Reklama

Od fałszywych Rolexów do belgijskiego raju. Historia Roberto Martineza

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

08 czerwca 2022, 17:48 • 17 min czytania 1 komentarz

Ojciec nauczył go manii na punkcie rywalizacji i wybił z głowy pokusy. W Realu Saragossa poznał smak pieniędzy i rolę edukacji. W pewnym momencie był piłkarzem, studentem i trenerem jednocześnie. Jako młody chłopak opuścił Hiszpanię i wyruszył w nieznane. Ani jako piłkarz, ani jako trener w rodzinne strony nigdy nie zawrócił. Na Wyspach musiał nauczyć się innego życia, mimo trudów pracował na swoje nazwisko, ale zawodnikiem wybitnym nigdy nie był. Gdy zawiesił buty na kołek, szybko okazało się, że przez lata pielęgnował smykałkę do trenerki. W Premier League przepracował siedem sezonów, lecz dał się poznać tylko jako obietnica szkoleniowca z najwyższej półki. Tak naprawdę spełnił się dopiero jako selekcjoner reprezentacji Belgii. Roberto Martinez stał się dla „Czerwonych Diabłów” kimś takim jak Pep Guardiola dla Manchesteru City.

Od fałszywych Rolexów do belgijskiego raju. Historia Roberto Martineza

Zanim Roberto Martinez zdecydował się na rozpoczęcie kariery trenerskiej, najpierw odbębnił swoje lata w trykocie piłkarza. Nie był to byle jaki okres, bo Hiszpan regularnie wskakiwał w korki przez ponad 16 lat. Zapytacie pewnie – czy był piłkarzem dobrym? Cóż, niech odpowiedzią będzie fakt, że nigdy nie zadebiutował w dorosłej reprezentacji Hiszpanii, a najwięcej występów zebrał na poziomie League Two na Wyspach. Szału taki dorobek nie robi, ale im dalej w las, tym było lepiej. Dopiero jako szkoleniowiec, a w szczególności selekcjoner, Martinez dał poznać się światu z dobrej strony.

Ale zacznijmy może od jego genezy. Po kolei…

Kim jest Roberto Martinez, selekcjoner reprezentacji Belgii?

Od piłki po planszówki – obsesja na punkcie rywalizacji od urodzenia

Jako młody chłopiec Roberto Martinez dorastał w hiszpańskiej Balaguerze, nieopodal Saragossy. Podpatrywał, jak jego ojciec zarządza klubem grającym w trzeciej lidze, aż wreszcie sam postawił na futbol. Poszedł w ślady swojego opiekuna i dość prędko okazało się, że z Martineza juniora może być kawał zawodnika, na pewno ponad poziom amatorski. – Mój tata miał bzika na punkcie rywalizacji, odkąd pamiętam. Wcześniej też grał w piłkę i zawsze chciał wygrywać. Z takim nastawieniem dorastałem. Nie miałem innego wyjścia! – wspominał Hiszpan w swojej biografii „Roberto: Kicking Every Ball”.

Reklama

Mentalność zwycięzcy wyryła się w głowie Roberto do tego stopnia, że syn zaczął chętnie podejmować rywalizację z własnym ojcem. Dosłownie w każdej dziedzinie – w pobliżu nie musiało być nawet futbolówki, żeby podjąć walkę: – Nieważne, czy to były karty, Ludo czy jakakolwiek gra planszowa. Zawsze tworzyło się napięcie. Gdy byłem coraz starszy, ojciec musiał przyzwyczaić się do znoszenia smaku porażki. Mimo że jest dobrym i honorowym człowiekiem, doskonale wiedziałem, że za uśmiechem i gratulacjami skrywa się grymas bólu. 

Roberto Martinez kopnął piłkę po raz pierwszy w wieku dwóch lat. Z każdą kolejną wiosną potrafił z piłką przy nodze coraz więcej, apetyt rósł. W dodatku młodziutki Martinez codziennie spędzał czas na boisku o rozmiarach, które pozwalały grać maksymalnie w proporcjach 5 na 5: – Takiej gry nigdy za wiele, bo zdobyte umiejętności przenosisz na pełnowymiarowe boisko – zwykł mawiać w przyszłości, już jako pełnoprawny szkoleniowiec.

