Reklama

PRASA. Oblężona twierdza Kosty Runjaicia

redakcja

Autor:redakcja

14 października 2022, 09:40 • 17 min czytania 6 komentarzy

Piątek, jak prawie zawsze, jest w prasie ciekawy. Dużo interesujących tekstów przed ligą. 

PRASA. Oblężona twierdza Kosty Runjaicia

PRZEGLĄD SPORTOWY

Zamiast cieszyć się z liczby punktów i miejsca w tabeli, trener Legii Kosta Runjaić niepotrzebnie zaczyna budować wokół siebie niezdrową atmosferę. Do rozegrania zostało sześć meczów, może warto powściągnąć emocje?

W poprzedniej kolejce Legia mierzyła się z Wartą Poznań. Po słabym występie przy ulicy Bułgarskiej trener Runjaić postanowił zmienić ustawienie – z 1-4-1-4-1 na 1-3-5-2, z trójką obrońców, cofniętym bliżej środka boiska Josue i Maciejem Rosołkiem w ataku obok Carlitosa. To wszystko było próbowane na treningach otwartych dla dziennikarzy. W tygodniu poprzedzającym mecz z Wartą sprawę opisały sport.tvp.pl i legia.net. Na pomeczowej konferencji trener odmówił odpowiedzi na pytania (dotyczyły Rafała Augustyniaka i Josue) dziennikarza tego drugiego portalu. Wytłumaczył, że jest zdenerwowany dokładnym opisem tego, jak będzie wyglądała taktyka i ustawienie Legii w meczu z Wartą. Szkoleniowiec Zielonych Dawid Szulczek przyznał, że spodziewał się ze strony gospodarzy gry trójką obrońców i dwoma wahadłowymi.

– Czyli trener najpierw otworzył treningi dla dziennikarzy, ci opisali to, co widzieli, a potem miał do nich o to pretensje – dopytuje z niedowierzaniem Marek Jóźwiak. Kiedy potwierdzam, chwilę się zastanawia. – Dziwne. To mieli napisać, że Legia zagra 1-4-3-3? Przecież by się ośmieszyli. Mam wrażenie, że trener Runjaić jakby nie do końca jeszcze pojmuje, że sposób pracy w Szczecinie zdecydowanie różni się od tego, co jest w Legii. Tam może i nie miał żadnych problemów z dziennikarzami, może ci aż tak nie analizowali poszczególnych zajęć i ustawienia Pogoni, ale tutaj jest rozliczany i oceniany praktycznie z każdego dnia pracy. Nie widzę niczego złego w tym, że dziennikarze przyjechali na trening i go opisali. Legia jest bardziej medialnym klubem od Pogoni, tam nie było takiego nacisku, presji i zainteresowania. Z doświadczenia wiem, że jeśli trener dalej będzie brnął w tę zupełnie niepotrzebną polemikę z dziennikarzami, to skończy się to dla niego źle. Tym bardziej że pretensja była nieuzasadniona. A sprawa na tyle błaha, że jeszcze można się z takiej narracji wycofać.

Reklama

Zoran Arsenić o grze w Rakowie Częstochowa.

Trener Papszun często sięga po zawodników sprawdzonych już w naszej lidze. Pan wcześniej grał w Jagiellonii i Wiśle Kraków. Jak te kluby wypadają w porównaniu z Rakowem?

Raków jeśli spojrzeć na organizację klubu, sposób zarządzania jest na bardzo wysokim poziomie i co jeszcze ważniejsze, cały czas się rozwija. Począwszy od sztabu medycznego, trenerów, wszystkich ludzi, którzy są obok nas. Dostajemy jako zawodnicy bardzo duże wsparcie, widać tutaj tę chęć ciągłego rozwoju. Przyznam, że nie grałem jeszcze w klubie, gdzie wszystko funkcjonowałoby na takim poziomie. Każdy zawodnik może czuć się tu komfortowo. Patrząc na treningi, taktykę to powiedziałbym, że jest to minimum jeden poziom wyżej od wszystkich klubów, gdzie grałem wcześniej. Trener Papszun wprowadził bardzo wysokie standardy pracy. Wszystko jest poukładane idealnie.

