Reklama

Bohaterowie? Robimy tylko to, co konieczne. Jak wygląda pomoc po drugiej stronie granicy?

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

07 marca 2022, 14:25 • 17 min czytania 3 komentarze

Iwano-Frankiwsk to miasto położone w zachodniej Ukrainie. Z liczbą ludności wynoszącą około dwustu czterdziestu tysięcy mieszkańców, nie wyróżnia się szczególnie na tle innych w kraju. Na północy znajduje się o wiele większy Lwów. Na południu zaś – nieopodal granicy rumuńskiej – Czerniowce, porównywalne jeżeli chodzi o demografię. Można powiedzieć, że to typowa miejscowość na zachodzie Ukrainy. Mozaika różnych epok i kultur, z widocznymi śladami obecności polskiej (jego pierwotna nazwa brzmiała Stanisławów), czy habsburskiej, w którym spory procent mieszkańców stanowiła ludność żydowska.

Bohaterowie? Robimy tylko to, co konieczne. Jak wygląda pomoc po drugiej stronie granicy?

Iwano-Frankiwsk jest dobrą bazą wypadową na Bukowel – jeden z największych ośrodków narciarskich w tej części Europy. Zapewne o tym myślała większość przyjezdnych, która 23 lutego przebywała w mieście. A stali mieszkańcy? Pewnie, że byli zaniepokojeni tym, że nieopodal granicy ich kraju stacjonują rosyjskie i białoruskie czołgi. Jednak nic nie zapowiadało tego, że za chwilę ludzie z Iwano-Frankiwska doświadczą dramatu wojny na własnej skórze.

Dzień później na znajdujące się w mieście lotnisko z nieba spadły rosyjskie bomby. To był pierwszy dzień inwazji na Ukrainę. W pierwszych godzinach ataku zapanowała panika, skutecznie podsycana zalewem informacji niemożliwych do zweryfikowania. Wiadomo było tyle, że Rosjanie atakują. Ale że aż tutaj? Przecież mowa o zachodzie Ukrainy. W tym rejonie bomb nie spodziewał się nikt.

Później nastąpiła wielka mobilizacja. W obwodzie tworzono kolejne oddziały wojsk obrony terytorialnej, z zachodu szerokim strumieniem zaczęła przybywać pomoc humanitarna, a przed punktem krwiodawstwa momentalnie utworzyła się ogromna kolejka. Każdy czuł się zobowiązany do pomocy.

Reklama

Alicja i Sebastian to ukraińsko-polskie małżeństwo. Na co dzień wiodą życie na emigracji, pracując w Wielkiej Brytanii. Kilka dni przed rosyjską agresją, przebywali w Ukrainie w ramach urlopu. Spędzali czas w Bukowelu oraz Iwano-Frankiwsku, w którym mieszka najbliższa rodzina Alicji. Kiedy Rosjanie zbombardowali miasto, para znajdowała się już na wyspach. Ale jak tu pracować ze świadomością, że krewni, którzy jeszcze parę dni temu gościli cię we własnych progach, teraz znajdują się w niebezpieczeństwie? Że mnóstwo znajomych pochodzących z Kijowa, Charkowa, Odessy i innych miast w Ukrainie, straciło swoje domy? A nie raz i rodziny…

Zadajcie sobie pytanie, czy bylibyście w stanie normalnie funkcjonować, znajdując się setki kilometrów dalej, w czasie gdy ludzie których kochacie, w każdej chwili mogą zginąć. W zalewie informacyjnego chaosu, gdzie prawda miesza się z fikcją. Z dziesiątkami prywatnych wiadomości, przychodzących o każdej porze dnia i nocy. Z których każda – zwłaszcza od osób ze stolicy oraz miast położonych we wschodniej Ukrainie – może być tą ostatnią. Wiedząc, że ograniczenie się do wsparcia finansowego czy też zbiórek darów dla uciskanego kraju, nie wystarczy. Pomoc potrzebna była również tam, na miejscu.