Pewnego dnia Roberto Martinez zapisał się do miejscowego klubiku w Balaguerze, ale jego przygoda akurat w tym miejscu nie potrwała zbyt długo. Zauważyli go przedstawiciele akademii Realu Zaragoza, najpierw prosząc o występ w ich barwach przeciwko Realowi Madryt i Barcelonie w jednym z turniejów dla młodzieży. Martinez zrobił dobre wrażenie i na szesnaste urodziny podpisał pierwszy kontrakt w karierze. Otworzył sobie drzwi, które poprzez wpajanie określonych wartości uchylił mu ojciec.

Pierwsza wypłata w Realu Saragossa, życie grzecznego studenta, trenerka zamiast wojska

Martinez bez większych problemów awansował na szczebel seniorski. Gdy w Realu Saragossa dotarł do drużyny rezerw, otrzymał swoją pierwszą, jakże symboliczną wypłatę: – Takie rzeczy się pamięta tak dobrze jak pierwszą bramkę w karierze. Kupiłem wtedy mamie fałszywy pierścionek z brylantem, a ojcu podrobiony zegarek Rolexa. Gdy podpisałem kontrakt z Wigan Athletic, kupiłem im to samo, ale w oryginalnej wersji. Noszą  je do dzisiaj – opowiadał w 2013 roku Katalończyk.

Mimo że w pierwszej drużynie zadebiutował w wieku 19 lat i zapowiadał się całkiem nieźle, Martinez postanowił się zabezpieczyć. Nie przerwał edukacji i wybrał się na trzyletnie studia z fizjoterapii na uniwersytecie w Saragossie. Zafascynowało go zastosowanie nauki w piłce nożnej. Zaczął zgłębiać tajniki dotyczące zapobiegania urazom i rehabilitacji. Był przykładnym studentem, nie imprezował, nie pił alkoholu: – Obiecałem ojcu, że będę oddany nauce i nie poddam się pokusom. Dotrzymałem obie obietnice, co jest w dużej mierze jego zasługą. Uświadomił mi, że podpisanie kontraktu z klubem zawodowym nie oznacza jeszcze, że mam zapewnioną przyszłość. Gdybym miał takie nastawienie, pewnie poświęciłbym studia na rzecz cieszenia się życiem i nie dbania o formę.

Reklama

Współczesny zawodowy piłkarz ma dużo wolnego czasu. Moim zdaniem to ważne, żeby wypełniał go nauką akademicką, która przyda mu się po zakończeniu kariery. Te czasy, gdy piłkarz skupiał się tylko na piłce, są już daleko za nami. Dzisiaj możesz zarówno czytać książki, jak chodzić do bukmachera czy do pubu – dodał w jednym z wywiadów Roberto Martinez po zakończeniu kariery piłkarskiej w 2007 roku.

Roberto Martinez nie dość, że grał i studiował w wieku 20 lat, to jeszcze prowadził zespół dzieciaków. W 1994 roku, rok po debiucie, otrzymał dyspensę od obowiązku pełnienia służby wojskowej na rzecz pracy dla społeczności. W jego przygodzie był to moment zwrotny. Można powiedzieć, że już wtedy rozpoczęła się kariera trenerska obecnego selekcjonera reprezentacji Belgii.

Wychowanek „Blanquillos” magazynował w pamięci pierwsze przemyślenia dotyczące szkolenia młodzieży. Porównywał je później z realiami na Wyspach: – W Wielkiej Brytanii zbyt duży nacisk kładzie się na taktykę i to, jak trenerzy chcą, aby coś zostało zrobione. Dzieciom każe grać się w określony sposób, co generuje niebezpieczeństwo stłumienia ich naturalnego talentu. W Hiszpanii od zawsze postawa trenerów jest taka że szukasz talentu i pozwalasz chłopcu wyrażać siebie do około 15. roku życia. Dopiero wtedy jest trenowany. Gdyby robić to od piątego roku życia, w wieku 15 lat chłopiec byłby tym samym zawodnikiem. Nie rozwinie się w naturalny i nieoczekiwany sposób.