Liga polska patrząc kompleksowo, jest silniejsza od chorwackiej? Da się je porównać?

Często jestem o to pytany przez różne osoby i nie jest to takie łatwe porównanie. Liga chorwacka jest bardziej techniczna. Większą wagę odgrywają tam umiejętności zawodników oraz ich jakość. W Polsce ważniejsza jest walka fizyczna. Niezwykle istotne są fazy przejściowe pomiędzy formacjami. Gra się w trochę inny sposób. Wielką przewagą polskiej ligi są na pewno stadiony, kibice i cała otoczka wokół meczów. To na pewno dodaje prestiżu rozgrywkom ekstraklasy i jest na wyższym poziomie niż w Chorwacji. Patrząc od strony stricte sportowej, ta różnica jednak nie jest zbyt duża.

Reklama

W Polsce nie ma jednego hegemona na poziomie Dinama Zagrzeb. Myślisz pan, że za kilka lat Raków będzie miał szansę stać się taką drużyną w polskich realiach? Drużyną, która zdominuje krajowe rozgrywki i będzie regularnym uczestnikiem europejskich pucharów?

Myślę, że jakiejkolwiek polskiej drużynie trudno byłoby tutaj powtórzyć sukcesy i dominację Dinama w Chorwacji. To jest klub, który w niesamowity sposób zdominował chorwacką ligę. Jeśli się nie mylę to w ostatnich 15 sezonach, Dinamo 14 razy było mistrzem. Natomiast jeśli chodzi o europejskie puchary, to widzę z Rakowem taką szansę. Mamy dobry zespół, wybitnego trenera oraz wszystkie predyspozycje i warunki, które są potrzebne do zaistnienia w Europie. Ciężką pracą chcemy iść w tym kierunku.

Tekst chwalący Benedikta Zecha. Moment kiepski, bo stoper Pogoni akurat ostatnimi czasy nie imponuje, ale są ciekawe cytaty.

(…) – Uważam, że te rozgrywki są niedoceniane. W każdej drużynie można znaleźć klasowych piłkarzy. Utalentowani Polacy często dość szybko wyjeżdżają do lepszych lig, ale nie brakuje tutaj też Hiszpanów, Portugalczyków czy Brazylijczyków, którzy gwarantują jakość. Nie mam też poczucia, że w Ekstraklasie gra się wolno. Sporo meczów toczy się w dobrym tempie. To dziwne, że w ostatnich latach polskie kluby tak rzadko awansują do fazy grupowej w europejskich pucharach. Sam się nad tym zastanawiam, dlaczego przedstawiciele tej ligi nie osiągają dobrych wyników na arenie międzynarodowej. Może kluczowe znaczenie mają właśnie te szybkie odejścia najlepszych piłkarzy, które nie pozwalają na występy w tym samym składzie przez dłuższy czas? Z drugiej strony chwilami po prostu brakuje szczęścia. Według mnie Raków Częstochowa powinien grać w Lidze Konferencji Europy. My w eliminacjach tych rozgrywek odpadliśmy po wyjazdowej porażce z Bröndby 0:4, choć zagraliśmy dobry mecz i rezultat nie odzwierciedla tego, co działo się na murawie – opowiada Zech.

Stoper szczecińskiej drużyny doskonale zdaje sobie sprawę, że choć Pogoń zajmuje aktualnie w tabeli wysokie miejsce, to jednak może spisywać się znacznie lepiej. – Trochę brakuje nam stabilności. Mamy problemy, by rozegrać dwie połowy na równym, wysokim poziomie. Jeszcze w wielu obszarach możemy się poprawić. Pozytywne jest to, że grając w sposób, który nie do końca nas satysfakcjonuje, zgromadziliśmy dużo punktów i jesteśmy w czołówce – zaznacza Benedikt, ciągle uważnie śledzący piłkarskie wydarzenia w swojej ojczyźnie.

Piotr Wlazło ze Stali Mielec opowiada o trudnym dzieciństwie.