Po kilku ciężkich, nieprzespanych nocach, Ala i Sebastian podjęli trudną, lecz odważną i godną podziwu decyzję o powrocie do Ukrainy. Przylecieli do Rzeszowa, skąd udali się na granicę. A następnie do Iwano-Frankiwska.

PO DRUGIEJ STRONIE

Zgodnie z relacjami, które usłyszeli od znajomych i rodziny, w pierwszych godzinach po zbombardowaniu lotniska, w mieście panował chaos. To całkowicie zrozumiałe. Celem Rosji było wyłączenie z walki ukraińskiego lotnictwa, ale rosyjscy zbrodniarze wojenni nie wahają się ostrzeliwać również zabudowań cywilnych. Nikt nie mógł zagwarantować mieszkańcom Iwano-Frankiwska tego, że kolejne pociski nie spadną na ich domy.

Jednak po pierwszym szoku wszyscy zakasali rękawy i wzięli się do ciężkiej pracy. Ta jest koordynowana przez władze, lecz lwią część wykonują zwykli ludzie, zgłaszający się do pomocy w ramach wolontariatu. Tacy, jak Ala i Sebastian.

Reklama

– Sami pracownicy miejscy nie byliby w stanie tego wszystkiego przerobić. A przecież nie pomagamy tylko na miejscu. Przyjeżdżają do nas też samochody z innych miast, które znajdują się w gorszej sytuacji – jak Odessa, Kijów, Charków czy Czernihów. Pakujemy im zapasy i samochody ruszają dalej, na wschód – mówi Sebastian.

Obowiązków nie brakuje, wolontariusze zajmują się w zasadzie wszystkim. Codziennie do miasta przyjeżdżają samochody z zaopatrzeniem, które jest gromadzone w halach i magazynach, znajdujących się w centrum miasta. W samochodach, kursujących z całej Europy, znajduje się dosłownie wszystko. Od żywności, po ubrania, koce, medykamenty, środki higieniczne, aż po świeczki i baterie. Nie ma czasu do stracenia, więc auta zapewniające zaopatrzenie, gnają po dziurawych, ukraińskich drogach jak opętane. Z tego względu towar dojeżdża do miejsca zbiórki zupełnie pomieszany. Chociaż na całe szczęście, nieuszkodzony – a to najważniejsze.

W kwestii zaopatrzenia pomoc nadchodząca z zachodu jest ogromna, a kolejne transporty przyjeżdżają prawie z każdego kraju – Polski, Niemiec, Włoch, Danii, nawet z Luksemburgu. Jednak zapotrzebowanie na praktycznie każdy produkt jest jeszcze większe.

Sebastian: – Brakuje środków higienicznych, środków medycznych – w tym podstawowych, jak lekarstwa przeciwbólowe. Ostatnio wśród miejscowej ludności zbieraliśmy kubki metalowe oraz miski. Brakuje świec. Podczas godziny policyjnej nie możemy używać świateł. Korzystamy wtedy wyłącznie z latarek i świeczek – oczywiście, przy zasuniętych zasłonach. Ale to wszystko się zużywa, potrzebujemy baterii. W Iwano-Frankiwsku od godziny 22 do 7 rano następuje godzina policyjna, przy czym zakaz używania światła jest o 23. Wydaje mi się, że godzina różnicy wynika stąd, żeby ludzie mogli się przygotować na noc i zużywać wtedy jak najmniej energii.

Największą część w transportach stanowi pożywienie. Rzecz jasna, nikt nie narzeka na otrzymane dary, ale będący na miejscu wolontariusze zwracają uwagę na to, by skupić się również na innych produktach. Chociażby takich, jak wspomniane już medykamenty czy baterie. Miejscowi czasami żartują, że po wojnie, zamiast chudsi przez związany z nią stres, skończą grubsi od przywiezionych darów.