W 1995 roku Robert Martinez wyruszył do Wielkiej Brytanii, z której do Hiszpanii już nigdy jako zawodnik nie wrócił. Dopiero tam zbudował swoją markę: piłkarską i trenerską. Zaczął od Wigan Athletic.

Trzech hiszpańskich muszkieterów, którzy Wigan dali radość

W pewnym stopniu projektantem sukcesu Roberta Martineza w Anglii był Dave Whelan, prezydent Wigan w latach 1995-2015. To on ściągnął do klubu ekipę kilku Hiszpanów, którą kibice nazwali „Trzech Amigos”. Tworzyli ją Jesus Seba, Isidro Diaz i oczywiście Roberto Martinez, którzy znali się wzajemnie jak łyse konie, bo przed wyprowadzką z Hiszpanii dorastali w akademii Realu Saragossa. I cóż, nie minęło wiele czasu, nim wnieśli do Wigan coś więcej niż zupełnie nową narodowość do szatni.

Nigdy wcześniej Wigan nie miało w swoich barwach zawodników spoza Wysp: – To było dziwne uczucie. Nie wiedzieliśmy prawie nic o angielskich rozgrywkach, szczególnie w niższych ligach. Ale trzymaliśmy się razem i to było najważniejsze. Wigan dało nam szansę, żeby wyruszyć na księżyc. To była podróż w nieznane, prawdziwa przygoda, której się nie zapomina. Przeżyliśmy dwa wspaniałe lata, zacieśniliśmy przyjaźnie. Dzisiaj Jesus i Isidro są skautami dla reprezentacji Belgii, ja jej selekcjonerem – opowiadał po latach Martinez.

Pamiętam, jak byłem zdziwiony, kiedy nie mogłem znaleźć espresso. Anglicy wszędzie mieli filtrowaną kawę! Każdy dzień przynosił jakieś zaskoczenia. Na boisku też, bo byliśmy uczeni posiadania piłki i szukania wolnych przestrzeni. Na Wyspach trzeba było dużo dośrodkowywać i walczyć w polu karnym. Dużo było w tym rugby – dodał Hiszpan na łamach AS TV.

W 1997 roku Wigan zostało mistrzem ówczesnej czwartej ligi angielskiej, a dwa lata później wygrało Puchar EFL. Jak się okazało, dla Martineza to był dopiero przedsmak sięgania po trofea przed sensacyjnym zwycięstwem w Pucharze Anglii, tyle że już w roli trenera „The Latics” kilkanaście lat później.

Oczywiście zanim do tego doszło, defensywny pomocnik z Balaguery zaliczył jeszcze kilka przystanków w przygodzie piłkarskiej. Zagrał dla szkockiego Motherwell FC, później FC Walsall i Chester City. Marki to nieekskluzywne, ale oprócz nich było jeszcze Swansea w latach 2003-2007. Dopiero w barwach „Łabędzi” Martinez zawiesił buty na kołek, wcześniej rozgrywając dla nich łącznie trzy sezony z mała przerwą. Zanim jednak Hiszpan ogłosił zakończenie kariery w wieku 34 lat, pół roku wcześniej poproszono go o powrót z Chester City i poprowadzenie trzecioligowej drużyny będącej w kryzysie.

Swansea – Roberto Martinez zamienia dres na garnitur i pisze piękną historię

To był luty 2007 roku. W napadzie Swansea hasał Paweł Abbott, a jedną z gwiazd zespołu był Adebayo Akinfenwa. Roberto Martinez dokończył sezon w League One i w 13 meczach zdobył 24 punkty, przegrywając tylko trzy spotkania. Zabrakło mu zaledwie trzech punktów, żeby wejść do strefy barażowej. Ale wrażenie na włodarzach oraz niedawnych kolegach z zespołu zrobił bardzo dobre.

