Reklama

PRASA. Smolarow: Może kryteria na UEFA Pro powinny być ostrzejsze, a nie łagodniejsze?

redakcja

Autor:redakcja

01 sierpnia 2022, 09:11 • 13 min czytania 4 komentarze

Poniedziałkowa prasówka. Nie tylko weekendowe impresje. 

PRASA. Smolarow: Może kryteria na UEFA Pro powinny być ostrzejsze, a nie łagodniejsze?

PRZEGLĄD SPORTOWY

Okres przygotowawczy Barcelony w USA Robert Lewandowski kończy bez gola, ale z niezmiennie wielkim uwielbieniem fanów Dumy Katalonii.

Jedynym przykrym akcentem piątkowego wieczoru był incydent przy hotelu Barcelony w Morristown. To właśnie tam zebrała się ponad dwudziestoosobowa grupa Polaków skrzyknięta naprędce przez Pawła Koziurę, działacza Stali Mielec Nowy Jork i wielkiego fana Lewandowskiego.

– Chcieliśmy powitać Roberta i Barcelonę w USA, ale policja i ochrona hotelowa nie chciała nas do nich dopuścić – mówi Koziura. – Robert był w nielicznej grupie piłkarzy, którzy chcieli do nas podejść i ostatecznie jakimś cudem udało nam się zdobyć kilka autografów. Ale chaos był niesamowity, bo kiedy tylko zaczął iść w naszym kierunku, naparł na nas tłum pozostałych kibiców. O mały włos nie zostaliśmy stratowani i ktoś nam ukradł flagę Polski.

Reklama

Mimo tego przykrego wydarzenia Koziura wraz z dwa razy mocniejszą liczebnie grupą polonijnych kibiców pojawili się w sobotę na Red Bull Arena. Ten piękny obiekt, który jest wierną kopią stadionu w Salzburgu i nad którym – z uwagi na bliskość lotniska w Newark – często przelatują samoloty, zapełniony był po brzegi. W zatrważającej większości zasiedli na nim fani Barcelony, co musiało być ciekawym doświadczeniem dla Patryka Klimali i jego kolegów, którzy przecież grają tam na co dzień.

Natomiast tereny wokół stadionu zamieniły się w uliczne stragany, gdzie można było kupić wszelkie pamiątki Barcelony, których na pewno nie można było nazwać „oficjalnymi”. Na parkingach roiło się od piknikujących w stylu znanym z meczów futbolu amerykańskiego Latynosów, którzy smażyli mięso na grillu i raczyli się piwem z Meksyku.

Rozmowa z Herve Renardem, selekcjonerem reprezentacji Arabii Saudyjskiej.

Co pan zamierza robić w czasie, który pozostał do mundialu?

W lidze saudyjskiej odbędzie się osiem kolejek ligowych, a 17 października zaczynamy przedmundialowe zgrupowanie reprezentacji. Na pewno to nasza przewaga nad innymi drużynami, że będziemy mieli miesiąc na przygotowania.

Reklama

A to, że mistrzostwa będą w Katarze też jest waszym atutem?

Oczywiście, że to dobrze. To ten sam region, przyjedzie na pewno wielu kibiców, trzeba wierzyć, że pokażemy się z dobrej strony.

Mundial pierwszy raz odbędzie się w listopadzie. To wpłynie na wasze szanse?

To również daje nam przewagę. Panuje tam klimat jak w Arabii Saudyjskiej i będziemy mieć czas na przygotowania. Jesteśmy dalecy od tego, aby być faworytem grupy, więc musimy pracować jeszcze więcej.

Mieszka pan na stałe w Arabii Saudyjskiej?

Tak, mieszkam w Arabii Saudyjskiej cały czas. Teraz przyjechałem do Francji tylko na urlop. Liga w Arabii Saudyjskiej się skończyła, nowy sezon zacznie się 25 sierpnia. Wtedy na pewno będę już w Rijadzie.

Poprzedni selekcjoner reprezentacji Polski Paulo Sousa mieszkał w Portugalii, ale oczywiście to była inna sytuacja. Niewielu naszych reprezentantów występuje w polskiej lidze, za to wszyscy saudyjscy kadrowicze grają w ojczyźnie.

Prowadziłem wiele reprezentacji i zawsze mieszkałem w kraju, w którym pracowałem. Inne postępowanie jest błędem. Trzeba oglądać miejscowe ligi. Gdy byłem w Wybrzeżu Kości Słoniowej, zauważyłem talent Francka Kessie. Grał wtedy w Stella Club d’Adjame i go powołałem. Gdybym był cały czas w Europie, nie mógłbym tego zrobić. A on potem zrobił taki postęp, że stał się ważną postacią w drużynie narodowej. Lewandowski, zanim trafi ł do Bundesligi, też występował w Polsce. To ważne w mojej filozofii, aby mieszkać na miejscu.

