Reklama

Życie w czerni i bieli. Fotograficzne powołanie Ernesto Valverde

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

22 stycznia 2022, 08:29 • 11 min czytania 9 komentarzy

Życie jest kolorowe, ale zdjęcia muszą być czarno-białe, mawia Ernesto Valverde i obserwuje swoje otoczenie. Krople deszczu spływające po przedniej szybie autokaru, białe kaski policjantów i wyczekujący draki kibice. Tył czyjejś głowy, deska rozdzielcza, flagi na wietrze, dym rac i agresywna euforia greckich kiboli. Młodzi ludzie i setka telefonów. Azjaci błagający o autografy. Smutny facet z bronią w ręku. Tyłek nagiej kobiety. Trochę krwi, trochę brzydoty, trochę śmierci, trochę życia, trochę piękna, trochę nocy, trochę dnia. Ernesto Valverde jest nie tylko uznanym szkoleniowcem, ale też pasjonatem cykania zdjęć. Wydawane są jego albumy, wystawiane i recenzowane są jego fotografie. Co o świecie i piłce nożnej opowiada artystyczna twórczość 57-letniego trenera? 

Życie w czerni i bieli. Fotograficzne powołanie Ernesto Valverde

– Valverde bardziej lubi fotografię niż piłkę nożną – wyzłośliwiał się Emilio Perez de Rozas na łamach kanaryjskiej gazety La Provincia. Hiszpański dziennikarz właśnie dowiedział się, że nici z gadki o kulisach wielkiego futbolu. Dwukrotny zdobywca mistrzostwa Hiszpanii i trzykrotny zdobywca mistrzostwa Grecji będzie opowiadał o swoich fotografiach. Koniec, kropka, basta, nie ma dyskusji. Być może nikt nie powinien się temu dziwić, bo pasja Ernesto Valverde nigdy nie była tajemnicą.

Fragment wywiadu z nim w roku głównej w La Vanguardia:

– Najpiękniejszy jest ten moment, kiedy znajdujesz się w laboratorium fotograficznym i czujesz kwas octowy, utrwalacz, wywoływacz, który zmieszałeś w domu… coś się rodzi, powstaje obraz. Ten moment jest niesamowity, niepowtarzalny.

Słyszymy, że to coś magicznego.

Reklama

– Nie wiem, jak to zdefiniować, ale to jest moment, który cię naznacza, to cię wciąga. 

Tak nie opowiada się o rzeczach błahych.

Uśmiech po porażce

13 stycznia 2020 roku. Barcelona liże rany po przerżniętym spotkaniu z Atletico Madryt w półfinale Final Four o Superpuchar Hiszpanii. Podopieczni Diego Simeone wyszarpali zwycięstwo w samej końcówce. Znów ozwał się demon katalońskiej kadencji Valverde. Wróciły żałosne wspomnienia. Majacząca w oddali kompromitacja w ćwierćfinale Ligi Mistrzów z 2018 roku – 4:1 i 0:3 z Romą. I wciąż niezabliźniona rana po półfinale Champions League z 2019 roku – 3:0 i 0:4 z Liverpoolem. Cierpliwość się skończyła. Oskarżycielski palec milionów fanów Barcy wskazywał tylko jednego winowajcę. Ernesto Valverde musiał trafić na szafot.

To był też zupełnie inny klub. Ciągle wielki, ciągle dumny, ciągle snujący mocarstwowe plany, ciągle rojący o własnej doskonałości. Nic więc, że Valverde punktował ze średnią 2,23 na mecz, za którą wielu trenerów dałoby się pokroić, że włożył do klubowej gabloty cztery trofea, w tym dwa mistrzostwa kraju, że zostawiał drużynę na pierwszym miejscu w ligowej tabeli i chwilę wcześniej pewnie awansował do 1/8 finału Ligi Mistrzów, a w całym sezonie 2019/20 poniósł tylko cztery porażki w dwudziestu sześciu meczach. Jeśli bowiem wymiękał i gubił się w kluczowych momentach najważniejszych meczów Champions League, nie zasługiwał na budowanie swojego pomnika na Camp Nou.