To wystarczyło, żeby Swansea zechciało Martineza na stałe. Na początku XXI wieku „Łabędzie” przeżywały trudny okres w swojej historii, a świeżo upieczony szkoleniowiec dawał klubowi stabilność i powiew świeżości. Był ceniony za tworzenie świetnych relacji z piłkarzami i bardziej nowoczesne podejście do futbolu. Jednym z jego kluczowych posunięć było wprowadzenie wspólnych posiłków po treningach w hiszpańskiej restauracji Paco’s: – Patrząc wstecz na trudne czasy w Swansea, uważam, że gdybyśmy nie wprowadzili swego rodzaju terapii, czyli dzielenia się nadziejami i zmartwieniami w czasie posiłków, nie przeżylibyśmy tego okresu.

Co ciekawe, jeszcze będąc w rozkroku między byciem trenerem a zawodnikiem u schyłku kariery, Martinez chodził z piłkarzami na nocne wyjścia. Wpoił swoim kolegom-podopiecznym, że zabawa nie musi być zła. Ale przestrzegał też, że gdy jest określona robota do wykonania, chce widzieć dyscyplinę. Swoim podejściem zyskał respekt w szatni: – Jeśli jesteś dyktatorem, piłkarze robią to, co im każesz, gdy jesteś w pobliżu. Ale potem zachowują się zupełnie inaczej, gdy odwrócisz się do nich plecami. Kluczowy jest balans – pisał w swojej biografii 48-latek.

Roberto Martinez zmienił też w Swansea postrzeganie na temat skautingu. Powołał do życia dział specjalnie oddelegowany do wyszukiwania talentów w Hiszpanii, w wyniku czego w następnych okienkach do klubu trafiało po kilku Hiszpanów. W tym przede wszystkim Angel Rangel, który został jedną z legend klubu (2007-2018).

Martinez wykonał w Swansea kapitalną pracę. W sezonie 2007/2008 wygrał League One, a następnie jako beniaminek Championship zajął ósme miejsce w tabeli. Miał pewny grunt, mógł kontynuować swoją historię w południowej Walii. Ale ofertę nie do odrzucenia złożyło Wigan, które grało wówczas w Premier League.

Wigan Athletic – brutalne zderzenie Roberta Martineza z Premier League

Roberto Martinez wylądował w trudnych realiach. Nie dość, że nigdy wcześniej nie zaznał smaku Premier League jako piłkarz, to jeszcze Wigan w poprzednich sezonach grało raczej o to, żeby być jak najdalej od strefy spadkowej. W kampanii 2008/2009 „The Latics” zajęli 11. miejsce (45 punktów, bilans bramkowy 34:45), paradoksalnie najlepsze po awansie do najwyższej klasy rozgrywkowej w 2005 roku. Nieźle Steve Bruce musiał się nadziwić, gdy jego następca – wedle ambicji klubu – przez cztery kolejne sezony lądował na niższych lokatach.

  • 2009/2010: 16. miejsce – 36 punktów (średnia 0,95)  – 37:79
  • 2010/2011: 16. miejsce – 42 punkty (1,11) – 40:61
  • 2011/2012: 15. miejsce – 43 punkty (1,13) – 42:62
  • 2012/2013: 18. miejsce – 36 punktów (0,95) – 47:73 – SPADEK Z LIGI

Lekko mówiąc, przygoda Roberto Martineza w Wigan nie potoczyła się w dobrym kierunku. Owszem, Wigan udało się utrzymać na poziomie Premier League przez kilka sezonów, ale brakowało progresu. Hiszpański szkoleniowiec próbował zrobić skok jakościowy w grze ofensywnej, ale właściwie nigdy nie znalazł formuły na uzdrowienie defensywy. Ba, w porównaniu do ostatniego sezonu Steve’a Bruce’a jego zespół stracił o 34 gole więcej. To gigantyczny regres.

Martinez pragnął wprowadzić w Wigan bardziej otwarty futbol, mniej pragmatyczny, co niewątpliwie przekładało się na wzrost liczby strzelonych goli. Udało się nawet odrobinę lepiej zbalansować grę obronną, tylko że po trzech latach Hiszpan wrócił do punktu wyjścia. W swoim pierwszym sezonie pracy na DW Stadium stworzył drugą najgorszą defensywę ligi, a w ostatnim… najgorszą. Jego wizerunek ratował fakt historycznego sukcesu. Swansea na osłodę wygrało FA Cup w spadkowym sezonie po finałowym boju w Manchesterem City. To duży wyczyn, a jak na status i ograniczony budżet klubu – wręcz kosmiczny.