Karol Fila zapewnia, że nie traci czasu w Strasbourgu.

Można powiedzieć, że jest pan szczęściarzem. W wieku 24 lat ma pan już ciekawe wspomnienia, mecz na Parc des Princes i na Stade Velodrome. Wielu lepszych piłkarzy i z bogatszym CV nie miało okazji tego doświadczyć. Już ma pan, co opowiadać w przyszłości dzieciom, a jeszcze później wnukom.

Nie narzekam! Po to się ciężko trenuje, żeby przeżywać równie piękne chwile. Na pewno to ogromne przeżycie, grać na takich stadionach, w dodatku naprzeciwko uznanych gwiazd futbolu. To spełnienie marzeń z dzieciństwa, żeby grać z najlepszymi.

Jaki jest Julien Stephan? Gdy rozmawialiśmy przed rokiem, to niewiele mógł pan o nim powiedzieć. Do której grupy trenerów można go zakwalifikować?

Z pewnością jest otwartym człowiekiem. Sporo rozmawiamy, zawsze można do niego przyjść, praktycznie z każdym problemem. Jeśli jest zadowolony z czyjejś gry i pracy, jaką się wykonuje, to potrafi pochwalić, nie czeka tylko na moment, aby skrytykować. Młody trener, który jest ceniony we Francji. Strasbourg dokonał dobrego wyboru, co zresztą pokazał wynik w poprzednim sezonie. Widać, że jest przede wszystkim sobą, nikogo nie udaje, co przekłada się na atmosferę. Jeśli chodzi o jego warsztat, to na pewno jest dobrym taktykiem. Mamy sporo odpraw, może nie bardzo długich, ale jest ich wiele. Wie, jak dotrzeć do każdego, dlatego przychodzimy na trening z dużą ochotą. Jego podejście było bardzo ważne, mocno wpłynęło na wynik.

Kolekcjonuje pan po meczach koszulki rywali? Jakie zdobycze ma pan już w domu?

Mam koszulkę Payeta, załatwiłem też koszulkę Svena Botmana mojemu koledze z rodzinnego Nowego Dworu Gdańskiego, bo jest jego fanem. Holender przeszedł niedawno z Lille do Newcastle. Nie jestem jakimś kolekcjonerem koszulek, poza tym nie jest o nie łatwo. Wszyscy się od nas rzucili na nie po meczu z PSG. Wierzę jednak, że jeszcze sporo meczów przede mną i ta kolekcja będzie większa.

Łatwiej było panu zasnąć przed, czy po meczu z PSG?

Przed spotkaniem dobrze spałem, ale tak, zgadł pan. Po meczach trudno mi zasnąć, jest jeszcze we mnie sporo emocji, zwłaszcza z takim rywalem. Odpisałem też na wszelkie gratulacje, które były miłe i których było dużo.

Ma pan takie przeczucie, że przesiadł się z „Malucha” do Mercedesa? Jak duża jest przepaść między Ekstraklasą a Ligue 1?

Nie ma co ukrywać, jest inaczej. Ligue 1 jest szybsza, bardziej intensywna. Nie chciałbym jednak oceniać czy obrażać polskiej ligi albo zawodników w niej grających. Wystarczy spojrzeć w telewizor, każdy sam może dokonać porównania. Szczerze mówiąc, oglądanie Ekstraklasy sprawia mi coraz mniej przyjemności, ale jestem fanem piłki nożnej i Lechii, więc ją śledzę i będę wspierał. Różnica dotyczy głównie intensywności, jakości, poziomu wyszkolenia zawodników i sposobu poruszania po boisku.

Antoni Bugajski chwali Cracovię.

Trzeba być ostrożnym w formułowaniu daleko idących wniosków, a jednak gołym okiem widać, że Cracovia zmierza w dobrym kierunku. Wystarczyło zatrudnić najstarszego obecnie szkoleniowca w ekstraklasie, bo siłą Zielińskiego jest życiowa mądrość i trenerskie doświadczenie. Przydał się też na stanowisku dyrektora sportowego jeszcze starszy, bo już 66-letni Stefan Majewski.

