Reklama

Najbardziej absurdalne rozstania z trenerami w Ekstraklasie

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

26 kwietnia 2022, 15:06 • 15 min czytania 41 komentarzy

Możemy mówić, że na tle Europy polska piłka nie jest nawet w drugim szeregu pod względem jakości piłkarskiej. Możemy narzekać, że za mało klubów ma rozwinięte siatki skautingowe czy porządne akademie. Że daleko nam do czołówki pod względem osiągnięć w pucharach i tak dalej, i tak dalej. Ale jest coś, czym na pewno możemy się poszczycić. Trudno powiedzieć, czy jesteśmy w tym najlepsi, ale raczej stoimy w konkurencyjnej pozycji względem najlepszych lig na świecie. Chodzi o absurdalne decyzje włodarzy klubów, ich widzimisię, pokrętne sposoby myślenia czy słabość na sugestie „środowiska”. Ogółem wszelkie typy działania, które doprowadzają do zwolnienia trenerów w nietypowych okolicznościach.

Najbardziej absurdalne rozstania z trenerami w Ekstraklasie

Inspiracją do stworzenia tego subiektywnego zestawienia było oczywiście najświeższe zwolnienie trenera w Ekstraklasie. W Radomiaku ze stołka poleciał Dariusz Banasik, co wywołało ogromną burzę wokół klubu. Jedni śmieją się z Radomia, inni nie dowierzają własnym oczom na widok następcy, a jeszcze inni – w domyśle kibice Radomiaka – są tak oburzeni decyzją władz, że najchętniej wywieźliby kogoś na taczce. Nie oni pierwsi jednak przeżywają coś podobnego. Trener Banasik nie jest jedynym przykładem na karykaturalne, czy po prostu niezrozumiałe w swych okolicznościach zwolnienie. Lub dymisję, do której doprowadził jakiś osobliwy konflikt z gronem właścicielskim lub zawodnikami.

Wojciech Stawowy (Cracovia, luty 2006)

Historia odejścia Wojciecha Stawowego z Cracovii ociera się o granicę absurdu. Jego zaczątkiem były dwa słowa, które w polskiej piłce są jak nieuchwytny, święty Graal. Chodzi oczywiście o słynny kontrakt dziesięcioletni, który z perspektywy czasu stał się zwyczajnym obiektem do śmiechu. Wtedy to miał być przełomowy moment dla polskiej piłki, wyjątkowa umowa, która podkreśli wyjątkowość współpracy Wojciecha Stawowego z Januszem Filipiakiem. Ale tak się nie stało. Stawowy bowiem po podpisaniu nowego kontraktu na początku 2006 roku przepracował zaledwie miesiąc. W rundzie wiosennej krakowskiego zespołu już nie poprowadził.

Byłem naiwny, bo wydawało mi się, że mamy z panem Januszem Filipiakiem wspólną wizję budowy wielkiej Cracovii, której siła oparta będzie na młodych piłkarzach rozwijających swój talent. Zwłaszcza że taka propozycja wyszła od profesora, nie ode mnie. A potem, bardzo niedługo, wystarczyło głupstwo, żeby plany na przyszłość runęły – mówił Stawowy w lutym 2006 roku.

Reklama

I właśnie to głupstwo, sprawa niespecjalnie złożona, niby zaważyła o zwadzie uniemożliwiającej dalszą współpracę. Było ich trochę od 2002 roku, prezes Filipiak lubił się wtrącać w kwestie czysto sportowe, ale najwyraźniej czara goryczy się przelała. Poszło o obóz w Turcji, który Stawowy zaproponował w trakcie zimowych przygotowań. Byłby to drugi taki wyjazd tamtej zimy, na który Filipiak budżetu nie przewidział. Stawowy miał odpowiedzieć, że zespół jest gotowy samodzielnie sfinansować koszty podróży. Taki pomysł wypłynął do mediów najpierw z ust Janusza Filipiaka. Potem Stawowy również wypowiedział się na ten temat, ale w jego przypadku zostały wyciągnięte konsekwencje. 15 tys. zł za „gadatliwość”. Kilku piłkarzy również musiało zapłacić karę. Trener Stawowy nie potrafił tego zdzierżyć i postanowił odejść. Ta historia do dziś ma kilka zagadek i do końca nie wiadomo, czy ten absurd był prawdziwym powodem rozstania. – To było dla mnie kompletnie niezrozumiałe, to rozkładanie zespołu od środka. Dlatego po namyśle i na znak protestu postanowiłem złożyć rezygnację z pracy – powiedział wówczas Stawowy.