Zapewne dzięki temu Roberto Martinez nie zatonął i utrzymał status trenera klubu Premier League na sezon 2013/2014. Objął Everton po Davidzie Moyesie, który zostawił za sobą kawał dwunastoletniej historii i zawinął się do Manchesteru United. Szkot w drugiej części swojej kadencji regularnie walczył z „The Toffees” o byt w top six, ale właściciele Evertonu chcieli więcej. Chcieli europejskich pucharów. Nowości, czegoś ekscytującego. Przeciwieństwa skostniałej filozofii Moyesa.

Everton – niespełniona obietnica wielkości

Nie licząc pierwszego roku pracy Martineza w Merseyside, wobec działań włodarzy Evertonu można użyć pewnego przysłowia. Zamienił stryjek siekierkę na kijek…

To nie był oczywisty ruch ze strony Evertonu, żeby zaoferować pracę akurat Martinezowi, spadkowiczowi z Premier League. Zwłaszcza, że ambicje klubu sięgały występów na arenie europejskiej. A więc, gdy kibice usłyszeli nazwisko nowego szkoleniowca, mogli poczuć lekki dysonans.

– Roberto Martinez miał reputację młodego, rozwijającego się menadżera, który w ujmujący sposób mówił o swojej wierze w proaktywną, ofensywną piłkę nożną. Jeśli pojawiały się jakieś obawy, to dotyczyły głównie zdolności w stworzeniu solidnej defensywy – pisał Jonathan Wilson o nowym szkoleniowcu Evertonu.

W pierwszym sezonie pracy Roberto Martinez spełnił obietnice. Zajął piąte miejsce w tabeli dwa punkty za Liverpoolem, wyższe niż Moyes, oraz zdobył największą liczbę punktów w historii Evertonu na poziomie Premier League (72). Gra tej drużyny rzeczywiście odbiła się od konserwatyzmu, jaki wnosił poprzednik Hiszpana na stołku trenerskim. W angielskich mediach powstało nawet hasło „The Roberto Martinez Effect”. Rozpływano się nad jego optymistycznym podejściem, atrakcyjnym stylem i pewnością siebie wpompowaną w poszczególnych zawodników. Everton w sezonie 2013/2014 zaczął sezon z tylko jedną porażką w pierwszych 17 meczach. To było coś.

Ale później było tylko gorzej. Drużyna stanęła w rozwoju, a nawet zboczyła na ścieżkę regresu.

  • 2013/2014: 72 punkty – 5. miejsce w lidze
  • 2014/2015: 47 punkty – 11. miejsce w lidze
  • 2015/2016: 44 punkty – 12. miejsce w lidze (na kolejkę przed końcem Martinez zwolniony z klubu)

Ówczesny problem Roberta Martineza w Evertonie nakreślił Richard Jolly, dziennikarz „Independent”: – Upór jest warunkiem koniecznym w tym zawodzie, ale może być również problemem. Uparte podejście jest w stanie przeszkodzić w wykorzystaniu potencjału, rozwijaniu się. Roberto Martinez ma wyobraźnię, tylko że w swojej filozofii zaniedbuje podstawy. Wydaje mu się, że gole strzelone w otwartej i kreatywnej grze są lepsze, co, nawet jeśli jest prawdziwe, nie sprawia, że punktują je lepiej. Martinez wykazuje się pogardą względem czegoś takiego jak zbieranie długich piłek czy fizyczna walka. Niechętnie podejmuje się tych ćwiczeń na treningach, nie akceptuje zmian w swoim nastawieniu do futbolu. Nie potrafi przygotować zespołu na obronę przed stratą tylu niepotrzebnych goli. Często stosuje, choć ofensywną, to jednak morderczą w dłuższej perspektywie taktykę dla piłkarzy. Dlatego Hiszpan dołącza do grona trenerów, którzy byli reklamowani jako przyszli wielcy szkoleniowcy, ale nigdy nawet nie zbliżyli się do tego pułapu. 

Od 2016 roku Everton nie może znaleźć na siebie pomysłu na byt w Premier League. Nie zajął wyższego miejsca niż siódme i miał w tym czasie już sześciu trenerów. Ba, w sezonie 2021/2022 był najbliżej relegacji od 2004 roku.

