, Pele i być może jeszcze Cruyffem. Gdyby nie powracające problemy z kontuzjami, Roberto byłby postrzegany jako najwybitniejszy piłkarz w historii futbolu – dowodził Mazzone.

Baggio za zaufanie odwzajemnił się świetną grą. Zdrowie pozwoliło mu na zanotowanie tylko 25 występów w Serie A 2000/01, ale w tym czasie Włoch zdobył dziesięć goli i dorzucił tyle samo asyst. U Mazzone grał tak, jak lubił. Dyszka na plecach, opaska kapitańska na ramieniu, pełna swoboda poruszania się po murawie, stuprocentowe zaufanie szkoleniowca i partnerów z drużyny. Wszystko kręciło się wokół Baggio, tak samo jak w Juventusie dekadę wcześniej. Kibice pokochali Włocha od pierwszego wejrzenia, a ich miłość przerodziła się wręcz w obsesję, gdy 30 września 2001 roku Baggio poczęstował hat-trickiem Atalantę w derbach Lombardii. Wcześniej Baggio strzelił też zwycięskiego gola z Interem i olśniewającą bramkę na wagę remisu w starciu z Juventusem.

We Włoszech coraz głośniejsze stawały się zatem głosy namawiające Giovanniego Trapattoniego – wówczas selekcjonera Squadra Azzurra – by przywrócić doświadczonego zawodnika do reprezentacji kraju. Co brzmiało oczywiście jak czyste szaleństwo. W kadrze aż roiło się od młodszych, szybszych, zdrowszych dziesiątek. Alessandro Del Piero czy Francesco Totti na początku XXI wieku byli już zwyczajnie lepszymi piłkarzami od Baggio, nawet jeżeli ten ostatni imponował w barwach Brescii. Jednak kibice nie analizowali tej sprawy w ten sposób. Włosi pragnęli powrotu swojego idola do reprezentacji. I tyle.

Wielkie marzenie Baggio o wyjeździe na mundial się jednak nie ziściło. Jesienią 2001 roku Włoch kolejny raz poległ w nierównej walce ze słabościami własnego organizmu. Znowu zerwał więzadła. Wprawdzie powrócił na boisko po czterech (!) miesiącach, ale potem uszkodził nieszczęsne lewe kolano. Brescia bez swojego lidera podupadła i była nawet uwikłana w walkę o utrzymanie. Ostatecznie Włoch wyleczył się na trzy kolejki przed końcem sezonu ligowego.

Dalej niosła wizja występu na azjatyckich boiskach.

Najpierw zapakował dwie sztuki Fiorentinie, by w ostatnim meczu rozgrywek strzelić jeszcze jednego gola, tym razem w konfrontacji z Bologną. Dobił wtedy własny rzut karny i uratował klub przed spadkiem. Sezon skończył z bilansem jedenastu goli w dwunastu ligowych występach. W tym wieku, przy tylu urazach? Fenomenalny bilans. – Carlo Mazzone wciąż we mnie wierzył. To on sprawił, że się nie poddałem. Ofiarował mi w Brescii cztery dodatkowe lata gry na najwyższym poziomie. To prosty, szczery człowiek. Rzadkość w świecie oszustów, cwaniaków i skurwysynów – powiedział Roberto.

Trapattoni nie dał się jednak ponieść ogólnonarodowej euforii. Nie zabrał Baggio na mistrzostwa. – Logika zabiła nasze marzenia. Logika zabiła Roberto Baggio – rozpaczał jeden z dziennikarzy „La Repubblica”. – W gronie 23 zawodników powołanych na mistrzostwa świata nie ma boskiego fantasisty z Brescii. Jego rekordowo szybki powrót po kontuzji okazał się bezużyteczny. Jego wspaniała mobilizacja okazała się bezcelowa. Selekcjoner reprezentacji postanowił niczego nie zmieniać, podążać dalej drogą zdrowego rozsądku, bez szczypty szaleństwa. Trapattoni nie zapomniał, co się stało cztery lata temu we Francji, gdy Cesare Maldini zabrał odrodzonego Baggio na mistrzostwa. Jego nieudana współpraca z Del Piero wyrządziła więcej szkód niż pożytku.