Na łamach Weszło Tomasz Wacek, były piłkarz Cracovii, odniósł się do tej kwestii następująco: – Wydaje mi się, że ta współpraca rozbiła się o błahostkę. Z tego co pamiętam, to trener Stawowy walczył o dodatkowy obóz przygotowawczy w okresie zimowym, lecz nie mógł się go doprosić. Sprawy nabrały nerwowego obrotu, no i finalnie trener rozwiązał ten swój dziesięcioletni kontrakt z klubem. Jestem przekonany, że nie zadecydowały kwestie sportowe. Szkoda, że trener z prezesem nie rozwiązali swoich pozasportowych konfliktów spokojniej. Można było to załatwić w innym stylu, z pewnością z korzyścią dla wszystkich.

Bogusław Kaczmarek (Polonia Warszawa, kwiecień 2009 roku)

Era Józefa Wojciechowskiego w Polonii Warszawa była pełna kuriozalnych sytuacji, ale ta z udziałem trenera Kaczmarka to absolutny top. W sezonie 2008/2009 klub właściciela-miliardera był w ligowej czołówce. Walczył o najwyższe cele, przez pewną część kampanii okupował nawet miejsca 1-2 w tabeli. Jacek Zieliński, który prowadził wtedy Polonię od 1. kolejki, wykonywał całkiem dobrą robotę. Co prawda przegrał dwa mecze z Wisłą Kraków i jeden z Lechem, a więc obok Legii z najgroźniejszymi rywalami w walce o podium, natomiast dało się to jakoś obronić. Sęk w tym, że w pewnym momencie Polonia zaliczyła trzy mecze bez zwycięstwa. Ten spadek formy zaważył, że Zieliński został zwolniony. Nie było to jednak tak dziwaczne, jak sposób, w jaki Wojciechowski potraktował Kaczmarka, następcę Zielińskiego.

Bogusław Kaczmarek przejął drużynę w połowie marca. Wprowadził Polonię do półfinału Pucharu Polski, a w trzech kolejkach Ekstraklasy zebrał komplet zwycięstw. Dopiero w swoim czwartym meczu ligowym podwinęła mu się noga – Polonia zremisowała przed własną publicznością z Lechią Gdańsk. To spowodowało, że Kaczmarkowi podziękowano. I to w tak absurdalnych okolicznościach, że dziennikarze do końca nie wiedzieli, co się właściwie dzieje. Najpierw doradca właściciela poinformował trenera o zwolnieniu, a następnie dał mu do zrozumienia, że obowiązki pierwszego szkoleniowca przejmuje asystent Kaczmarka. Kaczmarek dostał też propozycję, że może zostać w klubie, żeby pomagać swojemu, nomen omen, asystentowi. Kaczmarek się oburzył, a gdy przekazał wieści pracownikom klubu i radzie drużyny, na początku nikt nie chciał mu uwierzyć.

Co więcej, na Konwiktorskiej zagrali naprawdę niezły czeski film. Klub podał informację, że nikt nie został zwolniony. Wojciechowski z kolei potwierdził, że zwolnił Kaczmarka, ale nie wyklucza opcji, że trenerowi dobrze zrobi zamrażarka. Ot, posiedzi kilka tygodni na trybunach i wróci. Oczywiście nie wrócił. Wina została zrzucona na trenera, jakoby ten nie miał stawić się na treningu i nie wypełniać swoich obowiązków.

Reklama

Maciej Bartoszek (Korona Kielce, czerwiec 2017)

Zakończenie sezonu 2016/2017 na historycznym piątym miejscu w Ekstraklasie i zgarnięcie nagrody dla Trenera Roku. Powstrzymanie Legii (mistrza) czy Jagiellonii (wicemistrza), zdobyte cztery punkty z Lechią (dwa punkty straty do lidera). Generalnie sprawdzenie się w roli trenera, który przejął zespół na miesiąc przed końcem rundy jesiennej po Tomaszu Wilmanie. To brzmi dobrze, prawda? Z takimi osiągnięciami każdy szkoleniowiec w normalnym miejscu pracy wręcz musi dostać gwarancję przedłużenia współpracy. Dodajemy 2+2 i wychodzi 4. Ale nie w Koronie Kielce – nie wtedy i nie tylko wtedy.

