Reklama

Erytrea przewodzi afrykańskiemu kolarstwu. Rodzi się nowa potęga?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

20 września 2022, 15:58 • 13 min czytania 8 komentarzy

Mają wielkie talenty i ogromny potencjał, ale z różnych powodów nie potrafią się przebić. Choć wydaje się, że to tylko kwestia czasu, a kolarze z Afryki – na czele z Erytreą – zaczną królować w peletonie. Drzwi nieco szerzej z pewnością otworzył Biniam Girmay, który w maju jako pierwszy czarnoskóry kolarz z Afryki wygrał etap Giro d’Italia. Erytrejczyk jest obecnie uważany za jeden z większych sprinterskich talentów świata. A w jego ojczyźnie czai się takich więcej. Czy Afryka zostanie wkrótce kolarską potęgą?

Erytrea przewodzi afrykańskiemu kolarstwu. Rodzi się nowa potęga?

Biniam tworzy historię

Pierwsi czarnoskórzy kolarze z Afryki pojawili się w Wielkim Tourze w 2015 roku (jeszcze do nich wrócimy), czyli… naprawdę późno. Zresztą poza zawodnikami z RPA – którzy startowali w największych wyścigach już wcześniej – właściwie w ogóle nie było na największych wyścigach kolarzy z tego kontynentu. Aż wreszcie pojawił się Biniam Girmay, który w tegorocznym Giro d’Italia zaliczył debiut w trzytygodniowym tourze.

I od razu zrobił to, o czym od dawna marzył. Wygrał etap.

Erytrejczyk, jeżdżący w barwach Intermarché-Wanty-Gobert Matériaux, to utalentowany sprinter, więc to właśnie etapowe zwycięstwo i opcjonalnie koszulka punktowa były jego celami. Pierwszy udało mu się zrealizować, na drugi nie miał nawet szans, bo tuż po swojej wygranej zaliczył jedną z najdziwniejszych kontuzji świata – w trakcie celebracji na podium w oko strzelił mu korek od szampana. Musiał wycofać się przez to z wyścigu i na kilka miesięcy odpuścić starty. Ale i tak zdążył wcześniej napisać piękną, wielką historię.

Reklama

To niesamowite. Dziękuję zespołowi. Zaczęliśmy ten etap świetnie, kontrolowaliśmy sytuację. Nie mam słów na opisanie ich pracy, była wspaniała. To sukces mojego zespołu, rodziny, wszystkich – mówił. Pod „wszystkich”, jak potem sprecyzował, rozumiał swoich rodaków, a nawet całą Afrykę. Został w końcu pierwszym czarnoskórym kolarzem z takim sukcesem na koncie. W dodatku na karku ma ledwie 22 lata, więc wszyscy zakładają, że wygra ich w karierze o wiele więcej.

Głośno o utalentowanym Erytrejczyku zrobiło się już kilka lat temu. W 2018 roku wygrał Tour de la Vallée de la Trambouze po solowej akcji. To był jego pierwszy triumf w Europie. Wiele zespołów zapisało wtedy jego nazwisko w notesie, w 2020 roku trafił do francuskiego Delko, podpisując pierwszy profesjonalny kontrakt. Prawdziwym przełomem okazał się jednak występ Girmaya na ubiegłorocznych mistrzostwach świata w wyścigu do lat 23.

Tam zgarnął srebrny medal, wygrywając jednak finisz z grupy. Lepszy od niego był tylko Filippo Baroncini, który zaatakował wcześniej i zdobył złoto po indywidualnej akcji. Biniam zapisał się w historii w standardowy sposób: jako pierwszy Erytrejczyk i pierwszy czarnoskóry zawodnik z Afryki z medalem MŚ w jakiejkolwiek kategorii wiekowej.

Dla mnie, mojego kraju i dla Afryki to znaczy naprawdę wiele. Jestem szczęśliwy i dumny z mojego narodu, gratuluję wszystkim Erytrejczykom. Wczoraj zadzwoniłem do swojej rodziny. Mówili mi, że na pewno mogę zdobyć medal. Dziękuję im. Wspierali mnie i dawali motywację każdego dnia. Chciałem medalu, nie myślałem o wygranej, cieszę się z tego podium – mówił dziennikarzom.