W tym czasie Roberto Martinez pokazał, że potrafi spaść na cztery łapy. W przeciwieństwie do byłego pracodawcy trafił z ideą na własną przyszłość.

Roberto Martinez w Belgii, czyli reprezentacyjna wersja Pepa Guardioli

Kolejne lata kariery trenerskiej Roberto Martineza pokazały, że Hiszpan najlepiej odnajduje się w pracy selekcjonera. Nie trenera klubowego, którym – patrząc przez pryzmat dotychczasowych osiągnięć – był co najwyżej solidnym w skali Premier League. Ot, taki środek tabeli, nic więcej.

Za niedługo Martinezowi stuknie sześć lat pracy w belgijskiej kadrze. Gdy ją obejmował, musiał mieć świadomość, że poprzeczka będzie zawieszona wysoko. Po kilku latach niebytu na mundialach i mistrzostwach Europy Belgom w 2014 i 2016 roku wreszcie udało się dotrzeć nie tyle na turniej, co do jego ćwierćfinałów. Marc Wilmots robił niezłą robotę (średnia punktów 2,16) i w jakimś stopniu w historii reprezentacyjnej piłki się zapisał. Ale, jak się okazało, Roberto Martinez zrobił coś więcej. Nie dość, że trzymał tę reprezentację na pierwszej pozycji w rankingu FIFA przez trzy lata, to jeszcze mógł odtrąbić historyczny sukces ze złotym pokoleniem belgijskich piłkarzy.

Nigdy nie myślałem, że w wieku 42 lat, po siedmiu sezonach w Premier League, będę gotowy na międzynarodowy futbol w takim wydaniu. Przez pierwsze pół roku miałem trudności, żeby się przystosować. Chciałem pracować tak samo jak w klubie, ale to nie było możliwe. Nie masz takiego pola manewru, musisz przenieść akcenty na inne pola. Działasz krótko, ale bardzo intensywnie. Szczerze mówiąc, każdemu radzę poświęcić trochę czasu na bycie selekcjonerem. To zmienia twój sposób postrzegania futbolu na lepsze – mówił w wywiadzie dla „Marki” Roberto Martinez.

Hiszpan przywiózł do Belgii brązowy medal z mundialu w Rosji. Kupił sobie czas, o jaki zabiega w każdym miejscu pracy. Co prawda trzy lata później, już na Euro 2020, Belgom nie udało się wejść do strefy medalowej. Ale taki obrót spraw w żadnym razie nie zagrażał pozycji Roberto Martineza. 48-latek prowadzi „Czerwone Diabły” z powodzeniem od 71 meczów, ma spokój i swobodę. Mundial w Katarze ma być jego ostatnim, a jednocześnie udanym zwieńczeniem tej historii.

Tylko jeden selekcjoner poprowadził reprezentację Belgii w większej liczbie meczów w okresie jednej kadencji. To Guy Thys (101 spotkań, 1976-1989), który wywalczył dla swojego kraju do tej pory jedyny srebrny medal na turnieju rangi międzynarodowej.

W 2018 roku Roberto Martinez został także dyrektorem technicznym w reprezentacji. Wziął na siebie większą liczbę obowiązków z pełną świadomością, że pragnie dać belgijskiej społeczności coś więcej niż pojedyncze sukcesy na turniejach. To nie były puste słowa. W Belgii mówi się z uznaniem o piętnie, jakie Hiszpan odcisnął na funkcjonowaniu federacji piłkarskiej. Ten trener stał się dla tamtejszej reprezentacji kimś, kto zbudował wokół siebie małą dynastię. Wrósł w nią, spełnił najważniejszy punkt swojej filozofii, który powtarzał jeszcze w czasie pracy klubowej: – Możecie oceniać rozwijający się klub z wielu stron, na podstawie wielu aspektów. Nie tylko na podstawie tego, jakie wyniki osiąga na boisku. Mnie się takie podejście podoba. Chodzi przede wszystkim o rozwój.