Korona to klub słynący z podejmowania dziwnych decyzji, miotania się w kuluarach. Teraz co prawda próbujący zerwać z tą łatką, ale co się stało w przeszłości, to się nie odstanie. Tego ofiarą był Maciej Bartoszek, który najpierw dowiedział się, że Korona rezygnuje z jego usług, a potem wprowadził ją do ligowej czołówki. Może średniej punktowej wybitnej nie miał (1,36), ale przemawiały za nim czyste fakty, wynik zrobiony ponad stan. Finał tej historii był o tyle dziwny, że w momencie awansu do górnej ósemki (jeszcze z podziałem punktów) umowa Bartoszka została przedłużona. – Do dziś umowa nie została rozwiązana. Kontrakt nadal więc obowiązuje. W umowie jest klauzula rozwiązania umowy i wiem, że nowy właściciel chce z niej skorzystać. Do dziś nie dostałem nic na piśmie, ale nie wyobrażam sobie, by były z tym jakieś problemy, skoro o zwolnieniu trenera informuje osoba na stanowisku prezesa – mówił Bartoszek kilka dni po ostatnim meczu sezonu z Pogonią Szczecin.

Maciej Bartoszek był oczywiście zdziwiony. Nawet ówczesny prezes klubu, Krzysztof Zając, nie wyglądał na człowieka, który mógł spojrzeć w lustro z przekonaniem, że  zostały zachowane pewne ramy zdrowego rozsądku. To wiele mówi o ekscesie, jaki miał miejsce w Kielcach. Ekscesie ściśle związanym z przejęciem klubu przez niemieckiego biznesmena, Dietera Burdenskiego – Wydaje mi się, że to nie jest decyzja prezesa Zająca, dlatego być może sam nie czuje się z nią najlepiej. Tak naprawdę nie wiadomo, kto tak zdecydował. Oczywiście, na samym początku czułem zdziwienie, potem rozgoryczenie, a na koniec żal. Ale taka jest praca trenera i trzeba się z tym pogodzić. Informacja o zwolnieniu została przekazana bardzo zwięźle i krótko – powiedział mediom trener Korony.

Marcin Kaczmarek (Wisła Płock, lipiec 2017)

Zostać zwolnionym przez piłkarzy? Oj, wiele razy to słyszeliśmy. To częsty motyw, że właśnie piłkarzom zarzuca się grę na zwolnienie trenera. Dlatego też taki przypadek musiał się tutaj pojawić, bo trafia w sedno dyskusji, jaka wraca zawsze przy konfliktach szkoleniowców z zespołem. Otóż – kogo włodarze klubu powinni wymienić: trenera czy piłkarzy? W zdecydowanej większości wybiera się opcję nr 1, bo tak jest łatwiej.

Można powiedzieć, że Marcin Kaczmarek był ofiarą niezadowolenia kilku piłkarzy na czele z Dominikiem Furmanem. W efekcie nie poprowadził zespołu w kolejnym sezonie 2017/2018, do którego przygotowywał się, jakby nigdy nic. Aż tu nagle na dziewięć dni przed pierwszą kolejką ligową trener dostaje zaproszenie na dywanik. Od Jacka Kruszewskiego, ówczesnego prezesa Wisły Płock, usłyszeliśmy: – Wczoraj nie było tematu rozstania. Dziś usiedliśmy przy stole i po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że przyszedł czas na pożegnanie. Trener Kaczmarek nie został zwolniony, ale też nie złożył rezygnacji. Kontrakt został rozwiązany za porozumieniem stron.

To była o tyle niezrozumiała decyzja, że Marcin Kaczmarek wybudował sobie w Płocku mały pomnik. Wywalczył awans do 1. ligi, potem do Ekstraklasy. W sezonie 2016/2017 zajął 9. miejsce w części zasadniczej jako beniaminek, mając tyle samo punktów co Korona Kielce będąca na miejscu dającym awans do górnej ósemki. Bilans bezpośrednich spotkań zadecydował jednak, że tamtą kampanię płocczanie musieli skończyć w dolnej części tabeli, ale na zupełnie bezpiecznym 12. miejscu.