Umiejętność bicia się, zwana „radzeniem sobie”, na XV-leciu zawsze się przydawała. A może była wręcz konieczna do przetrwania. Właśnie na tym osiedlu, konkretnie na ul. Miłej w Radomiu, wychował się Piotr Wlazło. – Ale każdy, kto przechodził tamtą ulicą, wie, że wcale nie było tam miło – uśmiecha się pomocnik Stali Mielec. Była ich czwórka rodzeństwa: trzech braci i siostra. Dwójka z jednego ojca, dwójka z innego, bo tata Wlazły zmarł, gdy chłopiec miał pięć lat. W domu nie było pieniędzy, cała rodzina znajdowała się na utrzymaniu matki, która pracowała dorywczo. – Brakowało na jedzenie i ubrania. Czasem chodziłem na wagary tylko dlatego, że wiedziałem, iż kolega ma nowe buty, a ja chodziłem w dziurawych i wstydziłem się pokazać. Kombinowałem, żeby móc sobie coś kupić. Jak kombinowałem? Pomidor – ucina Wlazło. Chce, by niektóre tajemnice pozostały tajemnicą, twierdząc, że „są tacy, co przeżyli więcej, więc nie ma się co rozczulać”. Chętnie za to opowiada, kto sprawił, że podczas gdy jego bracia zaliczyli mocną kolizję z prawem, on w tym samym czasie jest profesjonalnym piłkarzem i jednym z liderów ekstraklasowej Stali.

Pierwszą osobą jest żona Marta, z którą 33-latek ma dwóch synów: 12-letniego Marcela i 7-letniego Juliana. – Żona mnie ogarnęła. Musiała być cierpliwa i wytrwała. Kiedy ciągnęło mnie, żeby gdzieś wyjść, kazała mi siedzieć na tyłku. Walczyła o to i wywalczyła, że dziś jestem dobrym ojcem i mężem. Z tego jestem najbardziej dumny i cieszę się najbardziej na świecie. Marta miała ze mną ciężko, ale dziś ma bardzo dobrze. Odwdzięczam się jej, jak mogę – opowiada Wlazło.

Rafał Leszczyński ze Śląska Wrocław, który ostatnio stał się numerem jeden w drużynie, uważa, że powołanie do reprezentacji w 2013 roku bardziej mu zaszkodziło niż pomogło.

Baraże były grane kilka miesięcy temu, a ja proponuję wrócić do bardziej odległych czasów. Wrażenie zrobiła na mnie pańska wypowiedź, że powołanie od Adama Nawałki do kadry narodowej w 2013 r. było dla pana przedwczesne i trochę przerosło mentalnie.

Tak to oceniam z perspektywy czasu. Kiedy dostałem powołanie jako ledwie pierwszoligowy bramkarz Dolcanu Ząbki, byłem na pewno nie mniej zaskoczony niż cała piłkarska Polska. Powiedzmy sobie szczerze, że to była ogromna sensacja. Gdy wróciłem ze zgrupowania, wbijałem sobie do głowy, że teraz muszę za wszelką cenę błyszczeć w każdym meczu, bo po każdej wpadce będzie jazda, że jak to, kadrowicz, a robi błędy?! Za bardzo byłem skupiony, żeby ich unikać. Zaczęło mi to przeszkadzać, bo za dużo myślałem o sprawach, na które i tak nie miałem wpływu.

W reprezentacji spotkał pan znaczące postacie polskiej piłki: Artura Boruca, Jakuba Błaszczykowskiego, Roberta Lewandowskiego…

Wcześniej oglądałem ich tylko w telewizji i nie przypuszczałem, że tak szybko mogę ich spotkać jako kolegów w kadrze narodowej! Nie ukrywam, że mnie to stresowało, nie miałem pojęcia, jak mnie przyjmą, nie wiedziałem, jak mam się zachować, jak będę wyglądał na ich tle, czy powinienem im mówić na „pan” czy na ty, „dzień dobry” czy „cześć”. Dla młodego i niedoświadczonego człowieka to były trudne pytania.

Zagrał pan potem w styczniu 2014 w towarzyskim meczu z Norwegią (3:0) i tyle tej kadry. Czy fakt, że później nie dostawał pan kolejnych powołań, był rozczarowaniem?