Obie personalne decyzje przypominały odgrzewanie starych kotletów, wszak panowie przy Kałuży już pracowali. Odchodzili, czyli nie było spodziewanych efektów. Teraz właściciel i prezes klubu Janusz Filipiak wrócił do starych rozwiązań i zaczynamy się utwierdzać w przekonaniu, że nie było to pójście na łatwiznę, na zasadzie: wezmę Majewskiego i Zielińskiego, bo nie mam lepszego pomysłu, a najważniejsze, żeby nie było drogo.

Poprzedni trener Michał Probierz dawał Pasom trofea (Puchar Polski i Superpuchar), ale w dłuższej perspektywie dominowało poczucie niespełnienia, bo brakowało trwałego postępu. Cracovia wcale nie stawała się coraz lepszym zespołem, a znany z pragmatycznego działania w biznesie profesor Filipiak właśnie to liczył. Jego burzliwe relacje z Probierzem, który był zarazem wiceprezesem, zostały w końcu przecięte, mam nieodparte wrażenie, że z korzyścią dla obu stron.

Dlaczego Łukasz Smolarow po 10 latach odszedł ze sztabu Piotra Stokowca? Czy można śmiać się z polskiej myśli szkoleniowej? Czy praca trenera to głównie wątpliwości?

Kiedy słyszy pan, czasami prześmiewczo, „polska myśl szkoleniowa”, to co pan sobie myśli?

W jakimś stopniu sobie na to zapracowaliśmy przez ileś lat. Bardzo trudno ten obraz trenera zmienić. A akurat na tym mi zależy, żeby szkoleniowiec zyskał trochę autorytetu. Jest sporo dyskusji o trenerach z licencją UEFA Pro, że gdybyśmy mieli ich więcej, to byłoby lepiej. Myślę, że powinien być większy nacisk na przygotowywanie szkoleniowców do wejścia na wyższy poziom, żeby kilku popracowało w Europie.

Tylko jak to zrobić?

Nie wiem. Może kryteria przyjęcia na kurs UEFA Pro nie powinny być łagodniejsze, tylko ostrzejsze. Żeby sprawdzić, czy trener zna angielski, a może poza nim jeszcze inny język. Być może powinny być jeszcze inne warunki, typu publikacje trenera? Może wystąpienia na konferencjach. Zastanawiałbym się nad tym, jak to zrobić. Może zamiast 24 trenerów na UEFA Pro trzeba przyjąć 15, ale z innym zamysłem. Można wtedy podejść do szkoleniowca indywidualnie, otoczyć większą opieką. Często pytam bardziej doświadczonych trenerów o ścieżkę rozwoju, kariery i przyznają, że robili proste błędy, podejmowali złe decyzje. Związek jest trochę odpowiedzialny za tych ludzi. Czasem trzeba ich wysyłać na dodatkowe szkolenia, a oni to w pewnym sensie oddadzą. Wysyłać na zagraniczne konferencje i zachęcać do wystąpień na nich. Wiem, że to kontrowersyjny pomysł, bo jest ekskluzywny, ale stoi za nim myślenie o jakości kształcenia i o tym, że lepszy jeden bardzo dobry trener niż dwóch średnich. Jestem z pokolenia wyżu demograficznego, przyzwyczajony do tego, że o jedno miejsce w dobrej szkole ubiega się 10 kandydatów. Cel – przygotowujemy polskiego trenera do wyjazdu zagranicę.

Trudno wyobrazić sobie naszego trenera we Francji czy w Niemczech.

Nie mówię o tych krajach, tylko o Europie Środkowo-Wschodniej. Nie myślę o Francji i Niemczech, jest to realne tylko dla ludzi, którzy tam funkcjonują, żyją. Ale są Bałkany, sporo Wschodu. Tam też jest miejsce. Według mnie to pomogłoby też kolejnym trenerom, bo zwalniane miejsca byłyby naturalnie uzupełniane przez młodszych. A ta góra butelki czy komina musi mieć jakieś ujście.

Czasem trzeba w tym stawie ze stojącą wodą solidnie zamieszać. Tylko sami sobie nie pomagacie. Europejskie puchary rozwijają trenerów, ale nas tam nie ma. I tego brakuje. Żeby zakotwiczyć, zaczepić się, zebrać doświadczenia.