Sumując to wszystko, to nie był grunt pod logiczną zmianę trenera. Trudno było zatem zrozumieć taką decyzję włodarzy, a już po wypływie kilku informacji trzeba było po prostu współczuć trenerowi Kaczmarkowi. O jego rozstaniu z Wisłą Płock „zadecydowali” piłkarze: – Żadnego buntu nie było, ale przeciwko trenerowi stanął Dominik Furman. On skrytykował Kaczmarka za słabe treningi. To wydarzyło się ostatniego dnia obozu w Siedlcach. Trenera przy tym nie było, ale ktoś mu to powtórzył. Ten spytał Furmana, czy to prawda. Furman potwierdził i dodał, że drużyna myśli tak samo. Nikt go jednak nie poparł, bo już wcześniej uznaliśmy, że nie będziemy się wtrącać w ten konflikt i nie opowiemy się za żadną ze stron – powiedział anonimowo jeden z zawodników na łamach mediów.

O konflikcie z zespołem nie było mowy, te plotki dobitnie zdementował ówczesny kapitan, Seweryn Kiełpin. Po prostu nie wszystkim podobał się styl, w jakim Kaczmarek podchodził do zawodników. A słynął z twardej ręki i mocnego charakteru. Jak widać, coś takiego w połączeniu nawet z dobrymi wynikami i wielkimi zasługami w tle może zgubić trenera.

Leszek Ojrzyński (Stal Mielec, kwiecień 2021)

Kiedy Stal Mielec wróciła do Ekstraklasy w sezonie 2020/2021, nie spodziewaliśmy się, że z jej udziałem będą odstawiać się takie cyrki. Dość powiedzieć, że w 2020 roku mielczanie mieli czterech prezesów (Orłowski, Wyparło, Jaskot, Klimek) oraz czterech trenerów (Marzec, Skrzypczak, Ojrzyński, Gąsior). Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że to istne kuriozum doskonale nawiązujące do hasła „organizacyjnie Stal Mielec”. Ostatecznie burdel w biurze klubowym nie wpłynął na powodzenie misji, jakim było utrzymanie, choć stało się to bardziej pomimo problemów. Ich nie dało się bagatelizować, było w tym więcej szczęścia niż rozumu. To samo można było powiedzieć o zmianie trenera na ostatnie siedem kolejek. Manewr rozpaczliwy i raczej niecodzienny. Owszem, dzisiaj pomysłodawca takiej roszady ma w garści argument, że przecież wszystko się powiodło. Tylko że ówczesne okoliczności tego wydarzenia były dość absurdalne.

Leszek Ojrzyński, który przejął Stal w listopadzie 2020 roku, poprowadził zespół w 15 meczach. Zdobył 16 punktów, przegrał tylko pięć meczów, miał średnią 1,07 punktu na spotkanie. Niewiele, ale jak na standardy Stali – poprawnie. Ba, z Ekstraklasy spadała przecież tylko jedna drużyna, a poznaliśmy ją dość wcześnie. Nie z punktu widzenia matematyki, a beznadziejności prezentowanej w każdym aspekcie. Wystarczyło lepiej punktować od Podbeskidzia (bo o nim mowa), co było zadaniem bardzo prostym. Zresztą, trener Ojrzyński wygrał mecz z Podbeskidziem niedługo przed zwolnieniem. Gdy patrzyliśmy wtedy w tabelę, można było pomyśleć, że sytuacja jest stabilna. Co więcej, Stal miała jeszcze zaległy mecz z Rakowem, który był całkiem groteskowym punktem dyskusji z ówczesnym prezesem klubu, Jackiem Klimkiem:

Klimek: Powiedziałem wyraźnie – punkty, miejsce, gra w ostatnich pięciu meczach. Może bardziej skuteczność oraz zachowanie tej drużyny w okolicach 70. minuty, kiedy w ostatnich paru meczach było tak, jakby ktoś nam wtyczkę z prądu wyjął. No panowie, oglądacie mecze, chyba nie chcecie mi powiedzieć, że my na Warcie graliśmy dobrze i że nie zabrakło nam prądu. Jeśli chcecie mi to powiedzieć, to sorry, nie kupuję tego.

Weszło: Zwolniłby pan Leszka Ojrzyńskiego, gdyby był teraz na 14. miejscu?
Gdyby teraz był na 14. miejscu?

Tak.
Na pewno nie.