Tamten medal potwierdził jego potencjał i ostatecznie przekonał szefów zespołu Intermarché, że młodemu kolarzowi można od razu powierzyć ważną rolę w ekipie, do której trafił ledwie miesiąc wcześniej. Szybko się zresztą zadomowił – i tam, i w World Tourze. Już wiosną wygrał jeden z kolarskich klasyków – Gent-Wevelgem. W kość dały mu się tam brukowane sekcje, ale przetrwał je, a potem znakomicie poradził sobie na finiszu. Później przyszło Giro i jego etapowy triumf.

Reklama

Za każdym razem powtarzał, że wygrywa nie tylko dla siebie, ale też Erytrei i Afryki. Całej.

Wielki potencjał i spore problemy

Przykład Biniama z jednej strony pokazuje, że talent się obroni, a z drugiej wskazuje na problemy, jakie mają afrykańscy kolarze. Przede wszystkim – przez to, że nie przechodzą szkolenia w europejskich klubach, znacznie trudniej przebić im się do World Touru. Tam rządzą właśnie kluby z siedzibami w Europie. Girmay miał to szczęście, że gdy miał 18 lat, zaprosiło go do siebie World Cycling Center, miejsce założone przez Międzynarodową Unię Kolarską (UCI), które ma na celu pomagać młodym kolarzom. Przeszedł przez nie choćby Chris Froome, zresztą też mający spore związki z Afryką (urodził się w Nairobi, stolicy Kenii, bo tam mieszkali wówczas jego rodzice).

Gdyby nie to, Biniam pewnie do dziś nie jeździłby w gronie najlepszych kolarzy. Nie mówiąc już o wygrywaniu na wielkich wyścigach. Sam powtarza, że wobec WCC ma ogromny dług wdzięczności. – Ludzie z UCI zaprosili mnie tam po tym, jak wygrałem mistrzostwa Afryki [juniorów] i w jeździe na czas, i w wyścigu ze startu wspólnego. Dołączyłem do WCC w 2018 roku, zostałem aż do końca 2019. To było niezwykle istotne. Zyskałem tam doświadczenie, wiele się ścigałem, nauczyłem taktyki. Dorosłem w WCC – mówił Erytrejczyk.

On miał szczęście, jednak ci kolarze, którzy pozostaną w Afryce, napotykają na wiele barier do pokonania. Choćby infrastrukturalnych. Nierówne, dziurawe drogi, często w ogóle bez asfaltu, nie pomagają. Stąd wielu zawodników z tego kontynentu kończy w rywalizacji nie na szosie, a w wyścigach terenowych, gdzie często spisują się naprawdę dobrze. Większych problemów z infrastrukturą nie ma właściwie tylko w kilku bogatszych krajach – na czele z RPA czy Egiptem. Ale i tam się zdarzają.

Do tego dochodzi choćby sprzęt. Przestarzałe rowery, często takie, na których zawodowcy nie jeżdżą nawet do sklepu po bułki, a co dopiero mówić o treningach czy zawodach. Tomasz Marczyński siedem lat temu opowiadał portalowi WP SportoweFakty o tym, jak na starcie Tour du Maroc (jeden z większych etapowych wyścigów w Afryce) pojawili się zawodnicy z Dżibuti, leżącego przecież tuż obok Erytrei.

Zrobili sensację. Kiedy pojawili się przed pierwszym etapem, zgromadził się wokół nich tłum gapiów. Sam poszedłem sprawdzić, co się dzieje. Chodziło o ich rowery. To był taki miks sprzętu sprzed 20 lat i rowerów, które każdy z nas może kupić w dowolnym supermarkecie. Ciężkie ramy, brak pedałów z systemem wpinania butów, brak nawet „nosków”, ale za to na wyposażeniu… nóżka, którą pewnie każdy z nas ma w rowerze miejskim. Brakowało jeszcze dynama i oświetlenia.

Wszyscy odpadli, oczywiście, szybko. Już na pierwszym etapie. Z zawodowcami na nowoczesnych, leciutkich rowerach po prostu nie mieli szans. Brak odpowiedniego sprzętu, jak się podkreśla, to duży problem wielu afrykańskich federacji. Zwłaszcza tych z biedniejszych krajów. A bez odpowiedniego sprzętu zamiast, dajmy na to, dziesięciu utalentowanych zawodników, przebije się jeden. O ile będzie miał szczęście.