– Do końca miałem nadzieję – powiedział rozgoryczony zawodnik. Nie pomógł mu nawet rozpaczliwy apel, jakim był list otwarty do selekcjonera. Baggio pisał tam o swojej miłości do narodowych barw, o swoich poświęceniach. O tym, że wybrał Brescię kosztem wielu korzystniejszych propozycji tylko po to, żeby raz jeszcze powalczyć o złoty medal mistrzostw świata. – Być może ludzie stwierdzą, że jestem arogancki, ale mam to w nosie. Zasługiwałem na wyjazd na te mistrzostwa. Niby ktoś martwił się o moją kondycję po zerwaniu więzadeł, ale do treningów na wysokich obrotach wróciłem przecież już po 77 dniach. Nie musiałem tam grać, lecz powinienem jechać. Zapracowałem na to. To było coś, co futbol był mi winien – po latach przyznał „Kucyk” na łamach Corriere dello Sport.

Baggio – mimo że początkowo taki miał plan – postanowił nie kończyć kariery w 2002 roku. Kibiców Brescii oczarowywał jeszcze przez dwa sezony, utrzymując klub w roli solidnego, ligowego średniaka. W wieku 37 lat doczekał się nawet ostatniego powołania do reprezentacji. 28 kwietnia 2004 roku wystąpił przeciwko Hiszpanii. Zszedł na pięć minut przed końcem gry, żegnany owacją na stojąco. Żegnano go jak bohatera, choć ostatecznie niczego z kadrą nie wygrał.

Upadek Maradony

Diego Maradona najpierw rozkochał w sobie kibiców Napoli, by później paść ofiarą ich nienawiści. Wprawdzie w sezonie 1989/90 Azzurri po raz drugi w historii sięgnęli po scudetto, ale niepokorny Argentyńczyk już wówczas zaczynał działać neapolitańskiej publice na nerwy. Mimo to, w trakcie mistrzostw świata południowcy okazali mu jeszcze lojalność. W półfinale turnieju Albicelestes pokonali gospodarzy na Stadio San Paolo, co uczyniło z Maradony wroga publicznego numer jeden w całej Italii. Z wyjątkiem Neapolu. „Włochy w naszych pieśniach, Maradona w naszych sercach” – napisali kibice na jednym z transparentów. – To miało wpływ na zespół. Trudno to wyjaśnić w kilku słowach, ale fakty są takie, że w Rzymie wygrywaliśmy wszystkie mecze i nie traciliśmy goli. Mieliśmy za sobą cały stadion. Wspierali nas ramię w ramię sympatycy Romy i Lazio. Juventusu i Interu. To było stuprocentowe wsparcie. A potem polecieliśmy do Neapolu, Maradona powiedział kilka słów i atmosfera jedności prysła – uskarżał się Walter Zenga, bramkarz Squadra Azzurra.

Jak Maradona odwdzięczył się wiernym mu mieszkańcom Neapolu?

Coraz gorszą formą, coraz pulchniejszą sylwetką i coraz większym uzależnieniem od kokainy. Zimą 1991 roku Argentyńczyk wpadł podczas kontroli antydopingowej, a sprawy nie udało się zatuszować. – Diego dowiedział się o wszystkim w domu. Zaczął się trząść i płakać, a potem wezwał swojego prawnika. Kiedy ten przyjechał, Maradona spał jak zabity, przykryty kocem. Gdy udało się go obudzić, powiedział: „Wszystko stracone. Wybaczcie mi”. To poczucie winy nie trwało jednak długo. Diego zaczął wymieniać kolejne zdrady tych, którzy kiedyś sami siebie nazywali jego przyjaciółmi – opisuje Guillem Ballague.

Sprowokowałem ten dodatni wynik. Tak, zrobiłem to niemal celowo. Chciałem, żeby to się stało

Diego Maradona w książce „Chłopiec, buntownik, bóg”

Maradona został zawieszony na piętnaście miesięcy. Był to definitywny koniec jego przygody z Napoli. Opuścił Italię w niesławie, żegnany bez żalu nawet na Stadio San Paolo. Musiało minąć trochę czasu, by fani Azzurrich ponownie przypomnieli sobie o najpiękniejszych chwilach Diego, puszczając jednocześnie w niepamięć haniebne ekscesy z jego udziałem. Tymczasem przed startem sezonu 1992/93 na zatrudnienie 32-latka zdecydowała się Sevilla, posiadająca wówczas w kadrze takich graczy, jak choćby Davor Suker czy Diego Simeone. Władze klubu nie były przekonane do tego posunięcia – umiejętności Maradony umiejętnościami, ale facet dopiero co został przyłapany na ćpaniu, pauzował ponad rok, a w Argentynie wlepiono mu wyrok w zawiasach za ostrzelanie tłumu dziennikarzy koczujących pod jego willą. Transfer wziął jednak na siebie Carlos Bilardo – były selekcjoner Albicelestes, który zasiadł na ławce trenerskiej Sevilli.