A gdyby Ojrzyński wygrał mecz zaległy z Rakowem, mógłby być na 14. miejscu.
Ale wie pan, gdybym wiedział, co będzie 16 maja, to bym dzisiaj z panem z uśmiechem rozmawiał i zaprosiłbym pana na piwo. Niestety nie mam czarodziejskiej kuli i nie potrafię powiedzieć, co będzie jutro. A pan mnie pyta, co by było, gdyby było.

Totalnie nie kleiła nam się ta argumentacja. Tym bardziej że ostatnie pięć meczów Leszka Ojrzyńskiego w Stali to kolejno remis z Wisłą Płock (zamieszana w grę o utrzymanie), porażka z Piastem Gliwice, zwycięstwo z Podbeskidziem (kluczowe), porażka z Wisłą Kraków (zamieszana w grę o utrzymanie) i remis z Wartą (rewelacja sezonu). Pięć punktów. W tym samym czasie Podbeskidzie zdobyło cztery, notując oczywiście porażkę ze Stalą, a do końca sezonu zdobyło zaledwie drugie tyle (Stal – 9). Słowem: to nie była sytuacja alarmowa. Ale nagle prezes Stali sobie wymyślił, że potrzebuje trenera, który „będzie miał szczęście”. Nie wiemy, jak potoczyłby się los mielczan z Ojrzyńskim u steru, bo dzisiaj to tylko gdybanie. Logiczne pobudki wskazywały jednak, że Stal nie spadłaby z ligi, tak czy siak. Zmiana na trenera Gąsiora była dziwaczną zmianą dla zmiany.

Michał Probierz (Bruk-Bet Termalica, styczeń 2022)

To był bardzo krótki mariaż. Skończył się, zanim na dobre się zaczął, lecz nie sposób go w tym zestawieniu nie wymienić. Michał Probierz słynie z tego, że potrafi zrobić coś „po swojemu”. Bezkompromisowo, ekspresyjnie, ze śladem na historii polskiej piłki. Również w tym przypadku był bohaterem sytuacji, do której będzie można odwoływać się latami. Nie tylko dlatego, że okoliczności są kuriozalne, bo także – pół żartem – da się z tej historii wynieść jakąś wartość edukacyjną. To znaczy: uciekaj ze związku czym prędzej, skoro już w pierwszych dniach widzisz poważne sygnały ostrzegawcze.

Michał Probierz na początku tego roku przystał na warunki proponowane przez Termalikę i podpisał z nią kontrakt. Przygotowywał się już do pierwszego treningu, piłkarze byli podekscytowani, ale nie minęło nawet 48 godzin, nim Probierz spakował walizki i wyjechał z Niecieczy w cholerę. Powód? Probierz dowiedział się dopiero po podpisaniu umowy, że obiecany układ sił w klubie będzie jednak inny. Były trener „Pasów” oczekiwał dużego wpływu w sferze transferowej, dostał go, ale zaraz padła wieść, że Krzysztof Witkowski jako dyrektor sportowy miał otrzymać większe pole manewru przy zarządzaniu klubem. To,  rzecz jasna, zaburzyłoby siłą pozycji szkoleniowca.  Probierz się oburzył, poczuł się oszukany.

– Kompletnie inne były ustalenia przy podpisywaniu umowy. Chciał i był gotowy pomóc klubowi, pieniądze były sprawą drugorzędną. Ale poczuł się bardzo rozczarowany, jeśli chodzi o transfery. Jeśli tak to wyglądało na początku pracy, strach pomyśleć, co byłoby dalej – informował „PS”, powołując się na głos z otoczenia byłego trenera Cracovii.

Okrągłe dwa dni – tyle trwała przygoda Michała Probierza z Termaliką. Oczywiście trwałaby dłużej, gdyby klub nie sprowokował takiej a nie innej sytuacji. I żeby nie było, temperament Probierza też dał o sobie znać.

Dariusz Banasik (Radomiak Radom, kwiecień 2022)

Dariusz Banasik był fundamentem największych sukcesów w historii radomskiej piłki. Przez cztery lata tak mocno przyzwyczaił wszystkich do wygrywania, że kiedy w końcu zaczął przegrywać, stracił pracę. Porąbane, prawda? To doskonały przykład na zostanie ofiarą własnych osiągnięć. Tak dobitny przykład w realiach Ekstraklasy, że bardziej się chyba nie da. Wystarczyło spojrzeć przed minionym weekendem na pozycję Radomiaka w tabeli Ekstraklasy (szóste miejsce) i zadać sobie pytanie, czy trener takiego zespołu powinien zostać zwolniony. Oczywiście, że nie.