CZYTAJ TEŻ: DOMINACJA. KENIA I SPÓŁKA OPANOWAŁY BIEGI NA DŁUGICH DYSTANSACH

A w to, że talentu w Afryce jest mnóstwo, nikt nie wątpi. Eksperci podkreślają, że tamtejsi zawodnicy za dekadę, może dwie, powinni w znacznie liczniejszym gronie pojawić się w peletonie, a może nawet stać się jedną z jego wiodących sił. Jak Kolumbijczycy, którzy podbijać największe wyścigi zaczęli mniej więcej w latach 80. ubiegłego stulecia, a dziś nikogo to już nie dziwi. W Afryce zresztą mają podobne podłoże – wiele krajów leży wysoko, na płaskowyżach, w warunkach idealnych do uprawiania sportów wytrzymałościowych.

Zresztą spojrzeć wystarczy na lekkoatletykę, gdzie Kenijczycy czy Etiopczycy (a ostatnio też biegacze z Ugandy) od dawna rządzą na dłuższych dystansach. Mo Farah, który zdobywał medale dla Wielkiej Brytanii, to z kolei Somalijczyk z urodzenia. Wielu z nich pewnie miałoby też predyspozycje do kolarstwa, ale biegać w tych krajach jest znacznie łatwiej. Tym bardziej, że lekkoatletyka to już uznany sport, który ma w tych krajach coraz lepsze zaplecze. Z kolarstwem z powodu wspomnianych infrastruktury oraz sprzętu jest po prostu trudniej.

Są jeszcze inne kwestie. Z niektórych krajów trudno wyjechać do Europy (do niedawna należała do nich choćby Erytrea), potrzeba specjalnych wiz i zezwoleń. Finanse to w ogóle osobna kwestia. Zdarzają się też zawodnicy, którzy nie mogą startować, bo brak im daty urodzenia, czy nawet… imienia. Takim był choćby Swayibu Kagibwami z Rwandy, który wcześniej w oficjalnych papierach podpisywał się jako „XXX”, byle cokolwiek w nich się znalazło. UCI jednak tego nie akceptowała, nie mógł tak zaprotokołowany występować w imprezach jej rangi.

A Rwanda to akurat jeden z krajów, które z kolarstwem w Afryce radzą sobie dobrze. W 2025 odbędą się tam nawet mistrzostwa świata i wiele osób liczy, że dadzą kolarstwu na tym kontynencie nowy impuls do rozwoju. Oprócz tego pojawia się też nieco więcej wyścigów wysokich kategorii, ale nadal jest ich za mało, żeby miejscowi kolarze dostawali wystarczająco dużo szans. Do tego żaden z nich wciąż nie należy do grona najbardziej obleganych przez kolarzy z czołówki.

Tego zresztą bardzo szkoda, bo afrykańscy kibice za każdym razem wylęgają na trasy takich imprez wręcz tysiącami, dopingując zawodników. – Mamy swoje problemy: fatalna infrastruktura, niesprzyjające warunki atmosferyczne, brak doświadczenia, ale mamy również rzecz najważniejszą: pasję! Widać ją nie tylko u naszych kolarzy, ale i kibiców. Na mecie każdego z etapów gromadzą się tłumy. Ludzie kochają sport, kochają kolarstwo – mówił kilka lat temu prezydent Afrykańskiej Konfederacji Kolarskiej, Mohamed Wagih Azzam. I te masy fanów z Afryki to też wielki potencjał do zagospodarowania.

Do tego dochodzi jeszcze jedna rzecz – nawet najlepszym kolarzom z tego kontynentu trudno się przebić, bo ekipy często wolą postawić na słabszych, ale Europejczyków. Wciąż ponoć panuje przekonanie, że zawodnicy z Kenii, Erytrei czy Rwandy trudniej dopasowują się do europejskiego peletonu. Dlatego Biniam Girmay liczy, że jego sukcesy coś tu zmienią. Zwłaszcza dla jego rodaków, bo to Erytrea, stosunkowo mały i młody kraj na wschodzie Afryki, może się okazać najważniejszy dla tamtejszego kolarstwa.

Erytrejska miłość

Sport numer jeden w Erytrei? Kolarstwo. Ale jak właściwie doszło do tego, że w stosunkowo biednym i młodym (niepodległość uzyskał w 1991 roku) kraju kochają rowery? Wybierzmy się w przeszłość – konkretnie, do początków XX wieku.