Przydałby się może jakiś plan pięcioletni. Robimy wszystko, żeby natłuc punktów przez pięć lat i żeby nasza pozycja w klasyfikacji przesunęła się do góry. Pytanie, jak to zrobić. Moim zdaniem moglibyśmy zmienić kalendarz ekstraklasy. Jeżeli naszej piłki nie są w stanie ratować Hiszpanie, Holendrzy i inne nacje, to może sami powinniśmy wymyślić unikatowy system, w którym kończymy ligę trochę wcześniej, przygotowujemy się do pucharów i nie rozpoczynamy ich w momencie startu ekstraklasy, tylko liga jest już lekko rozkręcona. Czyli taki system, jaki mają Niemcy. Kiedy rozpoczynają grę w Lidze Mistrzów, to są powiedzmy po trzech kolejkach Bundesligi – odwzorujmy to, tylko do tych pierwszych rund pucharów. Myślę o tym, żeby szukać nowych rozwiązań, nikt nam tego nie podpowie, niczego nie ściągniemy jeden do jednego.

Dariusz Dziekanowski jest zaniepokojony słowami Kosty Runjaica po klęsce z Cracovią.

Dotychczas podobało mi się to, co robi i mówi po przenosinach do Warszawy. Kilka tygodni temu bez ogródek stwierdził, że Legia potrzebuje trzech konkretnych wzmocnień. Ostatnio publicznie wyraził niezadowolenie, że nie taka była umowa w sprawie sprzedaży Mateusza Wieteski. Tymczasem, po piątkowym spotkaniu z Pasami, stwierdził, że wynik może jest słaby, ale on widzi postęp w grze. Czy mam rozumieć, że gdyby Legia przegrała 0:5, to byłaby pełnia szczęścia? Naprawdę trudno było dostrzec cokolwiek pozytywnego w grze ekipy z Warszawy. Jeśli spojrzymy indywidualnie na poszczególnych zawodników, to wyróżnił się bramkarz Kacper Tobiasz, na niezłym poziomie zagrał Bartosz Kapustka. I to chyba tyle. Kompletnie nie wiem, za co można pochwalić Legię jako zespół. Nie rozumiem, po co Runjaic zaklina rzeczywistość i twierdzi, że jest postęp? To nie fair wobec piłkarzy, wobec kibiców. Czyżby niemiecki trener doszedł do wniosku, że mówienie prawdy i nazywanie rzeczy po imieniu nie daje efektów, więc trzeba mówić, że jest OK? To trochę tak, jakby przegrany bokser, który w walce trzy razy leżał na deskach, ale zdołał przetrwać do końca ostatniej rundy, stwierdził: „jest dobrze, bo sędzia nie zakończył walki przed czasem”. W meczu w Krakowie to Cracovia była wyraźnie lepsza i bardziej konkretna – co do tego nie ma wątpliwości.

SPORT

Michał Zichlarz też chwali Cracovię.

Krakowianie imponują. Grają ładnie, skutecznie, a co chyba najbardziej cieszy, to fakt, że prym wiodą tam młodzieżowcy, Michał Rakoczy oraz Jakub Myszor. Ten pierwszy w efektownie i wysoko wygranym meczu z Legią zdobył ładnego gola. „Myszka”, syn świetnie znanego z występów w Ruchu Radzionków i Odrze Wodzisław Wojciecha Myszora, napędza ataki swojego zespołu. Z przyjemnością patrzy się na jego przebojowość, dynamizm i bezkompromisowość. Jeszcze do niedawna Cracovię kojarzyliśmy z 10 obcokrajowcami w składzie i jednym Polakiem, którym był przymusowo grający młodzieżowiec. Teraz te proporcje się zmieniły, ton w grze nadają młodzi zawodnicy swojego chowu i o to tak naprawdę powinno chodzić. Zwłaszcza jeśli się patrzy na kolejne klęski naszych drużyn w europejskich pucharach; duża liczba zagranicznych graczy w żadnej mierze nie daje jakości. Doszło już do tego, że w 3. rundzie europejskiej rywalizacji jest więcej drużyn z Malty niż z naszego kraju, a przecież w malutkim wyspiarskim państwie mieszka niewiele więcej ludzi niż w Katowicach i Gliwicach! To kompromitacja.

Człowiek się tylko zastanawia, gdzie jest kolejna granica upokorzeń w międzynarodowych rozgrywkach i kiedy w końcu właściciele kubów się opamiętają w swojej kadrowej polityce? Nadal zamierzają płacić wysokie prowizje menedżerom czy też pójdą po rozum do głowy i zainwestują w prawdziwe, a nie wydumane szkolenie? Krew człowieka zalewa, jak się patrzy na takie, a nie inne wyniki naszych zespołów w europejskiej rywalizacji…

Ruch Chorzów świetnie zaczął sezon w I lidze. Przy Cichej starają się jednak nie pompować balonika.