Jeśli komuś brakuje chłodnej głowy, naprawdę łatwo o wtopę. Dzisiaj chyba nikt nie wątpliwości, że decyzja o pożegnaniu Dariusza Banasika to istne kuriozum, moment niewytłumaczalny logicznymi pobudkami. Jeszcze przed sezonem trener Radomiaka mówił na Weszło, że Radomiak może wygrać z połową ligi. Jak wtedy przyjmowano takie zapowiedzi? Oczywiście z uśmiechem na twarzy, bo gdzie – Radomiak? Z takim zapleczem? Bez szans. Okazało się jednak, że ten klub przerósł wszelkie oczekiwania. Owszem, w po przerwie zimowej wygrał tylko jeden mecz, przegrał i zremisował po pięć. Ale czy to powód do zmiany trenera? Skąd, szczególnie że Radomiak cierpi na problemy infrastrukturalne i finansowe. Sam prezes przyznał, że klubu nie stać nawet na siatkę skautingową…

Można by wręcz powiedzieć, że Radomiak dopiero na wiosnę notuje wyniki, przy których powiedzielibyśmy jesienią „okej, tego można było się spodziewać”. Ale ktoś chyba stwierdził, że klub z zapleczem na poziomie 3. ligi może walczyć o europejskie puchary. No nie, to nie Raków, choć nawet Raków potrzebował przecież jednego sezonu na okrzepnięcie w roli beniaminka. Słuchajcie, przecież Radomiak wciąż może zrobić lepszy wynik niż właśnie ekipa Marka Papszuna dwa sezonu temu. Ekipa, która swoją drogą dawno straciłaby tego trenera, gdyby Michał Świerczewski postanowił go wyrzucić po pierwszym kryzysie w niższych ligach. Na przykładzie Marka Papszuna koleje losu Dariusza Banasika brzmią tym bardziej niedorzecznie, im więcej zdań z ust prezesa Radomiaka się usłyszy.

Koniec, na jaki nie zasłużył. Dariusz Banasik napisał z Radomiakiem historię

Sławomir Stempniewski na konferencji prasowej ogłaszającej odejście Banasika i przyjście Mariusza Lewandowskiego: – Próbowaliśmy dać czas drużynie, żeby trener spróbował ją odbudować. Na wiosnę rezultaty były fatalne, jesteśmy praktycznie na przedostatnim miejscu. Gdybyśmy tak dalej grali i nie mieli punktów z jesieni, to byśmy spadli. Trzeba było jakoś reagować. Decyzja bolesna, ale per saldo wyjdzie na korzyść klubu, spowoduje, że będzie łatwiej budować przyszłość. Efekt beniaminka się skończył, Ekstraklasa nauczyła się Radomiaka, widać było, że z meczu na mecz jest coraz gorzej i nie bardzo było widać, jak wybrnąć z tej sytuacji. W mojej ocenie to nie jest specyfika Radomia i Polski, na całym świecie dzieje się tak, że jest potrzebne świeże spojrzenie na zespół, nowa siła witalna, bo po czterech latach następuje zmęczenie materiałem. Praca w piłce nożnej na takim poziomie, z tymi samymi zawodnikami, musi spowodować pewne zatracenie chemii. Najczęściej wyjściem z sytuacji jest tchnienie nowego ducha w zespół i to chcemy zrobić 

Gdyby np. władze Liverpoolu szły tokiem rozumowania Sławomira Stempniewskiego, Juergen Klopp nie prowadziłby już ekipy „The Reds” w obecnym sezonie, bo kampania 2020/2021 była najgorszym pełnym rokiem w wykonaniu Niemca na Anfield. O tej skali absurdu mówimy.

WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE: 

Fot. Newspix

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Ekstraklasa

Trela: Napastnicy drugiego wyboru. Kto w Ekstraklasie ma w ataku kłopoty bogactwa?

Michał Trela
1
Trela: Napastnicy drugiego wyboru. Kto w Ekstraklasie ma w ataku kłopoty bogactwa?

Komentarze

41 komentarzy

Loading...