Nie ulegało wątpliwości, że są ode mnie lepsi, wiedziałem, gdzie jest moje miejsce. Nie, nie byłem rozczarowany i do nikogo nie miałem pretensji.

Przylgnęła do pana taka etykietka – to ten bramkarz, którego Adam Nawałka nagle powołał do kadry z pierwszej ligi.

W szatni do tej pory czasem z tego powodu jest szyderka. Trzeba się przyzwyczaić i przechodzić nad tym do porządku dziennego. Zupełnie mnie te złośliwostki nie dziwią, bo gdyby ktoś inny był na moim miejscu, również bym z tego kręcił „beczkę”. Szatnia piłkarska to dosyć specyficzne miejsce. W niej nie możesz wszystkiego brać za bardzo do siebie, bo będzie jeszcze gorzej.

Ponad pół życia spędził w Warcie Poznań, w której najpierw był piłkarzem, potem asystentem trenerów. Dziś Adam Szała jest ekspertem telewizyjnym, choć zapewne wkrótce wróci na trenerską ławkę.

(…) Asystenci są w Polsce szanowani?

W niektórych klubach struktura wciąż wymaga poprawy. Sztaby trenerskie nie są jeszcze tak dobrze rozwinięte, jak na przykład na zachodzie Europy. Doskonale pamiętam, jak w I lidze sztab Warty składał się z pierwszego trenera, trenera bramkarzy, fizjoterapeutów, kierownika i mnie. Dopiero po wielu namowach przyszedł analityk, ale łączył funkcjonowanie w klubie z pracą w akademii. Roboty było mnóstwo, bo to jest naprawdę ciężka praca. Rola asystenta na szczeblu centralnym to multum obowiązków. Wiem po sobie. Czasem spędzałem w pracy po 12—14 godzin dziennie. Analizy przedmeczowe, pomeczowe, analizy treningów, indywidualne, motoryczne, odprawy. Oprócz tego bieżące, organizacyjne rzeczy, jak plan pracy, przygotowanie sprzętu do treningu czy dokumentacja szkoleniowa.

Niewdzięczna robota?

To praca w cieniu, niezwykle przyjemna, ale niesie za sobą wiele wyrzeczeń. Trzeba to jednak przeżyć, zanim zostanie się pierwszym trenerem. Nie wyobrażam sobie, by ten etap pominąć. Piotr Tworek bardzo dobrze przeszedł transformację z asystenta na głównego szkoleniowca. Gdy z nim pracowałem, sam nie mogłem migać się od roboty, bo trener przed chwilą robił to samo. Doskonale więc wiedział, z czego i ja powinienem się wywiązywać.

Wyobraża pan sobie, by przy takim trybie życia założyć rodzinę, być spełnionym też prywatnie?

Trudny temat. Na pewno łatwiej, gdy pracuje się w rodzinnym mieście i wraca do domu, w którym czekają bliscy. Ale kiedy praca wymaga wyjazdu z domu, przenosisz się 400 km i wiesz, że żona nie przyjedzie, bo musi pracować, a dzieci chodzą do przedszkola, to robi się to mocno skomplikowane. Pojawiają się prawdziwe problemy. Wiem, że wiele małżeństw, związków rozpadło się przez taki system pracy. W pewnym momencie trzeba dojść do kompromisu: zabrać ze sobą rodzinę albo przyjeżdżać do niej możliwie często. Ja mogłem zabrać Zuzię do Wrocławia, wiem, jak ogromne otrzymywałem od niej wsparcie. Jest jeszcze jeden ważny temat, który chciałbym poruszyć.

Proszę bardzo.

Przez siedem lat ciągłej pracy w sztabach trenerskich zaledwie dwa razy w roku mieliśmy wolne — dwa tygodnie zimą i latem. Poza tym wszystkie weekendy zajęte, bo przecież trwa liga, a między rozgrywkami przygotowania. Niezwykle ważna jest w tej sytuacji dobra organizacja czasu wolnego, spędzanie go z dala od piłki. Nauczyłem się tego dopiero po jakimś czasie. W pewnym momencie zauważyłem, że nie rozwijam się na innych polach: nie znam repertuaru kin, nie wiem, co grają w teatrze, nie mówiąc o rozwijaniu innych zainteresowań czy czasie z rodziną — to wszystko było poza mną. Poświęcałem się całkowicie piłce. Zacząłem z tym walczyć, rozwijać na innych płaszczyznach. Dziś większość przyjaciół i znajomych mam spoza piłki. To po prostu zdrowe. Odskocznia jest niezwykle ważna. Staram się ją mieć.