Ernesto Valverde stracił pracę. Chwilę później fotografowie przydybali go w ośrodku treningowym Barcelony. Siedział za kierownicą samochodu, patrzył się w obiektywy i… szeroko się uśmiechał. Nie wyglądał na smutnego, rozbitego, zrozpaczonego. Nie wyglądał na kogoś, kto właśnie stracił fuchę życia.

Od dwóch lat pozostaje bezrobotny, nie wraca do trenerki. Rok temu zaproponowano mu pracę w Olympique’u Marsylia, ale uznał, że lepiej poczekać na ciekawsze propozycje. Jego nazwisko krąży po rynkowej karuzeli. On sam rzadko udziela się medialnie, sporadycznie komentuje światek wielkiego futbolu, ale jeśli już to robi, przemawia intrygująco i niebanalnie.

Reklama

– Piłka nożna stała się sposobem na życie. To przedstawienie, wielki dramat, dziwaczna intryga. Czy ten trener przyjdzie tu, a tamten odejdzie stamtąd? Czy ten gracz zostanie wytransferowany? Cały świat spekuluje. Problem polega na tym, że za dużo wiesz i to nawet rzeczy, które nie są prawdziwe. Ciągła papka informacyjna, ciągła dezaktualizacja. Ciągłe zwyciężanie stało się hostią tego sportu. Dochodzi do tego, że myślisz sobie: „Do diabła, jeśli nie wygramy w ten weekend, będzie koniec świata”. I nie wygrywasz, a w poniedziałek życie toczy się dalej.  Za dużo jest w tym sporcie tych końców świata, które niewiele znaczą. Pojawiają się kryzys, bałagany, non stop. Nie martw się, będzie jeszcze jedna szansa, a potem jeszcze jedna. A tydzień później kolejny kryzys. W końcu docierasz do końca sezonu i jest sąd ostateczny. I co? Odcięcie, zasypanie ziemią, kolejna kampania. Jutro wzejdzie słońce. Nowy sezon, nowa nadzieja, nowe emocje i tak w nieskończoność uzewnętrzniał się w Guardianie.

Ernesto Valverde wypowiadał te słowa podczas wystawy w Ernest Lluch Kulturetxea w San Sebastian. Już nie jako trener, a jako fotograf.

La vida a lo bestia

Świat sztuki obiegły jego fotografie z serii nazwanej „Druga strona”. To efekt wieloletniej fascynacji Valverde otaczającym go zgiełkiem i tumultem zbiorowej piłkarskiej ekstazy. Sid Lowe napisał, że jego fotografie wyróżnia nadzwyczajna zdolność do „odbierania dramatyczności rozdmuchiwanym tragediom, ukracania patosu z nasyconych nim klisz, sprawnej racjonalizacji, normalizowania świata, filtrowania hałasu”. Największe wrażenie zrobiły zdjęcia, które Ernesto Valverde cyknął obserwującym go i jego podopiecznych kibicom. To mozaika przeróżnych mikroklimatów.

W Grecji widać w tym wszystkim jakąś dzikość serca, jakieś dziwaczne szaleństwo. Kibole Olympiakosu to sami mężczyźni słusznej postury. Roją się przed obiektywem. Patrzą na wszystkie strony świata. Przepychają się z policją lub ze stewardami. Odpalają pirotechnikę. Ich masywne cielska pogrążone są w jakimś jednym wielkim piłkarskim pogo. To nieokrzesany, tłoczący się żywioł. Ernesto Valverde ujmuje to skupisko barbarzyńskiej żywiołowości w ciasnych formach, odejmuje mu skalę, skupiając się na pojedynczych gromadach, a więc robi wszystko, żeby oddać feerię emocji, ale nie pokazywać skali destrukcji, na którą stać byłoby tych samych kiboli Olympiakosu, jeśli tego akurat zapragnęłaby wola ich ludu.