Oczywiście, próby zachowania dobrego morale chociażby przez poczucie humoru, to również pewien element podniesienia się na duchu. Chociaż wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że nie raz jest to śmiech przez łzy. Jedzenie jest potrzebne. Ale problem leży w logistyce. W samym Iwano-Frankiwsku pożywienia nie brakuje. Mieszkańcy miasta jak tylko mogą, starają się funkcjonować normalnie. Wielu z nich chodzi do pracy, otwarte są sklepy czy też inne punkty zaopatrzenia. Przybysze ze wschodu kraju są wyżywiani przez miejscowych, którzy sporządzają im posiłki na miejscu.

Jednak mieszkańcy takich miast jak Kijów, Charków czy Odessa, znajdują się w o wiele gorszej sytuacji. W nich jedzenie jest potrzebne i miejscowości z zachodniej Ukrainy starają się je dostarczać. Ale ze względu na obecność rosyjskich wojsk w ich otoczeniu, transport nie raz jest utrudniony.

WOJNA KOMUNIKACYJNA

Nawet w takim mieście jak Iwano-Frankiwsk, gdzie jest stosunkowo bezpiecznie, rytm życia mieszkańców wyznaczają kolejne alarmy, ostrzegające o potencjalnym ataku. Te zwykle pojawiają się nad ranem oraz wieczorem. Rząd stworzył specjalną aplikację na telefon. Wybiera się w niej region zamieszkania i na tej podstawie otrzymuje się powiadomienia o początku oraz zakończeniu alarmu w danym miejscu.

Bardzo ważną rolę pełni komunikator Telegram. Korzystają z niego wszyscy – od władz po zwykłych obywateli. Można znaleźć na nim dosłownie wszystko. Najnowsze zalecenia jednostek administracyjnych, porady dotyczące tego, jak zachować się w razie potencjalnego ataku, weryfikacje fałszywych wiadomości (których nie brakuje) czy też informacje lokalne – na przykład dotyczące zapasów. Komunikator jest popularny z tego względu, że jego twórcy konsekwentnie odmawiają władzom poszczególnych krajów ujawniania danych swoich użytkowników.

Ponadto, aplikacja pozwala na tworzenie zamkniętych grup. Do tych można dostać się tylko z polecenia osoby, która już w takiej grupie się znajduje. To w znacznym stopniu ogranicza pole manewru dywersantom, od których aż roi się w ukraińskim internecie.

Praca wolontariuszy zaczyna się właśnie od sprawdzenia wiadomości na telegramowych grupach. Część z nich jest przydzielona na przykład do zaopatrzenia medycznego, inni do rozdysponowania żywności. Jeszcze inni są odpowiedzialni za zapewnienie uchodźcom ze zbombardowanych miast jak najlepszych warunków zakwaterowania. Wolontariusze nie są sztywno przypisani do tylko jednej grupy, bo sytuacja jest dynamiczna. Jednego dnia trzeba oddelegować większą liczbę osób do segregowania dostaw medykamentów. Innym razem potrzeba więcej sił, by zadbać o uchodźców napływających z miast ogarniętych wojenną zawieruchą.

Organizacja pracy zwykle jest oddolna, a obecność ludzi w kilku różnych grupach działa niczym internetowa poczta pantoflowa. Ktoś wysyła informację, że potrzebuje środków czystości? Nie musisz zajmować się tą sprawą osobiście, ale przekaż tę wiadomość grupie, która jest za to odpowiedzialna.

Telegram pomaga w komunikacji na miejscu, ale wielu ludzi przybywających do Iwano-Frankiwska poszukuje kontaktów z innych miast. Albo transportu, chociażby na granicę. W tym celu często pomocny okazuje się Twitter czy Instagram. Aktywność ludzi dobrej woli w mediach społecznościowych jest szalenie ważna. Ona również niesie za sobą realną pomoc. I najeźdźca zdaje sobie z tego sprawę. Szerzenie dezinformacji ze strony Rosjan jest czymś na porządku dziennym. Ale wolontariusze doświadczają też wielu ataków hakerskich.