– Panowie, trafi do nas Maradona. Od teraz wy jesteście tylko tłem i ja jestem tylko tłem. Liczy się on – oznajmił Bilardo swoim podopiecznym. Nikt nie zaoponował. Wszyscy czuli ekscytację na myśl, że przyjdzie im dzielić szatnię z bohaterem mistrzostw świata 1986.

Zaczęło się sielankowo. Otoczony troskliwą opieką trenera Maradona jesienią 1992 roku złapał przyzwoitą formę i szybko zakumplował się z partnerami z nowego zespołu. Wszyscy go polubili, a andaluzyjscy kibice natychmiast się w nim zakochali, co wydatnie wpłynęło na stan klubowych finansów. Ale rozkoszną atmosferę szlag trafił po zaledwie paru miesiącach. Z kilku powodów. Po pierwsze, Diego – wbrew wyraźnym zakazom szefostwa Sevilli – wylatywał do Ameryki Południowej na zgrupowania reprezentacji kraju, nawet te organizowane poza standardowymi przerwami na kadrę. Po drugie, Argentyńczyk imprezował jak szalony i w efekcie nie był w stanie doprowadzić się do idealnej formy fizycznej. Nie miał pojęcia, że wszelkie jego wybryki skrupulatnie dokumentuje prywatny detektyw, działający na zlecenie klubu. I wreszcie po trzecie – Maradona popadł w konflikt z Bilardo, a więc utracił poparcie swojego najważniejszego protektora.

Sevilla zakończyła sezon 1992/93 na siódmym miejscu w ligowej tabeli, poza europejskimi pucharami. Natychmiast po zakończeniu rozgrywek Maradonę wykopano z klubu. Diego nie zaprzestał jednak starań o wyjazd na mistrzostwa świata do Stanów Zjednoczonych, no i finalnie dopiął swego.

A podczas mundialu raz jeszcze zaliczył dopingową wpadkę.

Był to dość żałosny koniec wielkiego czempiona.

Choć argentyńscy kibice wybaczyli swojemu idolowi nawet i tę kompromitację. W latach 1995-1997 Diego pokopał bowiem jeszcze trochę w barwach Boca Juniors, zaliczając tam zresztą kolejną narkotykową wpadkę. 25 października 1997 roku powiedział „dość”. – Przegrywaliśmy do przerwy 0:1 z River Plate. Wielki Diego wszedł do szatni po pierwszej połowie i się rozpłakał. „Chłopcy, nie mam już siły. Nie mogę wam już towarzyszyć. Nogi mnie nie słuchają” – powiedział. Wtedy spojrzał na Juana Romana Riquelme, objął go i rzekł: „to twój czas, twoje życie i twój futbol”. Potraficie to sobie wyobrazić? – wspominał Jorge Bermudez. – Diego Maradona we łzach. Diego Maradona, który nie jest już w stanie grać w piłkę. A cóż innego może robić Diego Maradona?

Mnóstwo skomplikowanych pożegnań

To oczywiście tylko wybrane przykłady, wyliczankę można kontynuować. Niewielu pamięta, że Alfredo Di Stefano ostatnie sezony w karierze spędził w barwach Espanyolu Barcelona. George Best błąkał się od klubu do klubu, zahaczając nawet o Hong Kong Rangers. Marco van Bastena przedwcześnie wykończyła kontuzja. Garrincha przestał rozmieniać się na drobne dopiero wtedy, gdy został dziadkiem. Co tu dużo mówić – nie każdy miał tyle szczęścia, co Zinedine Zidane, by karierę spuentować występem w finale mundialu. Choć nawet i Francuza można się uczepić – wiadomo wszak, jak finał się dla niego skończył.

 

CZYTAJ WIĘCEJ O HISTORII FUTBOLU:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Antoni Figlewicz
0
Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu
Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
11
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

6 komentarzy

Loading...