W Kraju Basków podniecenie na twarzy kibiców, przepuszczających autokar z piłkarzami Athletiku Bilbao i aparatem Ernesto Valverde, jest bliźniaczo podobne do tego znanego mu z Aten, ale pojawiają się pierwsze zapowiedzi i przebłyski odmiennej kultury. Na fotografiach z tamtego okresu nie ma policji, znika pogo i wielkie męskie cielska, pojawia się więcej kobiet, przewijają się jakieś pierwsze aparaty w telefonach skierowane w drugą stronę. Jest luźniej, nie tak duszno, Valverde rozszerza więc perspektywę i szuka pojedynczych bohaterów.

Zupełnie coś innego dzieje się zaś w Barcelonie. Nagle, w jednej chwili, widać, że to fenomen na skalę światową, a nie tylko ukochana zabawka w rękach fanatycznych lokalnych kibiców. Valverde chłonie to zjawisko. Fotografuje chłopców i dziewczynki, mężczyzn i kobiety, starców i staruszki. A także setki telefonów – co zdjęcie, to las wyciągniętych w górze świecących smartfonów. Plagi współczesnych koncertów, gal i stadionów. Byle na Facebooka, byle na Instagrama, byle na Twittera. Jak najczęściej, jak najszybciej, jak najpopularniej. Barcelona to machina popularności i sławy. Valverde nawet wychodzi z autokaru. Zupełnie niezauważony fotografuje grupę fanów z Azji, wyciągających ręce jak na jakimś renesansowym sakralnym obrazie i czyhających na autograf Antoine’a Griezmanna. Zachwycały go też podróże z Leo Messim. Szał i pisk wokół niego porównywał do Beatlemanii.

Ale Valverde nie lampi się na bohaterów spektaklu, na światowej sławy piłkarskich milionerów. Dla nich nie ma miejsca na jego zdjęciach. Hiszpański trener stara się w tym zgiełku i szumie wynajdywać i ekstrahować jakieś ciekawostki, drobne anegdotki. Na jednej z fotografii rejestruje zbłąkane spojrzenie hiszpańskiej piękności – jedyne wpatrujące się nie w ekran własnego telefonu, a centralnie w obiektyw jego aparatu. Hiszpanka trochę przypadkiem kradnie cały obraz.

– Widzisz tych wszystkich ludzi, ich twarze, ich przenikające szybę spojrzenia. Zrobiłem im kilkanaście zdjęć od środka autokaru, z drugiej strony, z innej perspektywy, z miejsca, w które próbują zajrzeć. Kierunek optyki się zmienia, ale jestem ostatnim do dzielenia na „nas” i „ich”, ponieważ ostatecznie wszyscy sprowadzamy się do jednego: jesteśmy pacynkami na tej samej scenie. Scenie wielkiego futbolu. Prezesi, trenerzy, piłkarze, kibice. Samonakręcająca się maszyna. Wbrew pozorom wierzę, że popularność piłki nożnej nie jest pompowana przez piłkarzy, a przez kibiców, że to od nich wszystko wychodzi – mówił w Guardianie.

– Mógłbym być każdą z przedstawionych przeze mnie osób, identyfikuję się z nimi wszystkimi. Imponuje mi pasja tych ludzi. Stoją za drużyną. Żyją jej rytmem. Płyną wraz z jej codziennością. Uwielbiają piłkarzy. To nie jest żadna klasa społeczna. To może być sędzia i to może być górnik, to może być lekarz i to może być telefonista. Nie mówię tutaj akurat o ultrasach i rozrabiakach. Większość tych ludzi, tych kibiców, to nie są szaleńcy. Oni po prostu pasjonują się piłką nożną. Twoją drużyną, twoim klubem, twoimi ulubionymi piłkarzami. Mógłbym kłębić się wśród nich, ze swoim aparatem, ze swoim telefonem, ale nie muszę tego robić, bo teraz widzę siebie wiernie odbitego w ich zwierciadle – doprecyzował w innej rozmowie.