Sebastian:- Praktycznie każdy z nas miał próby włamań na profile społecznościowe. Na przykład Alicja otrzymała próbę logowania z Soczi, ja miałem z Kijowa, ktoś inny z Rostowa nad Donem. Musimy również uważać, żeby nie udostępniać za dużo informacji przez internet.

KAŻDY POMAGA, JAK MOŻE

Praca na miejscu bywa chaotyczna. Ale chaos wynika również ze zwykłej chęci niesienia pomocy. Czasami, kiedy do miasta przyjeżdża duży transport, w magazynach na kilku metrach kwadratowych potrafi się kotłować nawet kilkanaście osób. Byleby szybciej posortować otrzymane rzeczy, które dla mieszkańców innych miast mogą okazać się zbawienne.

Liczy się każda para dłoni, praca zawsze się znajdzie. Warunki fizyczne są w zasadzie nieistotne. Silny z ciebie facet? Przenoś ciężkie paczki. Jesteś drobną kobietą? W takim razie możesz je rozpakowywać i sortować w magazynie. By zostać wolontariuszem, nie trzeba się nigdzie zapisywać. Wystarczy po prostu pojawić się na miejscu i pracować. Zajęć nie brakuje, bo Iwano-Frankiwsk pełni ważną rolę w kwestii zaopatrzenia mieszkańców miast, które w wyniku rosyjskiej inwazji ucierpiały znacznie bardziej. Te transporty ratują ludzkie życia.

Ale Ukraina musi się również bronić, a mieszkańcy – być w ciągłej gotowości na odparcie ataku rosyjskiego agresora. Z zachodu przyjeżdżają również kamizelki kuloodporne oraz hełmy.

Ukraińskie krawcowe o wyglądzie typowych babuszek, bez przerwy szyją ubrania dla wojsk obrony terytorialnej. Produkują też śpiwory ze słynnym już przesłaniem, które obrońcy Wyspy Węży wygłosili do rosyjskiego okrętu wojennego.

W mieście panuje bardzo patriotyczna atmosfera. W sklepach z głośników można usłyszeć ukraiński hymn. Na ulicach rozwieszone są billboardy wspierające ukraińską armię i wyrażające pogardę dla rosyjskich morderców.

Natomiast w samym centrum obowiązuje kategoryczny zakaz robienia zdjęć. Wróg nie śpi i czeka na najmniejsze potknięcie. Dywersanci są obecni w całym kraju. Ukraińcy nie mogą pozwolić sobie na to, by kilka nieopatrznie zrobionych fotek zdradziło na przykład aktualną lokalizację oddziałów znajdujących się w okolicy.

DO GRANICY

Ukraińcy poświęcają wszystko, by pozostać suwerennym narodem. Bomby i rakiety rosyjskich zbrodniarzy wojennych atakują cywilne zabudowania, pochłaniając setki ludzkich istnień. Ci, którym udaje się przetrwać, niejednokrotnie zostają bez dachu nad głową i jakichkolwiek perspektyw powrotu do normalnego życia. Uciekają z miejsca, które mogli nazwać kiedyś swoim domem. Idą tam, gdzie mogą chociaż poczuć się bezpiecznie. Wielu z nich decyduje się na przekroczenie granicy – głównie polskiej.

Iwano-Frankiwsk jest specyficznym miastem, ze względu na swoje położenie. Od polskich przejść granicznych miasto dzieli nieco ponad dwieście kilometrów. Jednak na południu, nieco bliżej znajduje się granica rumuńska. Kto chce się wydostać z kraju, ma również do wyboru przejścia ukraińsko-słowackie w Użhorodzie czy Małyjm Bereznyjm. Są oddalone o dwieście siedemdziesiąt kilometrów od miasta. Podobnie jak granica węgierska.

W kwestii przyjmowania ukraińskich uchodźców Polacy wykazują się ogromnym pokładem humanitaryzmu. Wiele osób pracuje na naszej granicy dzień i noc, starając się zapewnić wszystko to, co jest niezbędne po długiej i wyniszczającej podróży, oraz jak najlepiej przygotować uchodźców do dalszej drogi. Służby graniczne bardzo uprościły procedurę przedostania się do kraju. Ale napływ ofiar wojny był tak wielki, że kilka dni temu czas oczekiwania na przekroczenie granicy wynosił nawet trzy doby.