Piłkarze nie stresują się, tylko czują komfort. A trener Graham Potter tak często zmienia skład i taktykę, że rywale są zdezorientowani. Takie są główne przyczyny metamorfozy Chelsea, która wygrywa ostatnio mecz za meczem. W niedzielę The Blues zagrają z Aston Villą.

Dokładnie takiej metamorfozy oczekiwał od swojego nowego trenera właściciel klubu Todd Boehly. Amerykanin stracił zaufanie do Thomasa Tuchela i postanowił go zwolnić. Wyniki – trzy zwycięstwa w siedmiu meczach – były tylko pretekstem dla szefa Chelsea, by pozbyć się Niemca. Problem z Tuchelem był inny: nie lubił dyskutować ze swoimi przełożonymi, dało się wyczuć, że traktuje ich z góry i nie zamierza tłumaczyć się ze swoich decyzji. Amerykanie mają inny system pracy i zarządzania klubem. Są nastawieni na dialog, dlatego zatrudnili menedżera, który wie, jak komunikować się z otoczeniem.

Chwilę po zatrudnieniu na Stamford Bridge były trener Brightonu zaczął po kolei zapraszać piłkarzy na indywidualne rozmowy. Każdy zawodnik mógł podzielić się swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi tego, co funkcjonuje, a co nie działa w drużynie. Jednocześnie Anglik każdemu z osobna tłumaczył zasady swojej filozofii gry i wyliczał, czego oczekuje od graczy. Tuchel był typem trenera, który nie miał oporów przed publicznymi połajankami piłkarzy podczas meczów. Gdy tylko coś mu się nie podobało, wściekał się przy linii bocznej, krzycząc na swoich podopiecznych.

To jest pierwsza rzucająca się w oczy różnica między nim a nowym menedżerem: Potter stawia na dialog, nawet podczas meczów. Nie daje się ponosić emocjom, nie jest impulsywny. Piłkarza, który nie realizuje jego założeń, woła do siebie podczas najbliższej przerwy w grze i dyskretnie tłumaczy, co należy poprawić. – Piłkarz ma prawo wyrazić swoje zdanie. Dyskutujemy. Zawodnicy mają czuć się komfortowo, a nie stresować się – tłumaczy zasady pracy nowego sztabu szkoleniowego Chelsea Björn Hamberg, jeden z asystentów Pottera.

SPORT

Mariusz Śrutwa przed 13. kolejką Ekstraklasy. Trochę w tonie: kiedyś to było.

Na czele najskuteczniejszych strzelców ekstraklasy tacy piłkarze, jak Davo, Imaz, Gual, Hamulić, Flavio Paixao. Gdzie są polscy napastnicy?

– Skończyli się niestety dawno temu. Przypomnijmy sobie: nieskromnie powiem, że za czasów, kiedy jeszcze sam grałem czy może nawet trochę później, w jednej drużynie było po 4-5 zawodników, którzy regularnie trafiali do siatki. Byli piłkarze, którzy na sezon na koncie mieli po kilkanaście goli. Teraz Polaków trudno szukać, a jeśli ktoś taki się znajduje, to jest fantastyczna informacja. Trzeba powiedzieć, że jakość szkolenia napastników w naszym kraju kuleje. Zresztą ogólnie wrzucę taki kamyczek do ogródka: ci młodzi piłkarze uważają, że jeżeli już coś pokażą, to zaraz nie ma ich w Polsce. A u nas co poniektórzy preferują ściąganie obcokrajowców. To smutne, nie tak to powinno wyglądać. Piłka nożna polega na zdobywaniu bramek, kibice kochają napastników, chcą się utożsamiać z takimi graczami i to właśnie oni są w stanie przyciągnąć rzesze ludzi na trybuny. Trudno wymagać, by dopingowali kogoś obcego, którego po pół roku już nie ma. To ogromy błąd i na pewno trzeba się poważnie zastanowić, co zrobić, żeby było w tym względzie inaczej.