Erytrea była wtedy włoską kolonią. A jak włoską, to wiadomo, że rowerów dookoła było sporo, bo Włosi kochają kolarstwo, a Giro d’Italia już wtedy regularnie przemierzało ich kraj. Zresztą ówcześni mieszkańcy Erytrei pochodzący z Italii zaczęli urządzać tam wyścigi już w latach 30. XX wieku. Początkowo w wielu takich imprezach istniała segregacja i dostępne były tylko dla Włochów, ale już w 1939 roku trafiały się takie, w których lokalni zawodnicy nie tylko startowali razem z Europejczykami, ale nawet ich pokonywali.

Zresztą nic dziwnego, bo mieli pewną przewagę. Asmara, stolica Erytrei, leży na wysokości około 2350 metrów nad poziomem morza. Jeśli ktoś się tam wychował, jeździ mu się w tych warunkach zdecydowanie łatwiej.

Sam rower w miarę upływu czasu stał się dla Erytrejczyków zbawieniem i pozostaje nim do dziś. Niewiele osób może pozwolić sobie tam na posiadanie samochodu (do niedawna kraj pozostawał też w izolacji z powodu wojny, brakowało więc paliwa), w Asmarze nie ma więc korków, za to na każdym rogu znajdują się warsztaty do naprawy jednośladów. Przydają się, bo to nie takie małe miasto, mieszka tam około pół miliona osób. Regularnie organizuje się w nim wyścigi, w których bierze udział całe grono zawodowców i amatorów.

Nigdy nie widziałem takiej kultury kolarskiej. Nie byłem na wyścigu Paris-Roubaix ani na żadnym z belgijskich klasyków, ale czułem się tak, jakby był właśnie tak jak tam. Mam na myśli młodzież, kawiarnie, treningi przed mistrzostwami kraju lub po prostu przejażdżki grupowe. Widziałem tłumy w Asmarze podczas wyścigu szosowego – mówił James Walsh, który w 2017 r. nakręcił dokument o erytrejskim kolarstwie.

Cofając się raz jeszcze w przeszłość, można zaobserwować rozwój tego sportu w Erytrei. Już w 1960 roku to zawodnicy z tego kraju byli jedynymi czarnymi kolarzami z Afryki, którzy wystartowali na igrzyskach. Ale w barwach Etiopii, bo Erytrea znajdowała się wtedy pod jej panowaniem. Etiopczycy zresztą zabronili rekreacyjnej jazdy na rowerach, bali się, że Erytrejczycy wykorzystają te pojazdy w atakach na ich siły.

Miłość do kolarstwa jednak w Erytrei nie przygasła.

Gdy w 1991 roku kraj ten uzyskał wreszcie niepodległość, wybuchła mocniej niż kiedykolwiek. I pewnie już dużo szybciej kolarze z tego kraju przebiliby się do worldtourowego peletonu, gdyby nie kolejny konflikt z Etiopią, który wybuchł w 1998. Z jego powodu kraj długo pozostawał zamknięty na resztę świata, trudniej było z niego wyjechać, a jeśli już nawet się to zrobiło, raczej trzeba było myśleć o zmianie barw. Dziś też zresztą – mimo że aktualnie w Erytrei panuje pokój – nie jest jeszcze zbyt różowo – Isajas Afewerki, sprawujący urząd prezydenta od 1993 roku, ma zapędy dyktatorskie i często jest krytykowany za wiele swoich działań. Choćby za ograniczanie wolności prasy (w tym względzie Erytreę porównuje się często do Korei Północnej).

Ale kolarstwo mimo wszystko się rozwija. Robi to właściwie samoistnie – skoro jeżdżą wszyscy, to oczywistym jest, że muszą pojawić się talenty. Te udaje się wyławiać, bo Erytrejczycy postanowili w pewnym momencie postawić na kolarstwo, zorganizować kilka zespołów i spróbować wprowadzić swoich zawodników na salony. W Afryce od dawna są wielcy – tamtejsze kontynentalne mistrzostwa regularnie wygrywają ich zawodnicy. Rywalizuje z nimi głównie RPA, w ostatnich latach włączają się też kraje z północy (głównie Algieria), wspominana już Rwanda oraz najbliżsi sąsiedzi – Etiopia.