Problem polegał na tym, że zdecydowana większość uchodźców kieruje się w stronę granicy z Polską. W przypadku przejść łączących Ukrainę ze Słowacją, Rumunią czy Węgrami, czas oczekiwania był o wiele krótszy. A oni również są przygotowani do udzielenia pomocy Ukraińcom. Tak, dotyczy to nawet Węgier, których prorosyjska postawa jest wręcz haniebna. Ale uchodźcy mogą liczyć na opiekę po wejściu do tego kraju.

Sebastian:– Coraz mniej ludzi chce przyjechać do Iwano-Frankiwska, bo każdy chce jak najszybciej dostać się do polskiej granicy. My raczej staramy się kierować ich na Użhorod, czyli granicę słowacką, albo na granicę węgierską lub rumuńską. Mamy nawiązane kontakty z ludźmi ze Słowacji, którzy również chcą pomagać. Mogą odbierać ludzi z granicy i nawet przewieźć do Polski. Nie mamy możliwości, by z każdym porozmawiać, bo jest ich po prostu za dużo. Podejrzewam, że wielu ma w Polsce rodziny czy znajomych i dlatego chcą udać się w naszym kierunku. W takich momentach jesteśmy bezsilni. Niektórzy są przerażeni i ja to rozumiem. Mówimy im, żeby zostali na miejscu, bo tak będzie dla nich lepiej, ale nie możemy ich do tego zmusić.

Nie znaczy to, że uchodźcy, którzy decydują się opuścić miasto, są pozostawieni sami sobie. Wolontariusze przekazują im kontakty do ludzi, którzy mogą o nich zadbać w kolejnym mieście do którego dotrą, lub na granicy.

W tych trudnych czasach nieoceniona okazuje się rola mediów społecznościowych, dzięki którym informacje są szybko i sprawnie rozpowszechniane. To pomaga zaangażować wiele osób nawet spoza Ukrainy, które wykonują kolosalną pracę w kwestii pomocy uchodźcom. Takich jak Nikola – Polka, która mieszka w Hamburgu.

Nikola studiuje z Aliną, Ukrainką pochodzącą z Kijowa. 24 lutego otrzymała od koleżanki przerażającą wiadomość, że miasto zostało zaatakowane. Polka nie mogła pogodzić się z tym, że ludzie którzy jeszcze wczoraj wiedli normalne życie, dziś muszą drżeć o siebie i swoich najbliższych. Nikola postanowiła pomóc Alinie. Zaczęła publikować na swoich profilach społecznościowych wpisy, w których informowała, że poszukuje transportu, mogącego zabrać Alinę z oblężonego miasta.

– W ten sposób poznałam Sebastiana, który zaoferował swoją pomoc. Podałam mu kontakt do Aliny, żeby mogli dogadać szczegóły. Ostatecznie ewakuacja się nie udała. Mosty zostały odcięte, a ucieczka z Kijowa stała się bardzo utrudniona. Do tej pory martwię się o moją koleżankę. Jest taką samą dziewczyną jak ja, która ma swoje życie i swoje problemy, a jednak jej, jak i milionom ludzi zawalił się świat. Pomagam, bo czuję, że to mój ludzki obowiązek. Nie mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć na to jak Ukraińcy cierpią i tracą wszystko, na co dotychczas zapracowali. Z Aliną jestem cały czas w kontakcie. Powiedziała mi, że właśnie teraz chce, żeby wszyscy byli mentalnie z Ukrainą i zrozumieli, że oni nie są niczemu winni, tylko bronią swoich granic. Dlatego wspieram ją i staram podnieść na duchu – mówi Polka.