Życie w czarnym i białym

Ernesto Valverde nigdy nie wnosi aparatu do szatni. Nie przekracza tej granicy. Kiedyś tylko zrobił zdjęcie świętującym mistrzostwo piłkarzom Olympiakosu z wędrującym wśród nich pucharem, wśród fanfar, w akompaniamencie śpiewów i po środku wypełnionego po brzegi stadionu. To prawdopodobnie jedna z najmniej pretensjonalnych i jedna z najbardziej udanych artystycznie fotografii cieszącej się po jakiejś wiktorii drużyny w historii piłki nożnej. Valverde fotografuje swój zespół od boku, jakby po cichu, jakby po kryjomu. Nikt nie patrzy w jego stronę, jakąś twarz rozmazuje ruch. Nikt nie pozuje, nikt nie stroi min. Ktoś stoi sztywno, ktoś autentycznie się z czegoś śmieje. Widzimy dużo i nie widzimy niczego. Wszystkie jego zdjęcia są w czerni bieli.

– Widzę rzeczy w niesamowitych kolorach, ale na zdjęciach wolę czerń i biel. Czerń i biel to coś niezwykłego. Ciekawe, że rzeczywiście życie jest w kolorze i w taki sposób obrazy przedostają się do naszego umysłu, ale zostaliśmy wyedukowani w fotografii czarno-białej. To zupełnie inna rzeczywistość, inna świeżość. Moje fotograficzne oko jest wykształcone w czerni i bieli, ale nie mówię, że to jest jakaś obowiązkowość, bo są fotografowie, którzy stworzyli autentyczną sztukę koloru i potrafią mnie tym zachwycać – mówił Valverde na łamach kanaryjskiej gazety La Provincia.

Jego ukochanym fotografem jest Daidō Moriyama. Hiszpan potrafi spędzać długie wieczorne godziny na oglądaniu jego prac. Nazywa go „mistrzem nocnego podglądactwa”. Japończyk też specjalizuje się w czerni i bieli, a Valverde podkradł od niego sporo inspiracji do swojego albumu fotograficznego zatytułowanego „Medio Tiempo”. Moriyama fascynuje się nagimi kobiecymi plecami i pośladkami? Valverde na swoim koncie ma podobną kompozycję. Moriyama fotografował błąkające się, rozwścieczone psy? Valverde znajduje czarnego psa i robi mu dziwaczne zdjęcie. Moriyama czerpie z dziwactw ulicy? Valverde widzi wielką, wiszącą ośmiornicę przy jakimś straganie, więc ustawia jednego ze swoich kolegów w taki sposób, że wydaje się, jakby jego nogi wychodziły z morskiego stworzenia. 

W Grecji prosi zaś Rafika Djebboura, piłkarza Olympiakosu, żeby ubrał się na wzór drobnego ulicznego gangstera i zapozował mu do zdjęcia z pistoletem w dłoni. Algierczyk chowa się za ciemnymi okularami, wciska się w skórzaną kartkę z szelmowsko podwiniętymi rękawami, przywdziewa przydługie spodnie, nakłada schodzone trampki, bierze do prawej dłoni nienabitą klamkę i pozuje w anturażu godnym zakapiorskiego filmu. Valverde ma dla niego jedno zadanie: „nie śmiej się, zrób groźną minę”. Początkowo Djebbour nie jest przekonany. Po chwili zaczyna mu się to podobać. Tak powstaje sztuka.

Nie zatracić spontaniczności 

Piłka nożna zawsze była dla Ernesto Valverde przepustką do fotografii. Jako nastolatek edukował się w dziedzinach elektroniki i biologii, ale ani jedno, ani drugie kompletnie go nie zajmowało. Po prostu nie miał innych perspektyw. Wszystko zmieniło się, kiedy świat otworzył przed nim talent do piłki nożnej. Dostał pierwszą grubszą pensję, postanowił zainwestować i… poprosił przyjaciela, żeby ten z Wysp Kanaryjskiej przywiózł mu aparat fotograficzny za czterdzieści tysięcy peset hiszpańskich. Zamienił Alaves na Barcelonę, kopał dla obu największych klubów w stolicy Katalonii, zdążył zadebiutować w reprezentacji Hiszpanii, a równocześnie zaczął studiować fotografię w Institut d’Estudis Fotogràfics de Catalunya.