Według corocznego raportu I liga osiągnęła w poprzednim sezonie przychód przekraczający 150 mln złotych. Najlepiej w tym aspekcie wypadł Widzew, który awansował do ekstraklasy.

Firma Deloitte co roku przygotowuje raporty finansowe dla rozgrywek ekstraklasy oraz I ligi. Teraz światło dzienne – już po raz piąty – ujrzały wyniki klubów występujących na ligowym zapleczu w minionej kampanii. Suma wpływów wyniosła 153,56 mln złotych, a kwota ta rośnie względem lat poprzednich. W sezonie 2020/21 było to 128,3 mln złotych, ale w warunkach pandemicznych i bez uwzględnienia Bruk-Betu Termaliki Nieciecza, który nie chciał podzielić się informacjami. Wcześniej – były to raporty dla lat kalendarzowych – kwoty te wynosiły 91,1 mln (2019), 90,6 mln (2018) i 106,6 mln (2017).

Najnowszą edycję badania zdominował Widzew Łódź. Poprzednio klub ten w kwestii przychodów zajął 2. miejsce, a tym razem zostawił w tyle całą konkurencję, zarabiając 22,98 mln złotych. W kwoty te nie są wliczane przychody transferowe, które Deloitte zamieściła w osobnej rubryce. RTS przewyższył drugie Podbeskidzie Bielsko-Biała o ponad 10 mln, co jest gigantyczną różnicą. Łodzianie byli także najchętniej oglądaną drużyną zaplecza, a największą widownię przyciągnęły przed telewizory dwie odsłony derbów miasta z ŁKS-em.

Na korzyść Widzewa zadziałało poluzowanie restrykcji covidowych, dzięki czemu wierni kibice mogli wrócić na trybuny. Tzw. dzień meczowy pozwolił 4-krotnym mistrzom Polski zarobić prawie 13,5 mln złotych, co jest rzeczą absolutnie bezprecedensową w skali rozgrywek. Stanowi 58 procent klubowych przychodów, czyli więcej niż przychód z transmisji (TV i radiowe) oraz komercyjny (sponsorzy, reklamy, sprzedaż koszulek itp.). Jeszcze tylko trzy kluby zarobiły na dniu meczowym co najmniej 10 procent swojej całości – Arka (14 procent), Korona (też 14) i ŁKS (29). W pozostałych ekipach najwięcej pieniędzy przyniosły jednak zdecydowanie przychody komercyjne, a jedynie w przypadku Sandecji były to transmisje (52 procent). Klub z Nowego Sącza odnotował jednak najmniejszy ogólny przychód, wynoszący ledwie 2,49 mln złotych.

Marek Godziński został powołany do rady nadzorczej Ruchu Chorzów, miasto skonwertowało pożyczkę i zostało największym udziałowcem klubu, a wiceprezydent Marcin Michalik mówi o niełatwym temacie nowego stadionu.

Potwierdziły się nasze informacje: w tym tygodniu do rady nadzorczej Ruchu dołączył Marek Godziński. Taką uchwałę podjęto na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu akcjonariuszy. Tym samym Godziński szybko wrócił w struktury klubu z Cichej.

Pojawił się w nim w czasach III ligi, w roli wolontariusza przepracował 1000 dni, będąc pełnomocnikiem zarządu, pomagając prezesom Sewerynowi Siemianowskiemu i Marcinowi Stokłosie, mając wielki wpływ na odbudowę 14-krotnego mistrza i wywalczenie dwóch z rzędu awansów. Rozstał się z „Niebieskimi” z końcem sierpnia, a teraz będzie członkiem rady nadzorczej. Zaznaczmy, że przy Cichej RN pracuje pro bono.