Nikola pragnęła pomóc Ukraińcom, jednak zbiórki okazały się niewystarczające. Na Facebooku widziała setki wpisów od ludzi, którzy oferowali zakwaterowanie uchodźcom, oraz wpisy samych Ukraińców, poszukujących dachu nad głową. Lecz pomiędzy tymi dwiema grupami nie było żadnej interakcji. Wtedy postanowiła wykorzystać swoje zasięgi na Twitterze. Zaczęła przekazywać informacje od osób proponujących schronienie do samych Ukraińców, albo wolontariuszy, którzy tam pracowali. Niedługo później otrzymała wiadomości zwrotne, że ktoś skorzystał z podanych przez nią ofert zamieszkania. Internetowa poczta pantoflowa zadziałała. Kilka kliknięć pozwoliło znaleźć komuś dach nad głową.

Nikola stwierdziła, że w ten sposób może zdziałać wiele dobrego. Wyrobiła sobie dużą grupę kontaktów zarówno wśród oferujących, jak i poszukujących schronienia. Jej profil działa niczym sprawne biuro nieruchomości i pomógł już dziesiątkom ofiar wojny. Oczywiście, publikuje tam informacje od osób, które wcześniej sprawdza, rozmawia z nimi w prywatnych korespondencjach, chce poznać ich intencje. Bo oszustów oraz ludzi pragnących wykorzystać sytuację w jakiej znaleźli się Ukraińcy, nie brakuje.

– Jestem w stałym kontakcie z nadawcami ogłoszeń, aby móc usunąć je, kiedy będą już nieaktualne. W międzyczasie szukam też postów ludzi, którzy szukają schronienia i staram się jakoś je dopasować do ogłoszeń, którymi dysponuję. Wiele dużych kont na Twitterze pomogło mi nagłośnić tę akcję. Jestem tylko pośrednikiem, ale teraz każdy już wie, do kogo kierować się po pomoc. Nie muszę publikować wszystkich ogłoszeń, bo zwykle w trakcie rozmowy okazuje się, że mam kontakt do kogoś, kto poratuje schronieniem. Zasięg jest na wagę złota. Nawet dziś [rozmawialiśmy w niedzielę – dop. red.] dostałam 2 wiadomości od Ukraińców, którzy pytali mnie czy pomogę im znaleźć zakwaterowanie. To niesamowite, że docieram aż tak daleko. Znalezienie mieszkania chociaż jednej rodzinie dziennie to dla mnie ogromny sukces. Oczywiście to nie jest to samo co pomoc na miejscu w Ukrainie, ale myślę, że to też ważne – mówi Nikola.

IWANO-FRANKIWSK NA RAZIE JEST BEZPIECZNY

Jednak błędem byłoby założenie, że Iwano-Frankiwsk jest wyłącznie miastem tranzytowym – przystankiem w drodze na zachód. Większość Ukraińców nie chce opuszczać swojego kraju. Przemieszczają się do zachodniej części państwa, ale pragną w nim pozostać. Pomóc na miejscu tak, jak tylko mogą. To w końcu ich ziemie, które rosyjski najeźdźca chce wziąć siłą. Wiele z tych osób nie ma już nic do stracenia. Są przepełnieni bólem oraz nienawiścią do rosyjskiego okupanta.

– Mieliśmy tu dwie kobiety, które chciały jechać do Polski. Później otrzymały informację, że straciły mężów na froncie. Stwierdziły, że skoro ich mężowie zostali tutaj na zawsze, to one też zostaną. Spróbują przeciwstawić się rosyjskiej agresji. Takich sytuacji jest mnóstwo. Jak możesz pocieszyć takich ludzi, widząc dramatyczną sytuację w jakiej się znaleźli? Alicja ma mocniejszy charakter ode mnie, ale ja czasami po prostu nie wiem co mam im powiedzieć, jak porozmawiać – mówi Sebastian.

Zatem większość uchodźców z Charkowa, Kijowa czy Odessy, zostaje w Iwano-Frankiwsku. Stara się przeczekać ten trudny czas w nadziei na to, że wojna minie, a niepodległa Ukraina zatriumfuje. Mieszkańcy Iwano-Frankiwska współpracują razem z władzami miasta, zgłaszając możliwość przyjęcia gości w progach swoich domów. Całodobowo działają dwie linie telefoniczne, na których urzędnicy informują zainteresowanych, gdzie ci mogą się udać.