Skończył karierę zawodowego piłkarza, stał się zasłużonym trenerem, ale hobby nigdy nie porzucił. Od lat wszędzie przemieszcza się z małym aparatem, rejestrując rzeczywistość obiektywem o rozmiarze ludzkiego oka z niewielkim zoomem, przechwytującym i oddającym rzeczywistość w dokładnie taki sposób, w jaki widzi go sam fotograf, czyli Ernesto Valverde.

– Nie lubię zdjęć zadowalających, zbyt ładnych. Mogę uchwycić piękny krajobraz, ale czy to odbierze mi dech w piersiach czy to sprawi, że stanę się innym człowiekiem? Lubię zdjęcia, które uderzają cię w twarz. Wolę twarde, szorstkie obrazy niż miękkie, ugładzone. Uwielbiam zaskakiwać, szokować i słyszeć jak ludzie krzyczą: „Cholera, stary! To zdjęcie jest szokujące, inne, zaskakujące”. Bo po prostu nie spodziewali się we mnie tej surowości, w kimś, kto był piłkarzem, jest trenerem, a zostaje fotografem. Naprawdę lubię zdjęcia, które sprawiają, że czujesz się spięty, że stajesz się czujny – mówił Valverde podczas swojej wystawy.

Tak zaś Emilio Perez de Rozas opisywał jego sposób działania: – Kiedy robi zdjęcia, lubi zaskakiwać, podstępnie cykać fotki, choć w razie potrzeby prosi o pozwolenie na ich zrobienie, żeby nie było to niestosowne, bo działanie na szkodę innych to coś, na co Valverde nigdy nie przystałby, uznając to za niestosowność i brak należytego wychowania. 

Ernesto Valverde uważa też, że nie ma większego sensu robienie zdjęć w sytuacji, kiedy ktoś obcy rozpozna go za obiektywem. Znika wtedy cała magia spontaniczności, cała idea fotografowania świata.

Długi cień

Twórczość Ernesto Valverde bierze się z poszukiwania pokładów melancholii w zakamarkach własnej duszy. Bo choć jego albumy fotograficzne „Frontera” i „Medio Tiempo” kosztują kilkadziesiąt dolarów i reklamowane są jako pogląd uznanego trenera na piłkarski fanatyzm i futbolową manię społeczeństwa, to zdaje się, że Hiszpan szuka w tym wszystkim czegoś większego. 

We „Fronterze” znajdujemy wizje iście artystyczne: drzewo wyrwane z korzeniami, majaczące na horyzoncie ptaki, dłonie kobiety bez twarzy, upiornego bałwana, zaolejony staw czy rozbity samochód.

W „Medio Tiempo” pisarz Bernardo Atxaga rozwodzi się nad wrażliwością Valverde: „jego fotografie są jednocześnie delikatne i twarde, jakby były wykonane dwiema rękami. Pierwszą – japońską ręką, która czuwa nad krajobrazami, pięknością wnętrza. Drugą – niemiecką ręką, która zajmuje się portretami. Czasami ręce się splatają, przenikają, zwłaszcza, kiedy Valverde portretuje młodzież”.

Valverde zżyma się czasami, kiedy ktoś wątpi w samodzielność jego twórczości. Niewiarę części publiczności tłumaczy tym, że ludzie nie są przyzwyczajeni do wszechstronności ludzkiej natury. Że w masowym wyobrażeniu lekarze mają trzymać się szpitali, prawnicy sądów, pisarze książek, aktorzy scen, a piłkarze i trenerzy boisk. – Tak nie musi być, każdy może mieć drugie życia – przekonuje 57-letni hiszpański szkoleniowiec. Dziennikarze La Vanguardia zapytali go kiedyś, co ująłby, fotografując samego siebie.

– Sfotografowałbym swój wydłużony cień – odparł fotograf Ernesto Valverde.

Czytaj więcej:

Fot. Newspix/Ernesto Valverde

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...