– Propozycja wejścia do rady nadzorczej była bardzo zaskakująca, ponieważ wcześniej nie było takich planów, ani nawet rozmów w tym temacie – mówi Godziński. – Przewodniczący Marcin Mańka oraz Seweryn i Marcin nie musieli mnie długo przekonywać. Choć miałem inne plany, to Ruchowi się nie odmawia. Postawiłem jednak jeden warunek, a mianowicie, że muszę być członkiem niezależnym. Traktuję to jako ogromne wyróżnienie i docenienie mojej pracy na rzecz klubu, ale również dla całej społeczności zgromadzonej wokół Ruchu i wszystkich ludzi, którzy pomagają, jak mogą. Zobowiązuję się dalej pracować dla Ruchu ze wszystkich sił i umiejętności, jakie posiadam i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by na tym nowym dla mnie polu wesprzeć klub w dalszym dynamicznym rozwoju. Ta sytuacja jest kolejnym dowodem normalizacji sytuacji w klubie, gdzie udziałowcy zgadzają się na zaproszenie do swojego grona niezależnych, chętnych do pomocy osób.

FAKT

Krystian Bielik nie traci pewności siebie i liczy na występ w Katarze.

Co z twoim zdrowiem? Przez kilka tygodni zmagałeś się z kontuzją kolana. Teraz, od ósmej kolejki ligowej, grasz bardzo dużo.

Zgadza się. Tylko w jednym spotkaniu zszedłem po pierwszej połowie. To była decyzja lekarzy i trenerów, nie chcieli oni ryzykować mojego zdrowia. Wcześniej dostałem mocny cios w tył głowy i miałem lekkie zawroty. Później obyło się już bez przygód zdrowotnych i to widać w moich statystykach. I tylko lekarze czuwają, żebym się nie przeforsował. Jeśli wynik jest dobry, trener podejmuje decyzję, abym odpoczął.

Dobry występ w mundialu w Katarze może pomóc wrócić do drużyny z Premier League?

Nie chcę zabrzmieć jako zbyt pewny siebie, ale wiem doskonale, że gdyby nie kontuzje, już dawno grałbym w jednym z czołowych klubów w Anglii. Zresztą to nie tylko moje zdanie. Ludzie, którzy mnie znają, którzy obserwują moją grę, też tak myślą. Jestem nadal w Championship (II liga angielska – red.), ale bardzo ciężko pracuję na szansę zaistnienia w Premier League. I wiem, że mundial to będzie gigantyczne okno wystawowe. Wierzę, że słabszy okres to już zamknięta epoka. Teraz będę szedł tylko do przodu.

SUPER EXPRESS

Jerzy Dudek przed El Clasico i ogłoszeniem wyników w Złotej Piłce.

– To będzie rywalizacja Roberta Lewandowskiego z Karimem Benzemą?

– Tak, ale „Lewy” po tym świetnym początku jest poza konkurencją. Benzema miał kontuzję i w klasyfikacji strzelców Polak mu odjechał. Byłem na meczu z Szachtarem w Warszawie. Francuz dochodził do sytuacji, ale widać było, że potrzebuje jeszcze złapać meczowy rytm. Jest inną „9” niż „Lewy”. Lubi się cofnąć do środka pola, rozgrywać piłkę, konstruować szybką akcję i wyjść na wolną pozycję. Jest szybki na pierwszych metrach. To mu daje dużą przewagę. Jednak „Lewy” odskoczył mu w wyścigu o koronę króla strzelców i ta rywalizacja jest na jego korzyść.

– W poniedziałek poznamy wyniki plebiscytu France Football. Czy Benzema otrzyma prestiżową Złotą Piłkę?

– Francuz miał fenomenalny sezon. Z Realem zdobył tytuł, wygrał Ligę Mistrzów, sięgnął po koronę króla strzelców ligi hiszpańskiej. Był kluczowym graczem zespołu Królewskich. Rozgrywał fantastyczne mecze z PSG czy Chelsea w Lidze Mistrzów. Wiele razy pokazywał charakter. Wszyscy mówią, że to właśnie jemu należy się Złota Piłka. Wydaje się, że tak właśnie będzie. A Lewandowski? Może miałby szanse, gdyby zmienił klub pół roku wcześniej i do tego na koniec sezonu dorzucił w barwach Barcelony jakieś trofeum. Jednak w tej sytuacji to Benzema jest głównym kandydatem do zwycięstwa. „Lewy” powinien być bardzo blisko niego. Liczę, że będzie na podium.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...