Bardzo pomagają informacje, zamieszczane na odpowiednich grupach na Telegramie oraz po prostu, zwykłe relacje międzyludzkie. Nierzadko bombardowania dotykają znajomych czy też członków rodzin osób, które mieszkają w Iwano-Frankiwsku. Ale nikt nie ma oporów przed przyjęciem obcych osób, które znalazły się w tragicznym położeniu.

Tego rodzaju poczta pantoflowa jest bezcenna w sprawnym znalezieniu zakwaterowania. Ogłasza się też mnóstwo hotelarzy. Jeszcze kilkanaście dni temu ich noclegi były bazą wypadową do Bukowela. Dziś wszyscy pomagają przetrwać dziesiątkom matek z dziećmi. Mężczyzn praktycznie tam nie ma. W przypadku kiedy znajdują się w wieku poborowym, ale przeprowadzili swoje rodziny przez pół kraju, by te mogły się schronić, mężczyźni nie mogą przebywać w miejscach pomocy dłużej, niż dwa dni. Ktoś w końcu musi walczyć.

Jak na razie, ci ludzie są bezpieczni w Iwano-Frankiwsku. Mają zapewnione pożywienie i dach nad głową. Jeżeli chcą, mogą przedostać się na granicę. Wolontariusze pracują na pełnych obrotach, przyjmując do miasta kolejne ofiary wojny, rozładowując otrzymany towar, i wysyłając go dalej. Do miejscowości, które zostały dotknięte rosyjską agresją w znacznie większym stopniu. Ale jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało, miasto stara się normalnie funkcjonować.

Sebastian:- Ludzie chodzą tu do pracy, miasto nie jest zamknięte. To nie jest tak, że każdy czeka tutaj na bombardowanie, trzymając karabin pod łóżkiem. Życie musi toczyć się swoim tempem. Nie chciałbym, żeby to źle zabrzmiało, jednak po pierwszym szoku mieszkańcy oswoili się z obecną sytuacją. Ale to już nie jest to samo społeczeństwo, które widziałem na kilka dni przed inwazją. Ono nigdy nie wróci do normalności.

Ale rosyjskie bombardowania niszczą kolejne miasta. Niewinnych ofiar przybywa z dnia na dzień, stąd Ukraińcy domagają się, by NATO zamknęło niebo nad ich krajem. Z samego Iwano-Frankiwska codziennie wyjeżdżają samochody z zaopatrzeniem, które pomaga przetrwać mieszkańcom najbardziej poszkodowanych miejscowości. Ukraińcy wciąż kontrolują linię kolejową, łączącą miasto z Kijowem.

Sebastian i Alicja w niedzielę zdecydowali się wyruszyć do stolicy specjalnie utworzonym pociągiem, wypełnionym pomocą humanitarną dla mieszkańców Kijowa. Przybyli do Iwano-Frankiwska nieść pomoc, ale zdają sobie sprawę z tego, że prawdziwy dramat rozgrywa się dalej. Tylko niewiele dalej. Dlatego ryzykują własnym życiem, by pomóc tym, którzy najbardziej tego potrzebują.

Kiedy nazwaliśmy ich postawę bohaterską, powiedzieli nam:- Nie jesteśmy żadnymi bohaterami, też się boimy. Robimy tylko to, co konieczne.

SZYMON SZCZEPANIK

Zdjęcie główne: Newspix

CZYTAJ WIĘCEJ O AGRESJI ROSJI NA UKRAINĘ:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Od Pucharu Syrenki do… Złotej Piłki? Jak rozwijał się Jude Bellingham

Patryk Fabisiak
0
Od Pucharu Syrenki do… Złotej Piłki? Jak rozwijał się Jude Bellingham

Komentarze

3 komentarze

Loading...