Znów zwycięsko, znów zasłużenie: bez straty gola, z wyższym procentowym posiadaniem piłki, większą liczbą stworzonych sytuacji, celnych strzałów, stałych fragmentów gry, ważną rolą zmienników. „Niebiescy” przeciw drużynie spod Krakowa, która po dwóch zwycięstwach zawitała do Chorzowa jako lider tabeli, zaprezentowali dobrze znane kibicom oblicze z początku tego sezonu i większości poprzedniego, drugoligowego. Pytanie, gdzie szczebel wyżej jest ich sufit, pozostaje na razie bez odpowiedzi. – Bardzo się cieszymy, że wygrywamy, bo tych punktów nikt nam już nie zabierze. Chcemy jak najszybciej uzbierać ich jak najwięcej. A co będzie potem… Spokojnie. Tonujmy nastroje, nie rozdmuchujmy balonika. Na razie nie ma ku temu powodów – podkreślał Jarosław Skrobacz, trener Ruchu.

Skra, Chrobry, Znicz w Pucharze Polski, Puszcza – z każdym z tych rywali „Niebiescy” grali swój futbol, punkty stracili tylko na inaugurację wskutek dość pechowego bezbramkowego remisu z częstochowianami. Nie ma co ukrywać: poziom trudności jeszcze pójdzie w górę. Patrząc na zestaw przeciwników, jacy trafili się im na początku sezonu, pisaliśmy wręcz w „Sporcie”, że od razu mają ważne mecze w kontekście walki o spokojne utrzymanie. Nawet najwięksi optymiści chyba nie przypuszczali, że drużyna będzie wyglądać na ich tle aż tak dobrze. Skra praktycznie nie stworzyła sytuacji, Chrobry miał ich 3-4, Puszcza obiła nawet słupek (w 10 minucie za sprawą Marcela Pięczka) – to pokazuje, że chorzowianom jest coraz trudniej, lecz nadal… na tyle łatwo, by punktować, nie tracić goli. Siedem ostatnich oficjalnych meczów kończyli z zerem z tyłu, seria Jakuba Bieleckiego (do której pucharowym występem z pruszkowianami dorzucił się też Jakub Osobiński) staje się coraz bardziej imponująca. Bielecki zadeklarował w ostatnich dniach, że dołączy do akcji promowanej przez Kacpra Bieszczada z Zagłębia Lubin i po każdym czystym koncie przekaże na aukcję charytatywną swoją meczową bluzę. Pierwszy raz uczynić to musiał już w sobotę.

FAKT

Roman Kosecki o początkach Roberta Lewandowskiego w Barcelonie.

FAKT: Jak pan ocenia pierwsze dni i pierwsze mecze Roberta Lewandowskiego w Barcelonie?

Roman Kosecki: – Nie jest tak źle… Wiadomo, Robert został sprowadzony po to, żeby zdobywać bramki. Na razie mu się to nie udało, ale to nic nie znaczy. To początek w nowym klubie, w nowym kraju, w nowym środowisku. Poza tym przy ocenie Lewandowskiego trzeba wziąć pod uwagę całe zamieszanie, jakie towarzyszyło jego przenosinom do Katalonii. Robert musi być cierpliwy. Nie myśleć o tym, że coś nie idzie, że piłka nie wpada do siatki. Robert jest bardzo silny psychicznie. Wie, czego chce. Marzył o tej Barcelonie, znalazł się w klubie, w którym chciał grać. Czasami jak się za bardzo pragnie strzelić gola, to piłka jak na złość nie wpada do siatki. Ale spokojnie…

W Ameryce Barca rozegrała trzy spotkania. Wygrała z Realem (1:0), zremisowała z Juventusem (2:2) i pokonała New York Red Bulls (2:0). Bramki dla Dumy Katalonii zdobywali Raphinha, Dembele i Depay. Skuteczność innych napastników sprawia, że Lewandowski może mieć problemy z miejscem w zespole?

– W Barcelonie jest tylu świetnych piłkarzy, że Robert z pewnością ma świadomość, iż może nie grać w każdym meczu. Ale jest tyle rozgrywek, w których uczestniczy Barca – najlepsza liga świata La Liga, Liga Mistrzów, Puchar Hiszpanii. Minut gry Polakowi na pewno nie zabraknie. Zresztą skoro trener Xavi i wszyscy w klubie tak o niego zabiegali, tak walczyli, żeby do nich dołączył, to nie po to, żeby siedział na ławce.

SUPER EXPRESS

Czesław Michniewicz chudnie na zieleninie. Także tego.

Fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...