Wychowali zresztą nie tylko Girmaya. Daniel Teklehaimanot jako pierwszy zawodnik z Afryki zakładał koszulkę najlepszego górala w trakcie Tour de France (w 2015 roku, startował tam też wówczas Merhawi Kudus, który dwa lata później zajął drugie miejsce na etapie hiszpańskiej Vuelty – do wyczynu Girmaya był to najlepszy wynik kolarza z Erytrei). W World Tourze jeździli też choćby Natnael Berhane, Amanuel Gebrezgabhier czy Mekseb Debesay. Każdy z nich był też mistrzem Afryki, zwykle więcej niż raz (w różnych konkurencjach). W dodatku kiedy pierwsi Erytrejczycy wystartowali w Tour de France, po ich powrocie witały ich tysiące fanów.

Ci goście zostali bohaterami, gwiazdami rocka – mówił Douglas Ryder, menadżer ekipy Dimension Data (dziś Qhubeka), mającej siedzibę w RPA. – Jako zespół otworzyliśmy dla nich drzwi, a inne ekipy zobaczyły, że są świetnie i też zaczynają szukać zawodników w Afryce. Erytrea produkuje najlepszych i najbardziej solidnych kolarzy w całej Afryce. Ten sport rozwija się tam w sposób nieprawdopodobny. Mają wielkie talenty.

Co prawda co do skautingu w Afryce wciąż są zastrzeżenia, a europejskie ekipy nadal podchodzą do afrykańskich kolarzy ostrożnie (o czym już wspominaliśmy), ale z Ryderem trzeba się zgodzić w jednym – jak na warunki, jakimi dysponują, Erytrejczycy są w tym sporcie cholernie dobrzy. I nikogo nie powinno dziwić, jeśli zaczną udowadniać to regularnie.

Czas na podbój?

Czego brakuje kolarzom z Afryki? Infrastruktury, sprzętu – o tym już wspomnieliśmy – ale przede wszystkim szans. Jeśli więcej z nich trafi do Europy w młodym wieku, to najpewniej zaczną podbijać peleton. Takie jest zdanie większości ekspertów, a nawet samych europejskich kolarzy. W Afryce – czy to w Erytrei, czy w RPA, czy w Rwandzie – talentów jest mnóstwo, trzeba tylko umieć je wyłowić i chcieć dać im możliwość udowodnić talenty.

Owszem, tamtejsi zawodnicy mają braki, choćby taktyczne. Ale to akurat coś, co da się łatwo nadrobić. Widzieliśmy to nawet na gruncie europejskim – Primoz Roglic, jeden z najlepszych obecnie kolarzy świata, sam mówił, że po przejściu do tego sportu ze skoków narciarskich, początkowo nie mógł odnaleźć się w peletonie. Ale po kilkunastu miesiącach jazdy w nim czuł się w nim już bardzo pewnie.

Kolarstwo, oczywiście, zakorzenione jest w Europie. To tu odbywają się najstarsze i największe wyścigi, na czele z trzema Wielkimi Tourami. Poza nią są to raczej co najwyżej imprezy drugiej kategorii. Włochy, Hiszpania czy Francja to (poza organizacją Wielkich Tourów, w dużej mierze przez klimat i ukształtowanie terenu) stolice światowego kolarstwa, za nimi mieszczą się kraje takie jak Holandia, Belgia, Wielka Brytania, a od niedawna też na przykład państwa skandynawskie.

Ale niewiele stoi na przeszkodzie, by przesunąć to wszystko jeszcze nieco na południe – do Maroka czy Algierii. Tam też kultura kolarska jest całkiem rozpowszechniona, wiele osób lubi ten sport i samemu jeździ na rowerze. Turystyką rowerową kusi z kolei położona górzysta Rwanda, a otwierająca się na świat Erytrea może zacząć to robić w najbliższym czasie. Na pewno już teraz za sprawą kolarstwa potrafi rozsławić swój kraj poza jego granicami.

Mistrzostwa świata w 2025 roku faktycznie mogą być dla afrykańskiego kolarstwa sporą szansą. Choć by ten sport rozwinął się tam w pełni zapewne potrzeba kilku dekad. Ale potencjał i możliwości Afrykańczycy mają ogromne. Więc nie będzie niespodzianką, jeśli już w najbliższych latach do Biniama Girmaya dołączy kolejnych kilku zawodników z subsaharyjskich regionów.

Kto wie, może już teraz wśród afrykańskich juniorów czai się przyszły triumfator Wielkiego Touru?

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o kolarstwie: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

8 komentarzy

Loading...