Roberto Martinez wdrożył programy skautingowe i analityczne wykorzystywane podczas meczów kobiet i mężczyzn. Wpłynął też na federację, żeby ta zmodernizowała nowy obiekt szkoleniowy reprezentacji w Tubize, nieopodal Brukseli. – Naszym celem na mundialu w 2018 roku był ćwierćfinał. Różnica budżetowa na plus, która wyniknęła z zajęcia trzeciego miejsca, poszła na budowę ośrodka. To będzie część pięknej historii tego pokolenia. Te struktury wyznaczyły nowe standardy i będą użytkowane przez następne 50 lat – opowiadał Hiszpan w wywiadzie dla Goal.com w 2021 roku.

Z tych słów wynika, jakim trenerem jest Roberto Martinez. To budowniczy. Człowiek, który kładzie duży nacisk na relacje z ludźmi, szuka przestrzeni do rozwoju i ponad wszystko ceni czas na realizację swojej wizji. Często powtarza słowo „projekt” i podkreśla ekscytację na myśl o wprowadzaniu wieloletniego planu w życie: – Zawszę mówię, że wierzę w relacje i projekt piłkarski. Nie ma dla mnie znaczenia, w jakim miejscu na świecie. Chodzi o czas i środki na długoterminowy projekt. Lubię to. Ważniejsza jest osoba, która w ciebie wierzy, a nie charakter ligi, w której pracujesz.

Roberto Martinez w reprezentacji Belgii (przed meczem z Polską 6 czerwca 2022 roku):

  • 73 mecze – 53 zwycięstwa, 12 remisów, 8 porażek
  • Średnia punktowa – 2,34
  • Bilans bramkowy – 205:64
  • Niepokonany w żadnych eliminacjach; tylko dwie porażki na wielkich turniejach

Gdy piłka nożna staje się maniakalną miłością…

Roberto Martinez ma w sobie sporą domieszkę filozofa, tego nie da się ukryć, ale broni się czynami. Tam, gdzie obdarzono go cierpliwością i odpowiednimi narzędziami, zrobił świetną robotę. W reprezentacji Belgii odnalazł się jak ryba w wodzie, a nieprzypadkowo poważne zainteresowanie na przestrzeni ostatniego roku wykazywała nim Barcelona. W najbliższych latach objęcie tego klubu raczej nie będzie możliwe z oczywistego powodu, acz fani La Liga powinni ostrzyć sobie ząbki na tego fachowca. Bardzo prawdopodobne, że we właściwym środowisku Martinez byłby w stanie stworzyć coś na wzór belgijskiego raju. Ot, taki trener w topowym hiszpańskim klubie to wyobrażenie nader interesujące. Do tego trener-pasjonat, który wygląda na faceta, który jest w stanie umrzeć za futbol:

– Piłka nożna to pasja, która staje się sposobem na życie. Chcesz wygrywać, a kiedy tego nie robisz – czujesz się nieszczęśliwy. Prawdopodobnie nie dałoby się ze mną żyć, gdybym często przegrywał. Na szczęście tak się nie dzieje. Oczywiście porażki i tak się zdarzają. Bliscy mi ludzie niestety muszą mnie znosić i cierpieć. Myślę jednak, że każda rodzina, której częścią jest osoba mocno zaangażowana w futbol, w jakiś stopniu mierzy się z takimi trudnościami. Chociaż jest to trudne dla partnerek, uważam, że tak musi być. A jeśli po przegranym meczu wracasz do domu szczęśliwy i zrelaksowany, nie przetrwasz zbyt długo jako zawodowy piłkarz lub trener – napisał Roberto Martinez w swojej biografii.

Jednym z jego najbardziej barwnych haseł jest jednak to porównanie: – Piłka nożna jest trochę jak nauka jazdy samochodem. Zaczynasz rozumieć w trakcie jazdy, że niektóre ruchy będą skutkować określonymi konsekwencjami. Jeśli rzucisz piłkę między 22 dzieciaków i powiesz im, żeby coś z nią zrobili, minie trochę czasu, zanim rozwinie się jakiś wzór zachowań.

CZYTAJ WIĘCEJ O BELGII:

Fot. Newspix

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Bartosz Lodko
0
Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Komentarze

1 komentarz

Loading...